Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Współpracownicy o ks. Kaczkowskim: Oswajał nas z myślą, że go zabraknie

Dorota Abramowicz
Nie lubił kiczu. Miał dystans do siebie i swojej choroby. Uczył nas, byśmy byli dla siebie dobrzy. O zmarłym w wielkanocny poniedziałek ks. Janie Kaczkowskim opowiadają współpracownicy z puckiego hospicjum.

Własnej śmierci nie da się schrzanić. Nie zdarzyło się, by ktoś nieskutecznie umarł - napisał ks. Jan Kaczkowski w ostatniej swojej książce „Grunt pod nogami”.

Puckie hospicjum, dwa dni po śmierci ks. Jana. Znicze przed budynkiem. Czarne wstążeczki przypięte do ubrań pracowników, do anten samochodowych, do masztu, na którym powiewa flaga. Przy ścianie stolik, na nim zdjęcie księdza Jana, płonące świece i księga kondolencyjna. Ktoś na początku jeszcze postawił przy księdze gipsowego aniołka.

- Hania, weź ty szybko tego aniołka! Kiedy Jan to zobaczy... To znaczy... gdyby zobaczył... - usłyszała od koleżanki Hanna Jagiełło, pracownik administracyjny puckiego hospicjum.

Bo ksiądz Jan Kaczkowski kiczu zwyczajnie nie znosił. Jeszcze przed ostatnim Bożym Narodzeniem sprawdzał osobiście dekoracje, eliminując z nich wdzięczące się reniferki. Ci, którzy oglądali „Śmiertelne życie”, ostatni film wywiad przeprowadzony przez Antoniego Pawlickiego z ks. Janem, zapewne zapamiętali scenę z innym aniołkiem. Ktoś postawił go obok zapalonej świecy, sygnalizującej, że właśnie odchodzi pacjent hospicjum. Ksiądz, pomrukując, że nie lubi „durnostojek”, zdjął figurkę z szafki. I wtedy, być może przypadkiem, aniołek wypadł mu z dłoni, rozbijając się na kawałki. Hanna przypomina tę historię z uśmiechem.

- Widzi pani, jak to jest? - wzdycha. - Ksiądz wypracował w nas, że gdy o nim mówimy, to przychodzi uśmiech. A potem dopiero pojawia się refleksja, że go już nie ma.

Właściwie to jeszcze na krótko powrócił... Choć ksiądz Jan Kaczkowski zmarł wśród najbliższych w Sopocie, jego doczesne szczątki przywieziono do Pucka. Zanim wyruszy w ostatnią drogę, pobędzie jeszcze w hospicjum. W piątek o godzinie 8 rano trumna zostanie wystawiona w kościele pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Pucku. A potem zabiorą go na pogrzeb w Sopocie.

- Dlaczego nie w Pucku? - pytają miejscowi.

W odpowiedzi słyszą, że zasady obowiązujące w opiece paliatywnej nakazują w takim przypadku, by uznawać za najważniejsze dobro rodziny.

- Jan sobie życzył, żeby żegnano go z klasą - twierdzi Anna Jochim-Labuda, współzałożycielka i wiceprezes hospicjum w Pucku. - I tak będzie.

Oswajanie odchodzenia

„Moim największym marzeniem jest to, żeby nie padło hospicjum w Pucku” - napisał w ostatniej książce, dodając, że wcześniej musi zrobić wszystko, by placówkę zabezpieczyć. Nie jest przypadkiem apel bliskich księdza, by zamiast na dzisiejszy pogrzeb przynosić kwiaty, wpłacać pieniądze na rzecz puckiej placówki.

- Bał się o hospicjum - przyznaje Anna Jochim-Labuda. - Obawa dotyczyła głównie finansów. Dzień pobytu każdego z naszych pacjentów kosztuje 400 złotych. NFZ daje 200 zł, resztę trzeba jakoś znaleźć.

Do tej pory znajdowali. Pacjentom niczego nie brakuje. Nowoczesny sprzęt, środki medyczne i farmaceutyczne w wystarczających ilościach, ale przede wszystkim profesjonalna opieka. Kiedyś, podczas rozmowy z Janem Anna ustaliła, że jeśli będą mogli wybierać między podwyżką pensji a inwestycją w kształcenie, postawią na to drugie. Czyli: kursy, szkolenia, dokształcanie. I dbanie o to, by nie doszło do wypalenia zawodowego. Bo pracy przy ludziach, którzy umierają, towarzyszą najwyższe emocje. Trauma odchodzenia jest ogromna. Z tego powodu w ubiegłym roku wszyscy pracowali z trenerem personalnym. Dziś zbierają owoce tamtej pracy.

Mieli z ks. Janem jeszcze tyle wspólnych planów. Oprócz kontynuowania idei opieki hospicyjnej zamierzali stworzyć ośrodek pomagający w poprawie jakości życia seniorów. Wybudować kolejny dom, z dobrze rozwiniętą opieką geriatryczną i ośrodkiem aktywizacji osób w podeszłym wieku. Do tego dalsze działania na rzecz rozwoju wolontariatu...

Te plany nie miały być zaklinaniem rzeczywistości. Odpędzaniem nieuniknionego. Raczej czymś w rodzaju testamentu.

W Wielki Czwartek, święto kapłanów, dotarła do nich informacja, że jest bardzo źle. W wielkanocny poniedziałek, że to już koniec. Niektórzy już teraz przypisują tym datom symboliczne znaczenie...

Anna Jochim-Labuda mówi, że od czterech lat, czyli od zdiagnozowania u niego glejaka, ksiądz Jan próbował oswajać ich z myślą, że go zabraknie. Okazało się jednak, że nie można się do tego przygotować. Dlatego tak dużo osób ma dziś zaczerwienione oczy. Płacz wraca wraz z prośbą o wspomnienia, z pytaniami, z opowieścią o tym, co było.

A jednak uczył ich ogromnej nadziei.

- Próby nam robił - przyznaje pani Anna. - Pokazywał, że firma może istnieć, gdy prezes idzie na urlop. - Wyjazdy do Ameryki, Australii, przerwy związane z chorobą.

Wyjeżdżał jednak na krótszą lub dłuższą chwilę, ale potem wracał. A teraz? No cóż, chwila to pojęcie względne.

- Czy zamierzacie nadać hospicjum imię ks. Jana Kaczkowskiego? - pytam. - Jest przecież precedens, gdańskie hospicjum nosi imię swego założyciela, ks. Eugeniusza Dutkiewicza...

- Nie ukrywam, że o tym myślałam - przyznaje Anna Jochim-Labuda. - Ale nie wiem, czy tak się stanie, bo przesłanie ojca Pio też jest w końcu bardzo wyraźne. Jesteśmy przed walnym zebraniem stowarzyszenia, decyzje podejmiemy w szerokim gronie.

Jan Kaczkowski i tak jest obecny w hospicjum. Spogląda na nas z okładek książek wystawionych w recepcji, z ekranu monitora, ze zdjęcia w ramce.

Kiedyś ks. Jan od mamy dostał obrazek przedstawiający oczy. Jego oczy. Szukają tego obrazka, by znów powiesić go na ścianie. Niech ma ich stale na oku.

Żadnej babci

Do pielęgniarki Agnieszki Weyer, z domu Nawrockiej, ksiądz Kaczkowski zadzwonił z propozycją pracy w hospicjum na przełomie 2004 i 2005 r. Agnieszka z bratem Tomkiem, licealistą z Pucka, wcześniej oddali swoje twarze plakatowi kampanii „Hospicjum to też życie”. - Tomek był chory, znajdował się pod opieką hospicjum ks. Dutkiewicza w Gdańsku - wspomina Agnieszka. - Napisano o nim dwie książki - „Podróż za horyzont” i „Podróż za horyzont. Pięć lat później”.

Życie i śmierć Tomka Nawrockiego w październiku 2004 r. były impulsem, który doprowadził do powstania puckiego hospicjum. A po telefonie od ks. Jana jego siostra znalazła sens życia w pracy z tymi, którzy odchodzą.

Hanna Ukleja, hospicyjna psycholog jest tu już siódmy rok. Pewnego dnia zaczepiła księdza Jana na puckiej drodze, spytała, czy nie potrzebuje psychologa. Mówi, że ksiądz Kaczkowski miał intuicję w wyszukiwaniu odpowiednich ludzi. - Są osoby, które po śmierci bliskich nie chcą nawet przestąpić progu hospicjum - tłumaczy. - Ale są i tacy, których to miejsce zaraża wręcz chęcią pomocy innym. Bo jest to miejsce niezwykłe. Wręcz magiczne. A on nas w tym miejscu zintegrował, tworząc zgrany zespół. Dla mnie praca w puckim hospicjum to zaszczyt.

Agnieszka i Hanna opowiadają, że ksiądz wymagał absolutnego szacunku dla chorych. Zwracanie się do nich „babciu”, „dziadku” uznawał za absolutnie niedopuszczalne.

A jak było, kiedy sam został pacjentem?

- Trudno - przyznaje Agnieszka. - Na oddziale zapanowała specyficzna sytuacja - każdy pragnął pokazać, jak wiele się nauczył. Kiedy tylko zabrzmiał dzwonek z jego pokoju, wszystkie dziewczyny chciały biec na wezwanie. A ksiądz? Był bardzo cierpliwy. I niezależnie od swojej choroby otwarty na drugiego człowieka.

Przypominają, jak wpadł na pomysł, by do pokoju pani Zofii, tęskniącej za domem, przywieźć jej prywatny obraz z Matką Boską. Obraz sprawił, że pani Zofia poczuła się trochę jak u siebie. Latem na podwórku rozstawiano parasole, by chorzy na wózkach mogli pobyć na świeżym powietrzu. Jednak najważniejszą rolą placówki pozostało zapewnienie pacjentom komfortu życia bez bólu.

- Na początku naszej pracy często spotykałam się ze stereotypowym postrzeganiem hospicjum jako miejsca, gdzie się tylko umiera - wspomina Agnieszka Weyer. - Kiedy wraz z lekarzem podjeżdżaliśmy pod dom chorego, witano nas przed drzwiami, prosząc: „tylko nie mówicie, że jesteście z hospicjum”...

Teraz to się powoli zmienia. Ludzie na co dzień widzą to, co niedawno w badaniach potwierdzili amerykańscy naukowcy. Okazało się, że u osób terminalnie chorych rezygnacja ze szpitalnego, agresywnego leczenia i koncentracja na walce z bólem oraz zapewnienie choremu komfortowych warunków przedłuża życie. W porównaniu z pacjentami szpitalnymi nawet dwu-, trzykrotnie.

Tu pracują anioły

Pani Barbara wychodzi z pokoju ojca tylko na chwilę. Chce być z nim, gdy zacznie odchodzić, a słyszała, że niektórzy „wymykają się po cichu” bliskim w takim momencie.

- Kiedy byłam mała, tata zawsze towarzyszył mi podczas wizyt u lekarza, choroby, szczepień - mówi. - Trzymał mnie za rękę. Dziś ja go trzymam. Obiecałam, że go nie zostawię.

Najważniejsze, że pan Eugeniusz od dziewięciu dni nie cierpi.

- Wcześniej było strasznie - opowiada córka. - Ostatni okres pobytu w gdyńskim szpitalu wspominam jak koszmar. Nie potrafiono uśmierzyć mu bólu, dostawał ketonal zamiast silniejszej morfiny, nie chciał już żyć. Nie mogłam na to patrzeć. Dopiero gdy ksiądz Jan pomógł nam tu trafić, wszystko się zmieniło. Od pierwszej chwili poczułam, że tu pracują anioły. Cierpliwe, miłe, uśmiechające się do nas. Lekarze i pielęgniarki przychodzą na każde wezwanie, opiekują się ojcem z godną podziwu delikatnością. Pomagają wolontariusze. Czuję, że każdego człowieka otacza tu miłość.

Od kiedy pamięta, każde święta spędzali z tatą. Wcześniej marzyła, by przywieźć ojca do siebie na Wielkanoc. Ale jego stan już na to nie pozwalał, więc rodzina przyjechała na święta do Pucka.

Barbara: W holu stał duży stół, wokół pracownicy, rodzina, w tym moi synowie. Od starszego, szesnastoletniego, usłyszałam, że nigdy w życiu tych świąt nie zapomni. Było pięknie. Mężowi powiedziałam, że pobyt tu jest darem, który także i mnie zmienił. Nic nie dzieje się niepotrzebnie.

Chciałaby to samo powtórzyć księdzu Kaczkowskiemu. Żałuje, że nie zdążyła.

Nie przegramy. Amen

W mieście od kilku dni odczuwa się smutek. Mieszkańcy dzwonią do hospicjum z kondolencjami, przychodzą zapalić znicze. W farze i w hospicjum wyłożono księgi kondolencyjne.

Ludzie piszą: „Dziękujemy za obecność, księże Janie. Do zobaczenia, wspaniały człowieku” albo „Byłeś moją drogą, prawdą i życiem, księże Janie. Będzie mi Ciebie brakowało”. Nazywają go nauczycielem, wielkim człowiekiem, nieraz proszą, by stamtąd, gdzie teraz jest, czuwał nad nimi.

Agnieszka Weyer nie była zaskoczona, że o odejściu księdza Jana w Wielkanocny Poniedziałek krzyczały wszystkie portale, informowały gazety, radio, telewizja. - Cała Polska wie, że w naszym Pucku przebywał tak wielki człowiek - podkreśla.

Nie dziwi jej też, że na forach internetowych pojawiają się już sugestie o możliwości beatyfikacji księdza Jana.

- Między sobą też mówimy, że zostanie on błogosławionym lub świętym, a my będziemy wnukom opowiadać, że mieliśmy szczęście z nim pracować. Nie ma możliwości, by on w tej chwili nie patrzył z góry. W książce napisał, że kiedy odejdzie, i tak będzie blisko nas - mówi.

- Nie zgadzam się ze stwierdzeniami, że nasz ksiądz przegrał walkę z rakiem - kończy rozmowę Hanna Ukleja. - Tak naprawdę ją wygrał.

Ks. Kaczkowski: „My, katolicy, wierzymy, że wraz ze śmiercią nie kończy się wszystko. Jeśli naprawdę kochamy, to nie przegramy. Amen”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki