Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Włoch śpiewa przed zmrokiem na balkonie. Często po raz ostatni. Rozmowa z polską lekarką pracującą we Włoszech

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz
Epidemia sprawiła, że Włosi zaczęli doceniać to, co mają. Przede wszystkim rodzinę. Wreszcie mają czas, by pobawić się z dziećmi. Na zdjęciu Renata z synami: Alessandro i Stefano
Epidemia sprawiła, że Włosi zaczęli doceniać to, co mają. Przede wszystkim rodzinę. Wreszcie mają czas, by pobawić się z dziećmi. Na zdjęciu Renata z synami: Alessandro i Stefano archiwum prywatne
Boimy się. Wszyscy moi koledzy się boją. Mamy małe dzieci, starszych rodziców. Często na ten temat rozmawiamy i wszyscy uważamy, że to dla nas czas wielkiej próby, sprawdzianu z przysięgi Hipokratesa - mówi dr Renata Rogacka, polska lekarka pracująca w jednym z włoskich szpitali przystosowanych dla potrzeb chorych z COVID-19.

Filmik, w którym apelujesz, by Polacy w zderzeniu z epidemią koronawirusa nie popełnili błędów, których nie ustrzegli się Włosi a więc, by przede wszystkim pozostali w swoich domach, krąży w sieci. Nie wszyscy uwierzyli, że jesteś lekarzem - na filmie nie masz ani fartucha ochronnego, ani maski, prowadzisz samochód...

Bo tylko wcześnie rano, gdy jadę samochodem do szpitala, mam chwilkę, by skontaktować się z rodziną i znajomymi, którzy są w Polsce. Gdy już przebiorę się w szpitalny strój ochronny, zostawię w szatni komórkę i wejdę na oddział COVID-19, to do wieczora nie będę miała ani jednej chwili wolnej. Do domu wracam późno i ten czas muszę poświęcić rodzinie, w tym moim małym dzieciom. Nagrywam filmiki, by z jednej strony uspokoić bliskich w kraju, że jestem zdrowa, a z drugiej - by ostrzec, że tego wirusa nie należy lekceważyć. Moja rodzina od pierwszego udokumentowanego przypadku zakażenia koronawirusem w Polsce, czyli od ponad dwóch tygodni, w ogóle nie wychodzi z domu. Bogu dzięki, że mnie posłuchali. Filmik jest bardzo nieprofesjonalny, do sieci trafił przypadkowo, ale jeśli ktoś weźmie sobie to, co mówię, do serca, to uznam, że dobrze się stało.

A więc jesteś lekarzem?

Jestem. Studiowałam w Gdańsku. Pracuję jako kardiolog interwencyjny w Ospedale di Desio (prowincja Monza), 10 km na północ od Mediolanu. Mój szpital należy do sieci AREU, która jest odpowiednikiem polskiej sieci pogotowia ratunkowego. Nasz szpital jest niewielki, wielospecjalistyczny (250 łóżek, ok. 180 lekarzy różnych specjalizacji). Ma bardzo dobrze funkcjonującą kardiologię z intensywną terapią kardiologiczną, hemodynamiką i elektrofizjologią, terapią intensywną i reanimacją oraz kilkanaście oddziałów innych specjalności. W normalnych warunkach obsługujemy region liczący ok 400 000 mieszkańców. Cała ta struktura się zmieniła w ciągu jednego tygodnia, gdy zaczęli nas zalewać chorzy zakażeni koronawirusem i zostaliśmy przekształceni w szpital COVID-19. Mój oddział, Intensywna Terapia Kardiologiczna i Kardiologia, przekształcił się w oddział COVID -19 dla pacjentów w stanie średnim w ciągu zaledwie kilku godzin. Musieliśmy wypisać do domów najbardziej stabilnych pacjentów, a innych przenieść na „czyste” łóżka na nefrologii. Nasz szpital nie jest jedyny w tym regionie, w pobliżu są jeszcze dwa szpitale - w Monza (szpital hub) i w Vimercate. One też przyjmują chorych z koronawirusem.

Dużo macie pacjentów?

Bardzo dużo. Pacjenci napływają falami, które ja porównuję do tsunami. Nasz szpital znajduje się w najgorętszej strefie, w Lombardii, jednym z trzech regionów we Włoszech uważanych obecnie za najciężej doświadczanym przez epidemię koronawirusa na świecie.

Nie brakuje wam respiratorów?

Brakuje, a wynika to z prostej matematyki. Fala tsunami była tak ogromna, że w ciągu zaledwie kilku godzin musieliśmy wypisać wszystkich chorych stabilnych, by przyjąć pacjentów COVID-19 pozytywnych. Wszyscy oni mają jedno rozpoznanie - obustronne, śródmiąższowe zapalenie płuc i wszyscy wymagają takiego samego leczenia. Około 10-20 proc. z 250 pacjentów, bo tyle mamy łóżek, choruje ciężko i wymaga respiroterapii. W sumie mamy 17 respiratorów (10 stałych respiratorów i 7 przenośnych respiratorów anestezjologicznych z sal operacyjnych, które nie są tak wydajne jak stały respirator), a pacjentów, którzy ich potrzebują - co najmniej 25. Siłą rzeczy musimy wybierać, kogo do nich podłączyć, a kogo nie. Czy osobę młodszą, lepiej rokującą, bez aktywnej choroby nowotworowej w wywiadzie czy starszą, która może jeszcze cieszyć się życiem. To strasznie trudne, a wybrać trzeba. Podobne dylematy mają koledzy w szpitalu Monza, który ma do dyspozycji mniej więcej 2,5 - 3 razy więcej respiratorów i miejsc na terapii intensywnej, w szpitalu w Vimercate i we wszystkich innych.

Lekarze z miejscowości Brescia w Lombardii alarmują na łamach włoskiej gazety „Corriere della Sera”, że sytuacja robi się coraz bardziej dramatyczna, system sanitarny jest na krawędzi upadku.

Wcale mnie to nie dziwi. Nie zajmuję się polityką, nie jestem ekonomistą, ale obserwuję na co dzień i to od wielu lat, jak postępuje tzw. ekonomizacja, czyli oszczędzanie na służbie zdrowia. Zamyka się szpitale, redukuje liczbę łóżek i liczbę personelu; lekarzy, pielęgniarek, techników itd. Z tego powodu nawet w normalnych warunkach, kiedy nie było epidemii, byliśmy zmuszeni dawać sobie jakoś radę, choć brakowało nam nowego sprzętu. I włoskim lekarzom, i pielęgniarkom - dzięki ich kreatywności i poświęceniu, jakoś się to do tej pory udawało. Ten system, który już kulał (choć nadal uważam, że jest jednym z lepszych w Europie) i był łatany dzięki wysiłkom personelu medycznego w momencie katastrofy, takiego tsunami, które na nas spadło, pokazał wszystkie swoje mankamenty.

Jakie?

Choćby to, że musieliśmy poprzekształcać wszystkie oddziały w oddziały COVID-19, że dramatycznie brakuje lekarzy i pielęgniarek, którzy mogliby tam dyżurować, brakuje również sprzętu, w tym również do ochrony personelu. Początkowo lekarze, którzy mieli styczność z chorymi z koronawirusem, byli zaopatrzeni nawet w specjalne kombinezony ochronne, jakie pokazuje telewizja. My nie mamy już ani kombinezonów, ani maseczek z filtrem na najmniejsze cząsteczki, które powinniśmy używać. Mamy ochronne fartuchy nieprzepuszczalne i maseczki FFP2 (na średniej wielkości cząsteczki), i zapewnienie władz, że to wystarczy...

I nie boicie się o własne zdrowie?

Boimy się. Wszyscy moi koledzy się boją. Mamy małe dzieci, starszych rodziców. Często na ten temat rozmawiamy i wszyscy uważamy, że to dla nas czas wielkiej próby, sprawdzianu z przysięgi Hipokratesa. Najbardziej wymowną ilustracją tego, co dzieje się we Włoszech, jest zdjęcie pielęgniarki, która po wielu godzinach nieprzerwanej pracy w szpitalu zasnęła na biurku w fartuchu ochronnym i masce na twarzy. Wierzymy jeszcze, że to, co zapewnia nam szpital, wystarczająco nas chroni, choć fakty temu przeczą. Wśród naszych kolegów; lekarzy, pielęgniarek, lekarzy rodzinnych oraz pracowników pogotowia są już przypadki zakażeń koronawirusem od pacjentów. Kilka dni temu zmarł z tego powodu jeden z lekarzy rodzinnych. Niestety, według naszych obserwacji ten wirus jest bardzo groźny.

Ponoć jest groźny tylko dla osób starszych, obarczonych innymi, przewlekłymi schorzeniami, cukrzycą, chorobą niedokrwienną serca.

Absolutnie nie zgadzam się z taką opinią. Jest to wirus niezwykle zakaźny i wciąż nam nieznany. Nie do końca wiemy, jak się rozprzestrzenia, kto był jego pierwotnym nosicielem, jak długo utrzymuje się na powierzchniach itp. Jest to wróg niewidzialny. Stąd we Włoszech, podobnie jak w wielu innych krajach Europy, był początkowo lekceważony. Gdy wybuchła epidemia w Chinach, uważaliśmy ją za jakiś science fiction, w ogóle się tym nie przejmowaliśmy. Dopiero gdy pierwsza para chińskich turystów zgłosiła się do szpitala w Rzymie z objawami COVID zawieszono połączenia lotnicze z Chinami. Poza tym nic innego nie zrobiono. Potem zachorował 38-letni chłopak, który był maratończykiem i był super wysportowany. Ani nie wyjeżdżał do Chin, ani nie miał żadnych kontaktów z Chińczykami. Dopiero wtedy dotarło do nas, że problem koronawirusa również nas dotyczy. Około 30 proc. pacjentów ciężko przechodzących zapalenie płuc COVID-19, to pacjenci młodzi, 40-60 lat, niechorujący na nic innego. Ogólnie zdrowi i wysportowani. Śmiertelność jest niewątpliwie wyższa wśród starszych i chorych pacjentów, ale podkreślam, że ciężkie przechodzenie choroby oznacza konieczność podłączenia ich do respiratorów. Gdy ich brakuje, zaczną umierać również młodzi. Ponadto mężczyźni są bardziej narażeni na zachorowanie niż kobiety. Dwie trzecie naszych pacjentów stanowią mężczyźni, jedną trzecią kobiety.

Pacjenci umierający z COVID-19, umierają w samotności...

To jeden z największych dramatów, z którymi się borykamy, bo to my musimy powiadamiać o śmierci chorego jego rodzinę. Chorzy zakażeni koronawirusem umierają w samotności, bo od pierwszej diagnozy COVID-19, czyli de facto od pierwszej izolacji na izbie przyjęć, ci pacjenci nie mają żadnej możliwości, by spotkać się z rodziną. Rodzina jest kompletnie odizolowana, zamknięta w kwarantannie w domu. Osoby, które umierają, są natychmiast kremowane, bliscy nie mogą ich nawet zobaczyć.

Pomimo epidemii ludzie chorują też na inne choroby.

Prędzej czy później każdy kraj dotknięty tą epidemią musi rozwiązać problem pacjentów „zdrowych”, którzy doznają zawałów serca, udarów mózgu, urazów, stają się ofiarami wypadków komunikacyjnych itd., ponieważ większość dużych szpitali będzie miała do czynienia z pacjentami COVID-19, czyli będzie „zakażona” , a te mniejsze zostaną całkowicie przekształcone w szpitale COVID-19. Ma to na celu ograniczenie zakażeń pacjentów potencjalnie niezakażonych i ograniczenie epidemii. W Lombardii powstał właśnie projekt reorganizacji opieki szpitalnej gwarantujący transport i rozlokowania takich pacjentów w oddziałach, w których mogą być bezpiecznie hospitalizowani.

Na ile ta epidemia zmieniła życie Włochów?

Zmieniło się kompletnie życie mieszkańców tego kraju. Włosi są z natury ekspansywni, żyją na świeżym powietrzu , w restauracjach, barach, pubach od samego rana do późnej nocy. W tej chwili ulice są puste. Nie ma samochodów. Jedynym dźwiękiem, który przerywa ciszę, jest sygnał karetki pogotowia. Cisza jest tak wszechogarniająca i złowieszcza, że bardzo trudno się do niej przyzwyczaić. Nigdy nie miałam problemów ze snem, teraz je mam, bo przerażająca cisza aż dudni mi w uszach.

Włosi długo jednak nie mogli uwierzyć, że powinni pozostać w domu. W opinii wielu ekspertów to jedna z przyczyn tak dużej liczby zakażeń koronawirusem w tym kraju.

To prawda, początkowo Włosi byli bardzo niezdyscyplinowani. Jestem bardzo dumna z włoskiego rządu, że szybko wdrożył restrykcyjne przepisy. Pierwszego dnia po ogłoszeniu o pierwszym pacjencie zakażonym, czyli od 21 lutego wszystkie instytucje publiczne, takie jak restauracje, kina, teatry zostały zamknięte do odwołania. Szkoły i uczelnie również nie funkcjonują. Władze kraju zadecydowały też o zamknięciu wszystkich kościołów, co episkopat Włoch uczynił. Mieszkańcy Włoch nie mogą opuszczać swoich domów nawet na spacer, wolno im tylko wyjść, by wyrzucić śmieci lub wyprowadzić psa wokół domu. A jeżeli muszą opuścić dom, to tylko z ważnych powodów, uzasadnionych względami pracy, a dotyczy to jadącego do pracy personelu medycznego, pracowników aptek i sklepów spożywczych oraz zakładów produkujących żywność czy środki sanitarne. To jedyne miejsca publiczne, które pozostały otwarte. Każda z tych osób musi mieć w samochodzie tzw. autocertyfikat. W razie policyjnej kontroli należy złożyć oświadczenie, wskazując powód wyjścia z domu oraz pokonywaną trasę, na przykład z domu do sklepu. Takie oświadczenie można mieć wypełnione przy sobie lub wypełnić je w chwili kontroli. Za złamanie przepisów rządowego dekretu grozi grzywna do 206 euro, a nawet trzy miesiące aresztu.

Nie wszyscy Włosi tego prawa przestrzegają.

Włoskie media informowały w ubiegłą niedzielę o starszym małżeństwie z Codogno, a więc głównego ogniska zarazy w Lombardii, które kilka dni temu przerwało kordon sanitarny i udało się do Doliny Aosty... na narty. W górach poczuli się źle, wybrali się na pogotowie, a gdy poinformowali o tym, że pochodzą z „czerwonej strefy”, natychmiast przeprowadzono im test na koronawirusa. Okazał się pozytywny. Teraz parą nieroztropnych seniorów zajmie się nie tylko szpital, ale także prokurator.

My też tu, w Polsce możemy takie błędy popełniać...

Dlatego trzeba powtarzać - to od nas wszystkich i naszej współpracy zależy, czy uda się powstrzymać, a przede wszystkim spowolnić liczbę zakażeń.

Epidemia koronawirusa zmieniła też samych Włochów?

Zmieniła również ich mentalność, obserwuję to zarówno u moich znajomych w szpitalu, jak i u tych, z którymi kontaktuję się na whatsappie. Po pierwsze, Włosi stali się bardzo solidarni. Solidarni między sobą, solidarni z personelem medycznym, który do niedawna o byle co obwiniali. Po drugie - zaczęli doceniać to, co mają. Przede wszystkim rodzinę. Wreszcie mają czas, by pobawić się z dziećmi. Liczę, że wkrótce ten koszmar się skończy, wrócimy do normalności, do obejmowania się, do kawy z przyjaciółmi, do biegania po lesie, do podróży czy, jak moja rodzina, do kitesurfingu, ale to jeszcze trochę potrwa. Jak długo, zależy w dużej mierze od zdyscyplinowania społeczeństwa, od udzielenia mu odpowiednich informacji, od samego początku epidemii i od dobrej kondycji systemu zdrowia i jego pracowników przez cały czas epidemii. Codziennie o godz. 18 z balkonów w miastach i miasteczkach Włosi śpiewają swoje przeboje, by umilić sobie czas i dodać otuchy. Niestety, z powodu epidemii część z nich robi to po raz ostatni.

Co Pani radzi nam, tu w Polsce?

Pamiętajmy o myciu rąk i ograniczeniu kontaktów towarzyskich praktycznie do zera oraz unikaniu zgromadzeń. Jeśli możemy, pracujmy z domu (smart working). Nie bagatelizujmy objawów choroby ani nie próbujmy domowych metod leczenia, nie przyjmujmy niesteroidowych leków przeciwzapalnych. Trafna diagnoza i szybko podjęte działania zwiększają szansę na wyjście z choroby bez późniejszych poważnych komplikacji. My, jako lekarze, tylko apelujemy, nie chcemy siać paniki. Obawiamy się jednak, że ze względu na to, że koronawirus jest tak bardzo zakaźny wcześniej czy później wszyscy na niego zachorujemy. Większość z nas przejdzie tę infekcję łagodnie, jednak 10-15 proc. będzie wymagało natychmiast intensywnej terapii. Chodzi o to, byśmy nie zachorowali wszyscy razem, bo żaden system ochrony tego nie wytrzyma. Apelujemy o pozostanie w domach, wykorzystanie tego czasu dla rodziny, na wszystko, czego nie mieliśmy czasu robić wciąż pędząc do pracy, do siłowni, do pubu. Pozostanie w domach, oglądanie telewizji czy czytanie książek nie wydaje mi się tak wielkim poświęceniem w porównaniu z tym, czego oczekuje się od służby zdrowia... Miejmy szacunek dla tych, którzy w domach pozostać nie mogą.

od 12 lat
Wideo

Protest w obronie Parku Śląskiego i drzew w Chorzowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki