Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiek to rzecz nabyta. Dziadek i babcia to w środku wciąż chłopak i dziewczyna - zarażają wnuczęta radością życia

Dorota Abramowicz
Dorota Abramowicz
Klara i Lucjan Śmiechowie - wyjątkowe, młode duchem małżeństwo, pasjonujące się nie tylko teatrem
Klara i Lucjan Śmiechowie - wyjątkowe, młode duchem małżeństwo, pasjonujące się nie tylko teatrem Dorota Abramowicz
Wiek to rzecz nabyta. Tam gdzieś w środku nadal siedzi dziewczyna, która wbrew woli matki chciała się uczyć, kilkulatek zarażony pasją do kina, chłopiec walczący o dom dziecka, który został Kreonem i ciekawa świata lekarka, wybierająca zawód dziennikarza. Ludzie młodzi duchem, infekujący wnuki ciekawością życia.

Klara i Lucjan Śmiechowie trzymają przed sobą tablicę, na którą naklejali gazetowe tytuły ze swoim nazwiskiem. Śmiech to zdrowie, śmiech jak chleb, śmiech krzepi, śmiech niech będzie z wami. Emerytowana pielęgniarka i inżynier. Ona pisze wiersze, on recytuje i gra w sztukach wystawianych przez Ryszarda Jaśniewicza w oliwskim Domu Zarazy.

Barbara Dobraczyńska, emerytowana dziennikarka, matka chrzestna statku "Gdańsk II" właśnie wróciła z Warszawy, gdzie wspólnie z wnuczką Dobromiłą próbowała nawiązać kontakt ze znajomymi z Australii.

Sylwester Sobkowiak, gdynianin, mimo ukończonych 93 lat nadal aktywnie uczestniczy w wydarzeniach na rzecz miasta, do którego przyjechał jako pięciolatek. Lubi chodzić starymi trasami. Opowiadać z pasją o starej Gdyni. Swojej Gdyni.

Klara

Ze zdjęcia patrzy na mnie śliczna, ciemnowłosa dziewczyna w czepku pielęgniarki. Na fotografii obok ta sama dziewczyna w ślubnej sukni obok Lucjana.

Wiek to rzecz nabyta. Dziadek i babcia to w środku wciąż chłopak i dziewczyna - zarażają wnuczęta radością życia
Archiwum rodzinne

Pochodzi z Kociewia, mieszkała we wsi koło Skórcza. Była - jak mówi - dzieckiem miłości. - Kiedy miałam cztery lata, mama wyszła za wdowca z czworgiem dzieci - wspomina. - Potem przyszła na świat moja siostra. Mama planowała, że zostanie nauczycielką. A ja? Zawsze lubiłam się uczyć, brałam udział w szkolnych przedstawieniach. Moja powojenna nauczycielka, Ukrainka, mawiała, że powinnam iść do teatru.

Jednak mama uważała, że jest jej to niepotrzebne. - Wyjdziesz za mąż, to ci wystarczy - tłumaczyła.

I tak po ukończeniu siódmej klasy przestała chodzić do szkoły. Dom matki i ojczyma zapełniał się dziećmi, a że łatwiej o pracę było w Starogardzie Gdańskim, Klara zamieszkała w domu wujostwa, podjęła pierwszą pracę w fabryce obuwia. Później trafiła do huty szkła, wreszcie do Polfarmy, gdzie nabawiła się astmy. Z zazdrością patrzyła na rówieśników, wracających po lekcjach do domów. Chciała czytać, uczyć się, poznawać świat.

Wujek Jabłoński by starym gdańszczaninem i dobrym człowiekiem. Z uwagą przyglądał się bystrej siostrzenicy żony. I to on powiedział, że w szpitalu psychiatrycznym w pobliskim Kocborowie rozpoczęto nabór do szkoły dla pielęgniarek. - Naukę zaczęło 60 osób, skończyło 25 - mówi Klara, która była jedną z lepszych uczennic.

Nie skończyło się na szkole pielęgniarskiej. Z koleżanką Różą, z którą pracowały w szpitalu, postanowiły skończyć ogólniak i zrobić maturę.

22 lipca 1961 roku wybrała się z przyrodnią siostrą (która studiowała, spełniając marzenia mamy, w Wyższej Szkole Pedagogicznej) do klubu studenckiego we Wrzeszczu. Podszedł chłopak, raz, drugi poprosił do tańca. Siostra nie kojarzyła, kim jest, ale jej koledzy po jakimś czasie podeszli do chłopaka z prośbą: - Lucjan, zabrakło nam pieniędzy. Pożyczysz?

Lucjan

Życie Lucjana nadaje się na książkę. Albo film. Trzeba jednak wybrać jedną scenę, by przez nią opowiedzieć o upartym chłopcu, któremu życie rzucało kłody pod nogi. A on te kłody przeskakiwał.

To może zatrzymajmy się na 1948 roku. Do wuja, prowadzącego sklep w Klukowie pod Gdańskiem przyjeżdża 13-letni Lucjan.
Lucjan jest sierotą. Ojciec, wzięty przez Niemców do robót przymusowych przy budowie obozu dla jeńców sowieckich w Świętym Krzyżu, zmarł na tyfus, gdy Lucjan miał siedem lat. Mama została z trojgiem dzieci. Wyprzedała cały warsztat szewski męża, aż wreszcie stanęła przed widmem głodu.

- Dziadkowie przygarnęli siostrę, brat poszedł do wujka - wspomina Lucjan. - A ja byłem wolnym elektronem. Jako dziecko pracowałem za miskę zupy lub kromkę chleba. Tułałem się po służbach.

Po zakończeniu wojny matka zabrała dzieci i wyruszyła do brata, który zajął gospodarstwo na ziemiach odzyskanych. Wuj traktował siostrę z dziećmi jak tanią siłę roboczą. Nie zgodził się, by siostra Lucjana poszła do szkoły. Odchodzą od wuja. Mama czuje się coraz gorzej. Pluje krwią. W październiku 1947 roku umiera na gruźlicę.

- Wtedy rozpadła się moja rodzina - Lucjan milknie na chwilę.

Rodzina znów rozdziela dzieci. Lucjan chodzi do szkoły, ale równocześnie pracuje w sklepie wuja. Rano jedzie rowerem po bułki do piekarni we Wrzeszczu, wraca osiem kilometrów pod górę. Podczas Wigilii stoi z boku, patrzy, jak rodzina rozdziela prezenty. - O, biedaku, znów o tobie zapomnieli - słyszy. Dostaje pierniki ze sklepu.

Latem trafia na kolonie w Kartuzach. Tam pytają go, czy nie chce iść do domu dziecka. Chce. - To była najważniejsza decyzja w moim życiu - mówi dziś Lucjan Śmiech. - Nikt już mi nie mówił, że za darmo żrę chleb.

Trafia do Państwowego Pogotowia Opiekuńczego w Sopocie. Po okresie próbnym dzieci jadą do placówek na całym Pomorzu, on uczy się pilnie i może w sopockim Domu Dziecka nr 4 zostać. W Klukowie był prymusem, tu w szkole, do której chodzą dzieci lokalnej inteligencji wymagania są wyższe. Jest trudno, ale zależy mu. Pod koniec roku szkolnego już może innym pomagać z przedmiotów ścisłych. Po trzech latach przenoszą go do domu dziecka w Kwidzynie. Tam zdaję maturę.

Egzamin na Politechnikę zaczyna się wcześnie rano. Przyjeżdża do Gdańska wieczorem, nocuje na dworcu. Dostaje się na wydział mechaniczny.

Tamtego lata Lucjan załatwia jeszcze jedną sprawę. Brat, umieszczony u wujostwa, kończy siódmą klasę. Rodzina wysyła go do zasadniczej szkoły zawodowej. Lucjanowi udaje się umieścić Stefana w technikum geologicznym z internatem. Za internat trzeba płacić, więc załatwia mu dom dziecka w Radomiu. - Uratowałem brata - mówi Lucjan.

Po skończeniu studiów Lucjan dostał pracę w Stoczni Gdańskiej.

Pewnego letniego dnia zdecydował się pójść na zabawę do klubu we Wrzeszczu. Zobaczył opartą o ścianę ładną, ciemnowłosą dziewczynę. Poprosił ją do tańca.

Barbara

- Cały czas była we mnie ciekawość życia - mówi Barbara Dobraczyńska, emerytowana dziennikarka, współautorka wystawy "Matki i statki". - Pojawiały się nowe pomysły, ciągle chciałam coś zmieniać. I myślę, że to we mnie nadal zostało.

Swojej drogi zaczęła szukać po trzydziestce. Skończyła medycynę, miała już męża i córkę. - Nie ukrywam, było mi ciężko - przyznaje. - Być może wiązało się to z wcześniejszymi, traumatycznymi wydarzeniami z dzieciństwa. Pewnego dnia mąż usłyszał o konkursie w telewizji. Poszłam na przesłuchanie, spodobałam się, zostałam. To była tylko i wyłącznie moja decyzja. Niczego nie żałuję.

Pod koniec lat 80. przypłynęła do Australii na pokładzie "Gdańska II", statku, którego była matką chrzestną. Był wtedy taki zwyczaj, że gdy dobijał do portu polski statek, witały go tłumy polskich emigrantów. Poznała wówczas cudowną, polską rodzinę. Przysłali jej później zaproszenie. Dzięki niemu spędziła w Australii cały rok. Poznała masę ludzi, pracowała w różnych miejscach.

Przyjaciele mieszkali wówczas jeszcze w Sydney, ale postanowili przenieść się w okolice Gór Śnieżnych. Kupili najmniejszą dostępną działkę - dziewiętnaście hektarów. Budowała razem z nimi nowy dom. Traktowali się, jak rodzina. Do tej pory utrzymują dobry kontakt. Tym większy szok przeżyła, gdy usłyszała o pożarach pustoszących Australię. Także tereny, gdzie mieszkają przyjaciele.

- Mam dwie wnuczki - mówi Barbara. - Zdolne dziewuchy. Młodsza Dobromiła jest licealistką, starsza Zuzanna - od czterech lat mężatka - robi właśnie drugi fakultet. Chociaż mieszkam w Trójmieście, a one w Warszawie - jesteśmy wszyscy w dobrym kontakcie, bardzo się kochamy. Wiem, co się dzieje, podpowiadam różne rzeczy, korzystają. A ja, choć mam już 83 lata, jestem "fruwającą" babcią. Ciągle gdzieś wyjeżdżam, robię coś nowego. Wnuczki akceptują mój charakter i sposób na życie. Poza tym jestem optymistką.Uważam, że nie ma sytuacji, z której nie byłoby wyjścia.

Właśnie wróciła z Warszawy, gdzie spędziła z Dobromiłą wiele godzin na szukaniu śladów przyjaciół. To był wzruszający wieczór, noc i dzień. Dobromiła, która świetnie zna język angielski, wraz z babcią podjęła pracę sensu stricte dziennikarską, pozwalającą na ustalenie faktów.

- Miłka poruszała się w sieci z ogromną sprawnością - opowiada Barbara. - Oglądałyśmy zdjęcia satelitarne, sprawdzając godzina po godzinie, jakie obszary zajmowane są przez ogień. Zobaczyłyśmy, że pożary otaczają działkę moich przyjaciół. Wówczas wnuczka nawiązała kontakt z wolontariuszką ze stanu Wiktoria, pracującą ze strażakami, którzy gasili ogień. Potem jakiś dziennikarz się do niej odezwał.

Przyjaciół znalazły w Candberze, gdzie trafili po ewakuacji. Nie było czasu na rozmowy. Żyjecie, gdzie jesteście? - zadawał krótkie pytania i otrzymywała równie krótkie odpowiedzi. Nawet nie ma pojęcia, czy ich dom ocalał.

Ale i tak uważa, że przez te kilkanaście godzin obie przeżyły coś wspaniałego. - Tak ją wciągnęłam - uśmiecha się Barbara. - Wnuczka analizowała sytuację gospodarczą i klimatyczną Australii. Wściekała się na tamtejszego premiera, że wcześniej nie interesowały go zmiany klimatu.

- Na kogo radzisz wysłać pieniądze? - pytała.
- A masz?
- Mam - odpowiadała. - Myślisz, że dzisiaj nowy ciuch jest ważniejszy?

Barbara Dobraczyńska na zdjęciu sprzed kilku lat z wnuczką Miłką, która pomagała babci odnaleźć przyjaciół z Australii
Barbara Dobraczyńska na zdjęciu sprzed kilku lat z wnuczką Miłką, która pomagała babci odnaleźć przyjaciół z Australii Archiwum prywatne

Sylwester

Sylwester Sobkowiak jest emerytowanym taksówkarzem. Ma trójkę dorosłych wnuków i dwoje prawnuków.
- Zawsze byłem bardzo samodzielny - mówi. - Nawet kiedy było trudno, dawałem sobie radę.

Do Gdyni przyjechał jako pięciolatek. Miał jeszcze dwie siostry. Ojciec, który stracił wszystkie oszczędności przez nieuczciwy bank, musiał podjąć się pracy fizycznej. Niedługo później dostał wylewu i zmarł. Nie stać ich było na opłacanie wynajmu, musieli przenieść się do Budapesztu, wybudowanej z baraków dzielnicy biedy, obejmującej m.in.ul. Śląską, Warszawską i Witomińską na Działkach Leśnych. Mama pracowała dorywczo, było biednie, ale...

- Przyznam się, kochałem kino - w oczach Sylwestra pojawia się blask. - Znałem wszystkie gdyńskie kina: Lido, Czarodziejkę, Morskie Oko, Bajkę, otwartą tuż przed wojną Warszawę. Zamiast chodzić do szkoły, wolałem wkradać się na seanse.

Zarabiał na bilety. Trwała budowa portu i chłopcy z Budapesztu chodzili na Skwer Kościuszki. Rurą szedł piasek z wodą, robiły się pryzmy, a oni szukali w nich bursztynu. Potem nieśli urobek do zakładu jubilerskiego na ulicy Warszawskiej.

Lubił też chodzić z chłopakami po porcie. Interesowali ich zagraniczni marynarze, zaglądali do olejarni i łuszczarni ryżu. Gdy był sezon, przywożono tam kokos i jego odpady - koprę. Czasami udało się spróbować kokosu.

Był tez sezon na owoce południowe. Niewielu wie, że przed wojną zdarzały się miesiące, gdy dzieci w szkołach nie mogły patrzeć na cytrusy i banany. Nie było wówczas chłodni, owoce gniły w ładowniach i nie nadawały się do dalszego transportu i sprzedaży. Wtedy te mniej zepsute trafiały do szkół. Te bardziej gnijące ładowano na wozy i wieziono na wysypisko na Witomino. Pojazdy jechały wolno w górę ulicą Małokacką, a starsi chłopcy wskakiwali na pakę i zrzucali skrzynie na ulicę. Potem sprzedawali za małe pieniądze, ale zawsze na kino wystarczało.

- Kiedy tylko brakowało na jedzenie, pędziłem na rynek - wspomina gdynianin. - Pomogłem przenieść jakąś siatkę, szafę wytargać i dziesięć groszy lądowało w kieszeni. Sprzedawałem też gazety, które brałem z drukarni na Mściwoja. Tak więc głodny nie chodziłem. A gdy nie było na bilet, to zawsze można było iść pod kino Czarodziejka, gdzie drzwi z sali kinowej wychodziły prosto na ulicę. Ktoś od zewnątrz otwierał, a my się wślizgiwaliśmy do środka na seans.

Dziś pan Sylwester mówi, że nadal lubi oglądać filmy. I że marzenia się spełniają.
- Wie pani, o czym wówczas marzyłem? - pyta z uśmiechem. Że zrobią kiedyś takie kino, w którym będę mógł położyć się na łóżku i film oglądać. I mam to w domu.

Czytaj również:

Klara i Lucjan

Po ślubie zamieszkali najpierw w hotelu stoczniowym. Przyszły na świat dzieci, dostali mieszkanie. Ona pracowała w szpitalu psychiatrycznym na Srebrzysku, on w Stoczni Gdańskiej.

Zawsze lubili chodzić do teatru, opery, interesowali się kulturą. Swoją pasją zarazili także wnuki - Agatę i Pawła, którego dziadek wciągnął do gry w szachy. To z Pawłem pan Lucjan dotarł nawet do finału konkursu "Postaw na milion", gdzie padło pytanie: Jaka ulica występuje w Polsce więcej razy? Kościelna czy Szkolna? Postawili, niestety, na Kościelną. - Zastanawiam się, czy nie iść do "jeden z dziesięciu" - mówi Lucjan.

W 2004r. będąc w Oliwie na Dniach Sąsiedzkich ,zobaczyli elegancką kobietę w kapeluszu - Danutę Poczman - wysiadającą z dorożki i wchodzącą do Domu Zarazy. Ruszyli za nią i tak stali się uczestnikami spotkań poetyckich prowadzonych przez Ryszarda Jaśniewicza. Ujawnił się talent recytatorski Lucjana ( specjalna statuetka za osiągnięcia) i poetycki Klary (Nagroda Teatralna za objawienie 2018 r i wyróżnienie za 2019 r.). Do tej pory widzowie wspominają kreację Lucjana w "Antygonie " Sofoklesa w reżyserii Jaśniewicza.

Do tego trzeba dodać działalność społeczną.

Tak więc za bardzo czasu na starzenie się nie mają.

- Jesteśmy, zwyczajnie, młodzi duchem - - mówią zgodnie.Klara i Lucjan Śmiechowie. - Staramy się nie zardzewieć.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki