Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Witaj Polsko pod równikiem

Irena Łaszyn
Na Wyspie Bożego Narodzenia Wojciech Dąbrowski spotkał dziewczyny w biało-czerwonych strojach. To jednak mieszkanki London, nie  Poland
Na Wyspie Bożego Narodzenia Wojciech Dąbrowski spotkał dziewczyny w biało-czerwonych strojach. To jednak mieszkanki London, nie Poland Archiwum prywatne
Od ponad 40 lat krąży z plecakiem po świecie, ale tylko raz nie dotarł na Wigilię do domu. Pomimo że był wtedy w... Polsce. Takiej osadzie na Wyspie Bożego Narodzenia, na środku Pacyfiku. O Wojciechu Dąbrowskim, który odbył dziewięć samotnych podróży dookoła globu, odwiedził siedem kontynentów i 235 krajów, a mieszka na gdańskiej Zaspie

Widział wszystko, co najwyższe, najniższe, najdalsze, najcenniejsze, najpiękniejsze. Jeziora Bande Amir w Afganistanie, śniegi Kilimandżaro, świt nad Gangesem, budowle Inków, pustynny Shibam, tropikalne wyspy. Czasami myślał, że jest w raju. Ale nawet tam nie mógłby zamieszkać na stałe. W przeciwieństwie do innych polskich globtroterów, gotowych zamienić paszport na bardziej egzotyczny, on uważa, że jego domem jest Polska.

- Nie wyobrażam sobie życia w innym miejscu, choćby najpiękniejszym - mówi Wojciech Dąbrowski. - Po dwóch - trzech miesiącach wojaży zaczynam tak tęsknić za krajem, że muszę wracać. Bez najbliższych, mojej "Wojtkówki" na Kaszubach i tego mieszkania na Zaspie, podróże straciłyby smak.
We wnęce pod oknem stoi choinka. Wysoka do sufitu, pachnąca lasem i Bożym Narodzeniem.

Prawdziwa, a nie ekologiczna. Sam ją tu przynosi, osadza, ubiera. Przed każdą Wigilią, od 30 lat, a więc od czasu, gdy w tym blokowisku zamieszkał. Przedtem spędzał święta z rodzicami w Nowym Porcie, w starym domku przy ulicy Wąskiej. Ulica prowadziła do portu, do którego zawijały zagraniczne statki. Od nich pewnie wszystko się zaczęło. Od tego powiewu innego świata. Od marzeń o egzotycznych wyprawach.

Marzenia się ziściły, już ponad 40 lat krąży po świecie. Ale na święta wraca do Polski, do bliskich, bo oni są najważniejsi. Wigilia - to choinka, opłatek, kolęda. Ta, którą podczas każdej wieczerzy śpiewał ojciec, solista chóru kościelnego z Pomiechówka: Witaj gwiazdko złota, na niebios przestworze, witaj nam radośnie, Dzieciąteczko Boże...

Ojciec zmarł ćwierć wieku temu, ale zanim odszedł, podyktował mu słowa, żeby tej starej kolędy nigdy przy wigilijnym stole nie zabrakło. I on tę tradycję kontynuuje. "Witaj gwiazdko złota" śpiewa każdego roku, tak jak kiedyś ojciec.

- Trzy lata temu nie było Pana w Polsce, polską kolędę usłyszeli więc ciemnoskórzy mieszkańcy Kiribati…

- Byłem w Polsce - prostuje. - Takiej osadzie na Wyspie Bożego Narodzenia, należącej do Republiki Kiribati. Ona nazywa się Poland.

Polska pod palmami
Christmas Island, przez miejscowych zwana Kiritimati, leży na środku Pacyfiku, dwa stopnie od równika. Jest największym atolem na świecie, a odkrył ją kapitan James Cook. Dokładnie w Wigilię, 24 grudnia 1777 roku. Ale jest jeszcze inna Wyspa Bożego Narodzenia, na Oceanie Indyjskim. Tamtą Wojciech Dąbrowski odwiedził podczas szóstej podróży dokoła świata, w mniej świątecznym okresie. Na Kiritimati postanowił wpaść 20 grudnia i spędzić na niej Boże Narodzenie. Już planując siódmą podróż, wiedział bowiem, że tym razem do domu na Wigilię nie zdąży.
Wyspa ma ok. 5 tysięcy mieszkańców, 3ooo kilometrów do stolicy kraju, a dolecieć można na nią raz w tygodniu, z Fidżi. Dąbrowskiemu - inżynierowi kojarzy się ona... ze szwedzkim kluczem. Na górnej szczęce jest London, największa osada na wyspie. Na dolnej - Paris, w którym dziś nikt nie mieszka. A trochę niżej - Poland. Żeby do tej Polski dotrzeć, trzeba zatoczyć samochodem wielki łuk wokół laguny, minąć lotnisko i osadę Banana. Do pokonania jakieś sto kilometrów. Oprócz tych ok. 20 tysięcy, które w linii prostej dzielą tamtą Polskę od naszej Polski.

Tamta jest malutka: Raptem 32 rodziny i 130 mieszkańców.
- Jowialnych, otwartych, rubasznych, beztroskich - opowiada pan Wojciech. - Oni żyją w innym świecie. Dążenia, które u nas wydają się pierwszoplanowe, a więc pogoń za pieniędzmi czy karierą, u nich nie istnieją. Dobrobyt to silnik do łodzi. Albo rower. Ale są gościnni, częstowali mnie ciastem z dużą ilością kopry, czyli tym, co my nazywamy wiórkami kokosowymi, oraz herbatą z palmowym sokiem, zwanym todzi.

Jak wygląda ta Polska? Biednie. Pośród palm kokosowych - rząd małych domków, w większości krytych palmową strzechą. Kościółek św. Stanisława, w którym wierni podczas mszy siedzą na podłodze, bo nie ma w nim krzeseł i ławek. Szkoła, przed którą wisi hasło "No pain - no gain", w wolnym tłumaczeniu: "Bez pracy nie ma kołaczy". A w środku mapa.

- Pomogłem uczniom znaleźć na niej mój kraj - mówi Dąbrowski. - Bo o innej Polsce mieszkańcy nie słyszeli.
Właśnie zaczynały się święta Bożego Narodzenia. A na Christmas Island obchodzi się je tłumnie, zjeżdżając na trzy dni do jednej osady, by się modlić, bawić i stawać do konkursów chóralnego śpiewu i tańca. Polandczycy (bo chyba nie Polacy?) też się na te uroczystości wybierali... jedyną w okolicy ciężarówką. A potem, jak inni wyspiarze, spali pokotem w maneabie, takiej nieosłoniętej wiacie. Oczywiście, w przerwie między różnymi atrakcjami, które na te dni zaplanowano, szykowaniem spódniczek z sitowia, tworzeniem ozdób z liści palmowych i pasków pandanusa, przyrządzaniem posiłków.

A propos posiłków: W Boże Narodzenie tamtejsze kobiety nie pieką, nie gotują, nie obsługują! One zajmują się takimi czynnościami przez cały rok, w święta wyręczają je panowie. Nawet, gdy są to Polacy, to znaczy - Polandczycy.

Biało-czerwoni górą
A co z Wigilią? Wieczerzy tam nie celebrują. O dzieleniu się opłatkiem nie wiedział nawet ojciec Arobati, ciemnoskóry ksiądz katolicki, który udzielił naszemu podróżnikowi gościny. Ani siostry, prowadzące katolicką szkołę w Tabwakea, które zaprosiły ich obu na kolację. Podczas wizyty było osobliwie: Oni z księdzem na krzesłach, w wiankach ze świeżych kwiatów na głowach, reszta na podłodze, oni jedzą, reszta patrzy, oni kończą posiłek, reszta zaczyna jeść. Wiedział, że to z szacunku dla gości, ale czuł się skrępowany. A potem opowiadał tym ciemnoskórym wyspiarzom o polskiej Wigilii, o pierwszej gwiazdce, o potrawach, o kolędach. Ktoś poprosił, żeby zaśpiewał.
- Nawet przez chwilę nie zastanawiałem się nad wyborem. I tak, kolęda taty "Witaj gwiazdko złota" zabrzmiała pod palmami koło równika.

Gdy zmierzał na tę wyspę, bał się, że spędzi ten czas samotnie, że będzie się smucić. A on na smutki nie miał czasu!

Weźmy pasterkę, na którą piękne mieszkanki wyspy przyszły w spódniczkach tepe, narodowych strojach i w koronach z kwiatów. A gdy niosły do ołtarza chleb i wino, kołysały biodrami w tanecznym kroku. "Pomyślałem mimo woli, że taki widok nawet świętemu przywiódłby grzeszne myśli" - zanotował potem na swojej stronie internetowej www.kontynenty.net. Na tej pasterce też był honorowym gościem, siedział na jedynym krześle, miał na skroniach wieniec i czuł się jak biskup. A w ciągu następnych dwóch dni zasiadał w jury, bo trwały wspomniane wcześniej konkursy.
Mieszkańcy Poland występowali w strojach biało-niebieskich, mieszkańcy London w... biało-czerwonych. Ależ miał dylemat, komu kibicować! Zwłaszcza że jedni i drudzy byli utalentowani, pięknie śpiewali, a w tańcach tak się zapamiętywali, że ranili bose nogi i niemal wpadali w trans.
Wygrali biało-czerwoni.

To były piękne święta, magiczne. Najlepszy dowód, że choinka z gałązek hibiskusa, które wstawił do puszki z wodą, w ciągu nocy zakwitła...

Cuda świata
Nowy Rok witał wtedy na wyspie Taveuni, przez którą przechodzi 180 południk i międzynarodowa linia zmiany daty. Gdyby chciał, mógłby go powitać raz jeszcze, wystarczyło przejść kawałek, ze wschodniego krańca na zachodni. W takim miejscu, w zależności od kierunku, albo się dzień zyskuje albo traci.

Już wcześniej miał takie doświadczenia. Wylatuje z Nadi na Fidżi we wtorkowy wieczór. Zasypia. Gdy się rano budzi, nadal jest wtorek. Ale już na Wyspach Cooka, za linią zmiany daty. To także podróże w czasie, nie tylko w przestrzeni.

Od ponad 40 lat jeździ po świecie, goniąc marzenia. Tych spełnionych jest coraz więcej, ale to liczba nieskończona. Można gdzieś być kilka razy, a nie zobaczyć wszystkiego. Choćby w Chinach, do których znowu chce jechać. A Afryka? Był w niej osiem razy, a nie poznał do końca. Pomimo że ta ostatnia wyprawa - od Ceuty do Cape Town, czyli od krańca do krańca kontynentu - zajęła mu niemal cztery miesiące. Właśnie Transafricana była jednym z tych marzeń. Tak jak spotkanie z Mount Everestem.

Przy takich wyzwaniach gotów jest do największych poświęceń. Żeby zobaczyć Angel, najwyższy wodospad świata, przedzierał się pirogą przez wenezuelską dżunglę. Żeby stanąć twarzą w twarz z Mount Everestem, maszerował dziesięć dni przez Himalaje. Żeby dotrzeć z Etiopii do Sudanu, zdecydował się na jazdę rozklekotanym traktorem, wciśnięty między beczkę z paliwem i tubylców z karabinami.

Wiedział, że się naraża, bo pogranicze było niespokojne. - Nie lepiej lecieć do Chartumu samolotem? - ktoś zapytał. Może i lepiej. Ale on prawie nie miał pieniędzy! Był rok 1976, jako młody inżynier zarabiał równowartość dwudziestu dolarów, a legalnie mógł wywieźć z Polski tylko sto. Nawet, gdy dokupił trochę zielonych na czarnym rynku i szczęśliwie je przemycił, nie stać go było na taksówki, samoloty, hotele, przewodników, tragarzy, luksusy. Dla niego, poza dodatkowymi kosztami, byłby to zresztą dyshonor. Sam niósł więc swój wysłużony plecak z Jiri na turnię Kala Patar, zawieszoną ponad Everest Base Camp. Sam wspinał się na najwyższą górę Afryki. I na Górę Kościuszki w Australii.
Ba! Nadal, jeśli może zaoszczędzić choć dolara, to go oszczędza.
- Staram się podróżować jak najtaniej - tłumaczy Wojciech Dąbrowski. - Jeśli przypadkiem jakieś pieniądze zostaną, to będę mógł gdzieś jeszcze się udać i jeszcze więcej zobaczyć. Przecież ja sam na swoje podróże zarabiam, nie korzystam z żadnego sponsoringu.
Podróżuje samotnie. Głównie dlatego, że trudno mu znaleźć kogoś, kto podjąłby się podobnego wyzwania.

- Ludzie zbierają pieniądze na dom, samochód, remont - wylicza. - Powiem komuś: Wyjmij swoje całoroczne oszczędności i strać je na wojaże? Zresztą, samotne podróżowanie ma też dobre strony. Daje większą swobodę, upraszcza relacje z tubylcami. A ja podróżuję też po to, by poznawać ludzi.
To, co najcenniejsze

Pytany o najbardziej ekscytujące chwile podczas tych wojaży, najpierw się zżyma:
- Chodzi o sensacje? Ja ich nie szukam.

Ale potem mówi, że gdy wyrusza się w Nieznane, to przygody się zdarzają. W Panamie, z braku wizy, trafił do aresztu. W Pakistanie został tylko w tym, co miał na sobie, bo zaginął jego plecak. Na Pustyni Nubijskiej wyskakiwał z płonącego pociągu. Książkę można o tym napisać, a nie artykuł. Ale w tej swojej, pt. "Na siedem kontynentów. Notatnik podróżnika", zilustrowanej przepięknymi zdjęciami, skupił się na innych emocjach. Bo może większą przygodą jest spotkanie z tysiącami królewskich pingwinów, gdzieś w lodach Antarktyki? Albo z Huliwigmen, wytwórcami peruk zdobionych ptasimi piórami, gdzieś w Papui Nowej Gwinei?

Był na siedmiu kontynentach. Jako jedyny Polak dotarł do wszystkich uznanych państw świata. Dziewięć razy objechał świat dokoła. Widział wszystko, co naj... A i tak uważa, że najcenniejszym miejscem na globie jest to mieszkanie z wnęką pod oknem. Z miejscem na choinkę, która pachnie lasem i Bożym Narodzeniem. Z najbliższymi, którzy czekają, aż odśpiewa "Witaj gwiazdko złota, na niebios przestworze".
I nie ma wątpliwości, że gdy kiedyś wyruszy na ósmy kontynent, na który trafiają wszystkie obieżyświaty, kontynuować będą tę rodzinną tradycję jego synowie, a potem wnuki.

Wojciech Dąbrowski
podróżnik, dziennikarz, członek The Globetrotters Club w Londynie, z wykształcenia inżynier telekomunikacji. Gdańszczanin, rocznik 1947. Od ponad 40 lat zwiedza świat z plecakiem, nie korzystając ze wsparcia finansowego jakichkolwiek instytucji. Gdy po 31 latach rozstał się z firmą, w której pracował, zaczął utrzymywać się z pisania, odczytów i sprzedaży zdjęć z różnych zakątków globu. Autor książki "Na siedem kontynentów", którą wydał własnym sumptem. Od 1998 r. prowadzi niekomercyjną stronę internetową (www.kontynenty.net), popularyzującą tanie podróżowanie. Chętnie dzieli się wiedzą i doświadczeniem, bo wie, jak ważny dla trampa jest dostęp do informacji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki