Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielkanocna palma i mamałyga. Polacy żyjący w Mołdawii są wierni tradycji

Barbara Szczepuła
Tradycyjne powitanie chlebem i solą marszałka Bogdana Borusewicza i delegacji polskich parlamentarzystów
Tradycyjne powitanie chlebem i solą marszałka Bogdana Borusewicza i delegacji polskich parlamentarzystów Barbara Szczepuła
O naszych rodakach żyjących od pokoleń w Mołdawii, którzy pazurami trzymali się polskości - pisze Barbara Szczepuła.

Wyskakujemy z busów na wiejską drogę i jak w czekoladowy budyń wpadają w błoto wyczyszczone buty marszałka Borusewicza, buty posłów, senatorów, ambasadora, botki na szpilkach pań posłanek, ale nic to, kilka kroków i już jesteśmy w Domu Polskim w Styrczy. Skromne, eternitem kryte domki po obu stronach błotnistej drogi, przed każdą furtką metalowe urządzenie do zdrapywania błota z butów. To tutaj sprzęt pierwszej potrzeby. Siecze drobny deszcz, niebo zlewa się z ziemią, która chłonie wodę jak gąbka…

Styrcza to wieś założona pod koniec XIX wieku przez Polaków. Skrzyknęło się kilku energicznych mężczyzn z Kamieńca Podolskiego i Chocimia i kupili grunty tu, gdzie mołdawska ziemia czarna, tłusta, słońcem nagrzana, wydaje plon stukrotny. Pobudowali domy, żony rodziły dzieci i gotowały mamałygę, a oni obsiewali pola i okopywali buraki cukrowe. Wieczorami śpiewali polskie piosenki, popijając mołdawskie wino… Żyło się dobrze aż do lat czterdziestych, kiedy przyszli Sowieci. Nowa władza zabrała im pola i obowiązkowo włączyła do kołchozu.

- Gdybyście słyszeli, jak matka płakała. Ogród był już zasadzony. Wszystko rosło. A oni to koniem i pługiem przeorali… - opowiada Petrunella Kalustowicz.

Zabrano im kościół i zabroniono mówić po polsku.
- Mama ochrzciła mnie w cerkwi, ale dziadunio tak się zdenerwował, że przez rok z nią nie rozmawiał. Zresztą wkrótce cerkiew też zamknęli.

Chciano ich przesiedlić i porozrzucać po Sojuzie, bo takie skupisko Polaków w oczy kłuło, ale jakoś przetrwali, mimo że niektórych wywieziono na Syberię.
- Czasy mieniajutsja i oddali ziemię z powrotem.

Wolno mieliły komunistyczne młyny, ale w końcu zacięły się, zazgrzytały i stanęły.

Ludzie mogli odetchnąć.
Wkrótce jednak pojęli, że wpadli z deszczu pod rynnę. Mieli wolność, ale nie mieli z czego żyć. Nastał czas biedy, bezrobocia, beznadziei.
***
Tą błotnistą drogą prawnuki osadników zaczęły wyjeżdżać ze Styrczy w świat. W świat, znaczyło do Bielic, albo nawet do samego Kiszyniowa.

Bielice są bardziej znane jako Bełz - ten z żydowskiej piosenki: "Miasteczko Bełz/Kochany mój Bełz/Maleńka mieścina/gdzie moja rodzina i dom mój był...". Piosenka zrobiła furorę na całym świecie, bo każdy człowiek ma takie miejsce, za którym tęskni, gdy wspomina młodość. Polacy z Styrczy też tęsknili. Ale nie do Kamieńca czy Chocimia, ale przede wszystkim do Krakowa. Nie znali go, ale wiedzieli, że tam strażnikiem grobów polskich królów jest smok wawelski, a z wieży kościoła Mariackiego rozlega się hejnał na cztery strony świata. O Krakowie marzyli przez długie lata.

W szufladach komód trzymali zdjęcia przodków: w obiektyw patrzą kobiety i mężczyźni, miny poważne, uroczyste, jak to przy okazji ślubu, rodzinnego spotkania czy wizyty u fotografa. Dziś zdjęcia te obok innych eksponatów zgromadziła w małym muzeum Lilia Górska, szefowa Polskiego Domu bo - jak mówi - pamięć jest podstawą tożsamości.

Święta Polacy obchodzili inaczej niż ich mołdawscy, ukraińscy czy rosyjscy sąsiedzi. Na Wielkanoc wiązali piękne palmy, wędzili polskie kiełbasy, gotowali bigos. W Wigilię Bożego Narodzenia dzielili się opłatkiem, kładli siano pod obrus, a jedno miejsce przy stole zawsze czekało na spóźnionego wędrowca. Śpiewali "Wśród nocnej ciszy", albo "Bóg się rodzi", choć z roku na rok coraz bardziej polskie słowa mieszali z rosyjskimi i z czasem mówili już tylko po rosyjsku, choć byli przekonani, że to jeszcze polski.

Pożenili się z Mołdawian-kami, bo to piękne dziewczyny, wesołe czarnulki. "Smuglianka Mołdawanka sobirajet winograd...". Znacie tę piosenkę? Do dziś jest w repertuarze Chóru Aleksandrowa. Nie tylko Mołdawianki brali za żony, ale także Ukrainki i Rosjanki, tak że soki się wymieszały. Jednak ta polskość siedziała w nich mocno, może dlatego, że każdy chciał ocalić swoją indywidualną egzystencję i nadać jej jakiś sens, na przekór władzy sowieckiej, która robiła, co mogła, by wychować radzieckiego człowieka bez właściwości.

- Trzymali się tej polskości pazurami także dlatego, że polskość nobilitowała - tłumaczy mi Wiktor Gordyński, elektryk w miejscowej cukrowni, którego pradziadek osiedlił się tu przed laty. Razem z żoną Natalią (u niej też są polskie korzenie - dodaje - babcia była w jednej czwartej Polka… a może w jednej ósmej?) uczą się teraz języka na specjalnych kursach w Domu Polskim w Styrczy. Uczą się od podstaw, bo za Sowietów mówili tylko po rosyjsku. O życiu w tamtych czasach opowiadać nie chcą, było, Bogu dzięki, minęło, żyjemy i to się liczy.

Anton, syn Gordyńskich tą właśnie wiejską, błotnistą drogą już wyruszył w świat. Dalej niż do Bielic, dalej niż do Kiszyniowa. Dotarł do miasta, o którym marzyli dziadkowie. Do samego Krakowa. Studiuje w Akademii Ekonomicznej, co napawa dumą rodziców. Młodszy Nikita jeszcze chodzi do szkoły w Styrczy, ale niechybnie pójdzie w ślady brata.

- A eto nasza ciocia Luda Jabłońska - przedstawia mi Wiktor straszą, szczupłą panią w czerni. - Ona nam przekazała polską tradycję. Pani Luda uśmiecha się lekko, a ja myślę o tych wszystkich kobietach, jakby wyjętych z kart powieści Rodziewiczówny, które opowiadały swoim siostrzeńcom i wnukom o dalekim kraju i powtarzały polskie modlitwy i legendy.

Polskość w Mołdawii wybuchła wraz z upadkiem imperium sowieckiego, kiedy już można było otwarcie przyznawać się do swoich korzeni. Wcześniej wszyscy Polacy byli uznawani przez władze za Ukraińców, bo rodowód przodków wiódł na ziemie Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. Chocim, Kamieniec Podolski, a nawet Lwów i Stanisławów, to zaś były wedle oficjalnej historiografii odwiecznie ukraińskie miasta. Z początku bronili się, ale dali spokój, bo upór nie był dobrze widziany. Choć jedna z pań opowiada mi, że jej ojciec, nie dość, że Rosjanin, to jeszcze pułkownik wojsk rakietowych Armii Radzieckiej, pozwolił żonie, by w dokumentach córki wpisała: "narodowość polska". Rozumiał, że dla niej to ważna sprawa, choć, ustępując jej, narażał się na przykrości.

Pani Lilia Górska dziękuje marszałkowi Senatu za to, że w 2004 roku jego poprzednik Longin Pastusiak dał pieniądze na zakup tego budynku i na remont. Prawda, jak tu teraz ładnie? W tej sali młodzież uczy się polskiego, w tej prowadzone są kursy tańca, tu pije się herbatę i wymienia kulinarne przepisy. Ale nie ukrywajmy: polskość jest dziś atrakcyjna także dlatego, a może nawet przede wszystkim, że pomaga wyrwać się z biedy. Mając Kartę Polaka, można wysłać dzieci na studia do Lublina, czy do Warszawy. Z nadzieją, że tam zostaną.
***
Jedziemy do Bielic tą samą drogą, którą młodzi mieszkańcy Styrczy wędrują w świat.
W Bielicach zjawili się Polacy ze wszystkich stron Mołdawii, nawet z separatystycznej Republiki Naddniestrzańskiej i z autonomicznej republiki Gagauzji. Na scenie Domu Polskiego tańczy zespół z Raszkowa. Raszków? To brzmi jakoś tak po sienkiewiczowsku. I w rzeczy samej, okazuje się, że to właśnie Raszków z Trylogii. Tam, na najdalszych południowo-wschodnich Kresach Rzeczypospolitej, stała strażnica dowodzona przez młodego Nowowiejskiego. Do Raszkowa wiózł Baśkę Wołodyjowską zakochany Azja Tuhajbejowicz. Gdy porwanie się nie udało, bo - jak wiemy - pani pułkownikowa palnęła go w łeb, Azja puścił Raszków z dymem, a potem, także nieopodal tej miejscowości, został przez Nowowiejskiego wbity na pal.

"Wiła wianki i rzucała je do falującej wody, wiła wianki i rzucała je do wody" - śpiewają dziewczynki z Raszkowa.
Raszkowscy Polacy są powściągliwi. Nie chcą za dużo mówić, "wsio charaszo" - kwitują krótko pytania.
- Boją się - wyjaśniają ci, którzy mieszkają w Bielicach i Kiszyniowie. - Oni tam, na Naddniestrzu ciągle żyją jak w Związku Radzieckim. Nawet paszporty mają sowieckie. Ich dzieci w tym roku po raz pierwszy pojechały na wakacje do Polski, choć nasze jeżdżą już od piętnastu lat.

Co wiemy o separatystycznej Naddniestrzańskiej Republice Mołdawii? To teren położony na lewym, wschodnim brzegu Dniestru, zamieszkały w znacznej mierze przez Rosjan i Ukraińców. Dalej już tylko ukraińskie Dzikie Pola.

Po upadku Związku Radzieckiego Naddniestrze oderwało się od Mołdawii i od czasu wojny domowej funkcjonuje jako państwo niepodległe, ale nie jest uznawane na arenie międzynarodowej. W utworzeniu separatystycznego rządu Naddniestrza pomogły zarówno politycznie jak i militarnie władze rosyjskie. Istnienie tej republiki nadal w pełni zależy od wojskowego, gospodarczego i finansowego wsparcia Rosji. Rosja nie wycofała swoich wojsk z tych terenów. Garnizony miały zostać zlikwidowane już lata temu, jednak Moskwa zapowiedziała, że jej armia nie opuści republiki, dopóki w tym regionie "nie zapanuje spokój". Spokoju nadal nie ma, na Naddniestrzu kwitnie zorganizowana przestępczość, korupcja, nawet handel ludźmi.

- Rosjanie tam bez przerwy mieszają, bo z ich punktu widzenia Naddniestrze jest znakomitym miejscem na bazę wojskową - wyjaśnia jeden z Polaków. - Spójrzcie na mapę. Obok Ukraina, a i do Rumunii należącej do NATO i Unii Europejskiej - ledwie skok.

Republika Mołdawska chce integracji z Unią Europejską, bo uważa, że to ją zabezpieczy przed neoimperialnymi zakusami Rosji. W sporze o Naddniestrze Unia stoi po stronie Mołdawii, próbuje mediować, domaga się likwidacji rosyjskich składów broni i amunicji. Od 2009 roku Mołdawia jest członkiem Partnerstwa Wschodniego. Przypomnijmy, że Partnerstwo zakłada zacieśnienie unijnej współpracy właśnie z Mołdawią, a także z Ukrainą, Białorusią, Gruzją, Azerbejdżanem i Armenią. Inicjatorem projektu jest Polska, wspierana przez Szwecję. Na razie chodzi o preferencje handlowe, ułatwienia wizowe i programy pomocowe. W dłuższej perspektywie Partnerstwo Wschodnie ma przygotować objęte nim państwa do akcesji.

Oto powód częstych wizyt polskich polityków w Mołdawii. W grudniu 2012 roku był tam prezydent Bronisław Komoro-wski, w lutym przyleciał do Kiszyniowa minister Radosław Sikorski razem z sekretarzem stanu do spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Williamem Hague i ministrem spraw zagranicznych Szwecji Carlem Bildtem. W marcu pojechała delegacja polskiego parlamentu na czele z Bogdanem Borusewiczem, marszałkiem Senatu. Rozmawiali z mołdawskimi władzami o procesie integracji europejskiej, udzielali wsparcia. Podczas wizyty sprawa skomplikowała się dodatkowo, bo kilka dni wcześniej premier mołdawskiego rządu podał się do dymisji.

***
Zespół "Polacy Budżaka" tańczy wdzięcznie poloneza, a Ludmiła Wolewicz opowiada mi o Gagauzji. Ta autonomiczna republika leży w południowej części Mołdawii, niemal nad brzegiem Morza Czarnego. - Mój tata był Polakiem spod Wilna, a mama Gagauzką. Kim są Gagauzi? To prawosławni Turcy. Niektórzy mówią, że także sturczeni Bułgarzy.

- Życie jest barwne jak bukiet kwiatów, szczególnie na pograniczu kultur - śmieje się pani Ludmiła, widząc moją zdziwioną minę. Prawosławni Turcy? Okazuje się, że są i tacy. Choćby jej mama właśnie. Ojciec, Wacław Andrzejewski, którego rodzice nie zdążyli w 1945 roku wyjechać do Polski, odbywał w Gagauzji służbę wojskową. Tam poznał przyszłą mamę Ludmiły. Ożenił się, zamieszkali w Komracie, bo tak nazywa się stolica Gagauzji. Rodzicom, braciom i siostrom Wacława udało się z czasem wyjechać do Polski, konkretnie do Aleksandrowa Łódzkiego, ale on już nie opuścił Komratu.

- Mama była prawosławna, a tato katolik, ale nic im to nie przeszkadzało, obchodzili katolickie i prawosławne święta i modlili się do tego samego Boga - kontynuuje Ludmiła. - Tato pracował jako kierowca. W Komracie wszyscy go znali i lubili, nazywali Wasia-Polak.
Ludmiła poznała swego przyszłego męża podczas studiów rolniczych we Lwowie. Do niedawna nie wiedziała, że i on też ma polskie korzenie, bo był zapisany jako Rosjanin. On sam chyba też nie wiedział, albo się tym nie interesował, ale gdy Ludmiła założyła Stowarzyszenie Polskie, na spotkania zaczęła przychodzić jego matka i przypomniała sobie, że była w rodzinie jakaś Polka czy Polak! Raczej Polak, bo nazwisko Wolewicz brzmi po polsku.

- Z nazwiskami zdarzają się nieporozumienia. Ot, niedawno zgłosiła się do stowarzyszenia kobieta, pytam, czy ma polskie korzenie - opowiada Ludmiła. - Nie mam niestety pani Ludo kochana, mówi z żalem, a tak bym chciała do was przychodzić, bo tu sowsiem inni ludi. - A jak nazwisko babci? - pytam na wszelki wypadek. - Oj, niepolskie: Nowak - odpowiada. - Nowak?! Ależ to czysto polskie nazwisko - cieszę się, a ona rzuca mi się na szyję… Albo inna kobieta mówi, że chce nauczyć się robić wielkanocną palmę. Znaczy, musi mieć polskich przodków, bo tu nikt inny palm na Wielkanoc nie robi!

- Mój tato zawsze powtarzał, że któreś z jego dzieci czy wnuków wróci do Polski - ciągnie opowieść pani Luda, zajadając naleśnik z miodem i orzechami, bo po koncercie jest poczęstunek. Stół ugina się od pysznych naleśników z mięsem, serem, warzywami, jabłkami, wiśniami, marmoladą, czekoladą, wszystkich nawet nie zdołam spróbować ani nie wymienię. Więc pani Luda odstawia talerzyk i mówi: - No i proszę - mój syn Siergiej, skończył we Wrocławiu informatykę i teraz będzie się żenił z polską panną! Magda pochodzi z Kluczborka i robi we Wrocławiu doktorat. O Boże, jak ja się bałam pierwszego spotkania z tą dziewczyną! Jechałam i modliłam się do Matki Boskiej Częstochowskiej, ale ledwie zobaczyłam Magdę, ledwie porozmawiałam, kamień mi spadł z serca. - Siergiej - mówię - nie szukaj innej, Magda będzie dobrą żoną. Tak mu się poszczęściło! Zostaje w Polsce.

A Marina, córka pani Ludy, która skończyła choreografię w Lublinie, mieszka w Komracie i prowadzi zespół "Polacy Budżaka", wyszła za mąż za Gaguaza i do panieńskiego nazwiska Wolewicz dodała mężowskie - Garczu.
- Dobrze, że tu zostaje - ocenia pani Luda. - Wszyscy nie mogą wyjechać.
- Szczególnie, że nikt tam na nas nie czeka - dodaje Helena Usowa, redaktorka pisma Polaków w Mołdawii, "Jutrzenka". - Tu mamy pracę i przyjaciół, tu jest nasze miejsce.

Podchodzi do nas Paulina Statkiewicz z Gregorówki i prosi, żeby wspomnieć w gazecie o jej ojcu. Filip Fukarewicz zginął podczas wojny gdzieś na polskiej ziemi. Tak chciałaby wiedzieć, gdzie został pochowany! Jest przekonana, że Polacy opiekują się mogiłami tych, którzy ich wyzwolili, ale bardzo pragnie sama zapalić świeczkę na jego grobie.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki