Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyprawa gdańszczan starą nivą do Afganistanu i Tadżykistanu [ZDJĘCIA]

Irena Łaszyn
Ada i Maciej w Afganistanie
Ada i Maciej w Afganistanie Niva Road Trip 2013
Jak Kirgizi obchodzą Święto Niepodległości? Czy w Wachanie są talibowie? Dlaczego w Aralsku jedzą ryby z Bałtyku? Z Adą Borkowską i Maciejem Skowronem, którzy starą ładą nivą pojechali z Trójmiasta do Afganistanu, pokonując 18 tysięcy kilometrów, spotkała się Irena Łaszyn.

O tym miejscu krążą legendy. Niby Afganistan, a zupełnie inny: bez wojny, talibów i żołnierzy. Prawie każdy może tam wjechać, mieszkańcy nie boją się obcych i nawet kobiety podają rękę turystom. Ci, którzy byli w Wachanie, pieją z zachwytu. Przekonują, że jest bezpiecznie, pięknie i dziko.

Dla Ady Borkowskiej i Macieja Skowrona ten wąski pas ziemi w północno-wschodnim Afganistanie miał więc być wisienką na torcie, uwieńczeniem męczącej podróży. Chcieli zobaczyć wachański korytarz, leżący gdzieś na końcu świata, między górami Pamiru i Hindukuszu, wciśnięty pomiędzy Tadżykistan, Chiny i Pakistan. Chcieli zobaczyć Noszak.

- To od niego się zaczął polski himalaizm zimowy - przypomina Maciej. - Na najwyższy szczyt Afganistanu Andrzej Zawada i Tadeusz Piotrowski weszli w lutym 1973 roku. Był to pierwszy w historii siedmiotysięcznik zdobyty zimą. Pomyśleliśmy, że czterdzieści lat później dotrzemy przynajmniej do bazy.

Do Afganistanu postanowili pojechać samochodem: Przez Ukrainę, Rosję, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan. A ponieważ samochodu nie mieli, musieli go kupić. Zainwestowali 6 tys. zł w starą ładę nivę, bo uznali, że - w razie kłopotów - w krajach byłego Związku Radzieckiego da sobie z nią radę każdy mechanik. O tym, że rosyjski mechanik, nawet z autoryzowanego serwisu, nie poradzi sobie z naprawą produkowanego w jego kraju auta, przekonali się na szczęście dopiero w drodze powrotnej, po paru miesiącach ostrej jazdy.

Trochę wcześniej się przekonali, że afgański Wachan to nie sielanka. A na każdym rogu ulicy stoi żołnierz z bronią, z palcem na spuście.

Wyrywanie kozy

Gdy człowiek chce podróżować, to raczej nie może pracować. Chyba że znajdzie pracodawcę, który się zgodzi na cztery miesiące urlopu. Ada (specjalistka od ochrony środowiska) i Maciej (geograf związany z branżą eventową) nie znaleźli, więc złożyli wypowiedzenia. Na Niva Road Trip 2013 ruszyli pod koniec maja.

Mieli tak duże pieniądze? Nie mieli, choć na tę wyprawę oszczędzali dwa lata. Podobno w podróży pieniądze nie są najważniejsze, a zaprawieni w bojach globtroterzy potrafią przeżyć nawet bez nich. Gorzej z autem, nawet gdy jest to Azja Centralna.

- W Kirgistanie przez miesiąc, wliczając w to paliwo, wydaliśmy równowartość 800 zł - podkreśla Ada. - Ale spaliśmy pod namiotem, a żywiliśmy się głównie arbuzami. Do czasu aż się nimi zatrułam. I gdyby nie medycyna ludowa (łykanie ziaren pieprzu, picie wody z nadmanganianem potasu), którą zastosowały dwie życzliwe Kirgizki, pewnie bym z tego szybko nie wyszła.

Kirgistan to góry Tienszan, jezioro Song-kol bajecznie położone na wysokości 3016 m n.p.m., zielone stepy ze stadami koni, baranów i jaków oraz… buzkaszi, czyli wyrywanie kozy.

To było 31 sierpnia, w Dzień Niepodległości. Na hipodromie w Biszkeku, stolicy Kirgistanu, zebrały się tłumy, by godnie uczcić odzyskaną w 1991 roku wolność.

- Na pobliskich ulicach nie było narodowych flag i parad, był wielki piknik - opowiada Ada. - Piekły się szaszłyki, smażyły somosy z ziemniakami i mięsem, ludzie siedzieli całymi rodzinami na trawnikach, a policjanci i wojskowi zaczęli otaczać główny plac miasta, na którym odbywały się gry zespołowe na koniach.

Najważniejszy punkt obchodów to Ulak Tartysz, w innych regionach nazywany buzkaszi, w dosłownym tłumaczeniu - wyrywanie kozy. Taki narodowy sport, który wzbudza duże emocje. Nic dziwnego, że prowizoryczne trybuny ledwo mieszczą kibiców, a publiczność jest wszędzie. Czasem tuż pod końskimi kopytami, bo zawodnicy w ferworze walki potrafią wtargnąć w ten kolorowy rozentuzjazmowany tłum. Barierek po bokach placu brak.

O co chodzi w tym buzkaszi? Chodzi o to, by wyrwać sobie duże bezgłowe zwierzę. Niekiedy jest to owca, niekiedy koza, 24 godziny przed widowiskiem moczona w wodzie, dla uzyskania większego ciężaru. Zawodnik na koniu usiłuje ją pochwycić, wciągnąć truchło pod siedzenie i dostarczyć do bramki, czyli niepozornego kopca z niewielkim wgłębieniem. Zawodnik drużyny przeciwnej usiłuje mu w tej zabawie przeszkodzić. Rozpoczyna się szarpanina, baty uderzają w konia i w człowieka, jest coraz brutalniej. Ktoś przewija się zwinnie pod konia, ktoś z konia spada, ktoś przechwytuje kozę, ktoś za nim pędzi. Koń z jeźdźcem wpada na balustradę, na której siedzą rodzice z dziećmi, policjanci wskakują na płoty, by ujść z życiem. Przeważnie jednak nikt nie ginie. Tylko kozie truchło, nasączone wodą, wygląda coraz mizerniej.

Sport jest brutalny, ale nawet delikatny turysta chce to widowisko obejrzeć. Podróżnik ogląda wszystko, co spotyka po drodze.

Kutry na pustyni

Oto Aralsk, miasto w Kazachstanie, które dawno temu leżało nad brzegiem Morza Aralskiego, a teraz się znajduje… pośrodku niczego. O tym, że kiedyś była tu woda, świadczą wraki statków w byłym porcie i wraki rozrzucone po piaszczystej okolicy. Żeby się przekonać, że czwarte największe jezioro świata, zwane przez miejscowych morzem, wyschło, nawet nie trzeba jechać do Uzbekistanu. Okolice Aralska też umierają razem z nim.

O tej zagładzie napisał Bartek Sabela w książce "Morze wróci", wydanej przez Bezdroża. Każdy, kto ją przeczytał, chce przynajmniej na te miejsca popatrzeć. Bo inaczej nie uwierzy, że - w imię sowieckiego postępu - można zniszczyć dziesiątki gatunków zwierząt, tysiące hektarów lasów i życie kilkudziesięciu tysięcy ludzi.

Morze Aralskie umarło z powodu bawełny, którą postanowił uprawiać człowiek radziecki, zawracając bieg rzek. Sabela pisze: "Aby zebrać kilogram bawełny, trzeba zużyć od 17 000 do 30 000 litrów wody. Ten kilogram wystarcza na wyprodukowanie mniej więcej trzech bluz lub dwóch par spodni.

Biorąc to wszystko pod uwagę, dość kiepskim pomysłem wydaje się uprawa tego surowca na masową skalę na pustyni. Dość kiepskim, ale oczywiście nie w ZSRR". No i stało się: w latach 60. poziom Morza Aralskiego obniżał się o 60 cm rocznie, w latach 90. - już o metr. Miejscami brzeg odsunął się o 100 km. Wzrosło zasolenie, wyginęły ryby. Na mapach Azji Środkowej, obok pustyń Kara-kum i Kyzył-kum, pojawiła się wielka jak Irlandia pustynia Aral-kum.

- Do zakładów przetwórczych w Aralsku zaczęto sprowadzać ryby z Bałtyku - mówi Maciej Skowron. - W największym niegdyś jeziorze świata, nie ma ryb.

Ada mówi o innym swym zadziwieniu: o orłach, które budują gniazda kilka metrów od kazachskich dróg i niechętnie usuwają się spod kół samochodu. Przypomina, że bliski sercu Polaka ptak, jest symbolem Kazachstanu i znajduje się na tamtejszej fladze.

Na własnych nogach

Jechali śladami Marco Polo, wśród gór Pamiru, w stronę Afganistanu. Pamir Highway, położoną na 4000 m, dotarli z Kirgistanu do Tadżykistanu. Niviasta, jak ją pieszczotliwie nazywali, na wysokogórskich drogach spisywała całkiem nieźle.

- W ogóle była dzielna - przyznaje Maciej. - Pomimo że raz się nam mało nie utopiła. To było trochę wcześniej, gdy przekraczaliśmy górską rzekę. W dodatku z autostopowiczem w środku. Mężczyzna też okazał się dzielny. My uciekliśmy przez okno, szukając pomocy, a on został w samochodzie wypełniającym się wodą. Poczekał aż ktoś nivę z topieli wyciągnie.
Miasto Iszkaszim. A właściwie dwa miasta o tej samej nazwie: jedno po tadżyckiej, drugie po afgańskiej stronie, oddzielone rzeką Piandż, czyli Amu-Darią. Granicę postanowili przekroczyć pieszo. Ich niva okazała się zbyt kosztowna. Za wjazd samochodem na teren Wachanu trzeba zapłacić 100 dolarów.

- Pożałowaliśmy - przyznaje Ada. - Sądziliśmy zresztą, że trekking po Afganistanie będzie dodatkową atrakcją. Korytarz wachański to podobno oaza spokoju.

Kiedyś pokoju w tym regionie strzegł Ahmed Szah Massud, przywódca mudżahedinów, którzy w 1992 roku zajęli Kabul. Gdy talibowie opanowali niemal cały kraj, zaczął przeciwko nim walczyć. Przebywał w północno-wschodniej części kraju. Zginął z rąk Arabów, którzy podawali się za dziennikarzy, a ładunek wybuchowy mieli ukryty w kamerze. Dwa dni później nastąpił atak na World Trade Center i Pentagon.

Kilka lat temu do Wachanu wrócili turyści. Twierdzili, że to region bez talibów. Inny niż reszta kraju. A międzynarodowa Fundacja Aga Khan, która finansuje różne inwestycje, dba też o wygody podróżników. Buduje drogi i hotele, a żeby wszystko grało - ustala też ceny noclegów i każe się tych reguł trzymać.

Szkopuł w tym, że turyści to głównie bogaci mieszkańcy Europy Zachodniej. Wynajmują terenowe klimatyzowane samochody i przewodników, zostawiają w zamian spore pieniądze. Backpackersów, którzy z braku dolarów, przekraczają granicę na własnych nogach, widuje się tam rzadko. Pewnie dlatego Ada i Maciej nie mieli szczęścia.

Czego szuka Freddie Mercury

Pogranicznicy tłumaczyli: jeśli masz pieniądze, nie masz problemów. Nie masz pieniędzy, to masz kłopot. Po raz pierwszy zażądali 100 dolarów, gdy Ada i Maciej weszli na graniczny most i chcieli przejść na drugą stronę. Zamknięte, usłyszeli, trwa ramadan. Ale jeśli dacie pieniądze, to granicę się otworzy.

- Łapówki nie daliśmy, przyszliśmy później - opowiada Maciej. - Ale wtedy się okazało, że trzeba mieć kartę migracyjną albo… 10 dolarów. Za podwiezienie do oddalonego o 6 km miasteczka miejscowi chcieli 30 dolarów. Za podwiezienie 26 km dalej, do Kazi Deh, skąd zaczyna się trasa na Noszak, chcieli 50.

- Maszerowaliśmy pieszo, z ciężkimi plecakami, w tumanach kurzu - relacjonuje Ada. - Nikt się do nas nie uśmiechał, nawet gdy odpowiadał na pozdrowienie. Żadne dziecko do nas nie machało. Niektórzy mówili o talibach.

W Afganistanie nie rozbijali namiotu, postanowili przenocować w hostelu. Rozpoznali go z daleka, po kolczastym drucie na murach. Na ich pozwoleniach na wejście w głąb Wachanu (siedem kopii paszportu, cztery zdjęcia) widniały numery 105 i 106. Turystów odwiedzających Afganistan wcale nie ma tak wielu.

- Na Noszak nie weszliśmy, nie dotarliśmy nawet do bazy - przyznają. - Przegraliśmy z 40-stopniowym upałem i brakiem wody do picia.

Najzob, jedyny Afgańczyk, który udzielił im (płatnej) gościny i z którym można się było porozumieć po angielsku, z sentymentem wspominał Sowietów. Zapewniał, że oni dużo zrobili dla Afganistanu, np. wybudowali drogi, a po Amerykanach nie zostanie zupełnie nic. Afganistan, choć boi się talibów, wcale nie lubi Amerykanów i ich sojuszników.

A ciemnobrodych talibów, w turbanach, przed którymi tubylcy uciekali w popłochu, Ada i Maciej spotkali naprawdę. Podobno coraz więcej kręci się ich po okolicy. Może to dlatego Afgańczycy boją się rozmawiać z cudzoziemcami? A może dlatego, że cudzoziemców tam nie potrzebują?

- Na południe od Iszkaszim jest miasteczko Fayzabad, którego mieszkańcy najpierw sprzyjali Amerykanom, teraz sprzyjają talibom - mówi Maciej. - Życzliwi uprzedzają, że dzieją się tam straszne rzeczy.

Gdy wracali, znowu mieli kłopot na granicy. I konflikt z mężczyzną, który wyglądał jak Freddie Mercury, a traktował ich jak wrogów. Skrupulatnie sprawdzał dokumenty, robił im zdjęcia komórką, kazał rozwijać namiot, zaglądał do butli z gazem i wciąż groził aresztowaniem.

Tadżycy powitali ich z uśmiechem. A Ada z ulgą zdjęła chustę, w którą była zakutana.
- Nigdy więcej do Afganistanu! - twierdzi. - Oni naprawdę nie chcą obcych.

Ich niva, choć chwilami dusiła się i krztusiła, pokonała 18 tys. km, ani razu nie łapiąc gumy.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki