Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Warchoły i wichrzyciele, czyli co dał Polsce Radom '76 [ROZMOWA]

rozmawiała Barbara Szczepuła
W czerwcu 1976 roku zbuntowali się  przede wszystkim robotnicy Radomia (na zdjęciu)., Ursusa i Płocka
W czerwcu 1976 roku zbuntowali się przede wszystkim robotnicy Radomia (na zdjęciu)., Ursusa i Płocka Ze zbiorów IPN
W sądzie w Radomiu poznałem Antka Macierewicza i Ludwika Dorna- okoliczności powstania Komitetu Obrony Demokracji wspomina Bogdan Borusewicz.

W 1976 pojawiło się określenie „warchoły”…

Tak władze PRL nazwały robotników z Radomia, Ursusa i Płocka, którzy w czerwcu’76 zbuntowali się przeciw podwyżkom cen artykułów żywnościowych.

Jednym słowem: rebelia.

Tego słowa nie używano, pisało się natomiast o „chuligańskich wybrykach”, zaś tych, którzy pomagali robotnikom, na przykład takich jak ja, nazywano „wichrzycielami”. Wtedy po raz pierwszy w PRL inteligenci stanęli po stronie strajkujących. Przez poprzednie lata władza sprytnie przeciwstawiała robotników inteligencji. Dobrze widać to było na Wybrzeżu. W demonstracjach studenckich marca 1968 roku brało udział około dwudziestu tysięcy osób, głównie studentów, ale nie udało się uzyskać większego poparcia robotników. A w 1970 roku to studenci nie włączyli się do robotniczego protestu.

Sześć lat później się udało. Jak to się stało, że pojechał Pan do Radomia?

W 1975 skończyłem studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i wróciłem do Gdańska. Nadal kursowałem jednak między Gdańskim a Lublinem, często zatrzymując się w Warszawie, nie tylko dlatego, że tam miałem przesiadkę. Pisałem pracę na temat reaktywacji harcerstwa w PRL i korzystałem z biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Bywałem też u Jacka Kuronia. Poznał mnie z nim w 1972 roku dr Adam Stanowski, na którego seminarium uczęszczałem. Zaś w Gdańsku za pośrednictwem ojca Ludwika Wiśniewskiego, dominikanina, nawiązałem kontakty z Ruchem Młodej Polski. Gdy zaczęły się represje po buncie w Radomiu, zebraliśmy w Trójmieście pieniądze na pomoc poszkodowanym. Jechałem do Radomia całą noc pociągiem osobowym, bo nie stać mnie było na droższy bilet. Do żadnej z ofiar represji nie udało mi się dotrzeć i wróciłem jak niepyszny do domu. Drugi raz było tak samo: miałem dwanaście tysięcy złotych, dużą jak na tamte czasy sumę, i nie miałem komu dać tych pieniędzy. Wiedząc, że dwie osoby podczas zajść zginęły, poszedłem w desperacji na cmentarz. Miałem nadzieję, że spotkam kogoś przy ich grobach. Znalazłem dwie nowe mogiły, ale na krzyżach nie było nawet nazwisk. Próbowałem porozmawiać z kierownikiem cmentarza. Nie chciał jednak nic mówić. Przekonywałem go, że jestem z Gdańska, że przywiozłem pieniądze dla represjonowanych... - Poproszę o dowód osobisty - rzucił znienacka. No, to będę siedział - pomyślałem. Podałem mu dokument. Przyjrzał się uważnie zdjęciu i mojej twarzy, po czym oznajmił, że syn jego znajomej został aresztowany, i że zaprowadzi mnie do niej. Na tym się jednak skończyło, bo kobieta nikogo więcej nie znała. Jej siedemnastoletniego syna milicjanci zgarnęli z ulicy.


Do trzech razy sztuka.

Rzeczywiście. Gdy po raz trzeci przyjechałem do Radomia, poszedłem do sądu. Na korytarzu natknąłem się na grupę młodych ludzi, wśród których rozpoznałem Jana Tomasza Lipskiego, syna Jana Józefa. Znałem go, kilka lat wcześniej zawoziłem mu do Warszawy listy w obronie represjonowanych studentów. Powiedział mi, że przyjechali, aby obserwować rozprawy przeciw „chuliganom”. Byli w tej grupie Antek Macierewicz, Ludwik Dorn i Zosia Winawer, późniejsza żona Seweryna Blumsztajna, która - pamiętam - na wszelki wypadek przywiozła ze sobą śpiwór. Od Antka dostałem oświadczenie pisarzy na temat tego, co działo się w Radomiu, podpisane m.in. przez Jerzego Andrzejewskiego. Mieliśmy wejść na rozprawę Gierka…

Jakiego Gierka, na Boga?

Leopolda Gierka. Tak się facet nazywał, dlatego go zapamiętałem. W pewnej chwili zauważyłem, że zaczęli się wokół nas kręcić jacyś mężczyźni, na korytarzu pojawiło się sporo milicjantów, więc odsunąłem się od grupy. No i zaczęto ich zaganiać do aresztu, a ja spokojnie wyszedłem z sądu. Od któregoś z warszawiaków dostałem wcześniej adres chłopaka, który siedział wraz z matką. Oboje mieli być sądzeni. Otworzył mi mąż tej kobiety, wpuścił do środka. Opowiadam, że udało mi się uciec, że pozostałych kolegów zwinęli... - Chyba nie wszystkich - odpowiada. - Jeden z pańskich kolegów nie poszedł do sądu, zaraz tu będzie. Nogi się pode mną ugięły: przecież ten ktoś mnie nie zna, pomyśli, że jestem esbekiem! Po półtorej godzinie wchodzi długowłosy brodacz. Gospodarz mówi: - Pański kolega już na pana czeka. Brodaczowi oczy się szeroko otwierają ze zdumienia, twarz mu czerwienieje. Żeby tylko nie zaczął uciekać - myślę. - Wejdź - zachęcam i opowiadam mu całą historię. Widzę, że mi nie wierzy, więc wymieniam nazwiska ludzi, których znam. Jacka Kuronia znam! - chwalę się. Lody trochę topnieją, ale nie do końca.

Jak wyglądał wtedy Radom?

Strasznie. Biedne, szare miasto z przerażonymi ludźmi. To nie była nawet Polska B, bo Polską B był w porównaniu z Gdańskiem i Warszawą Lublin. Zaś Radom to była Polska C. Ludzie mieszkali w suterenach i jakichś komórkach, w zapuszczonych przedwojennych czynszówkach - jedna ubikacja na piętrze, jakieś koszmarne oficyny, mieszkania od wojny nieremontowane, wilgotne, na peryferiach trochę nowych bloków, a obok stare domki w zapuszczonych ogródkach. Bieda z nędzą, jednym słowem. Ludzie pracowali ciężko, zarabiali grosze.

W Radomiu nie strzelano do demonstrantów, ale ich bito.
Rzeczywiście, bito bez litości. W komisariacie czy na więziennym dziedzińcu ustawiały się szpalery zomowców czy milicjantów, a delikwenta puszczano środkiem i walono pałkami szturmowymi. Czasem rękojeścią pałki, żeby bardziej bolało. Nazwaliśmy te szpalery „ścieżkami zdrowia”.

Jak Polska długa i szeroka odbywały się wiece poparcia dla władz.

To były seanse nienawiści. Spędzano załogi zakładów pracy, ale także studentów (na przykład w Białymstoku) na spontaniczne wiece poparcia dla PZPR i towarzysza Gierka. Potępiano „warchołów”, żądano surowych kar. W Warszawie zebrano ludzi na Stadionie Dziesięciolecia, w Katowicach bodajże w Spodku. Nawet w Radomiu udało się zgromadzić wiele osób na stadionie. Ludzie przyszli, bo bali się, że zostaną wyrzuceni z pracy albo aresztowani.

Jedynie w Radiu Wolna Europa relacjonowano, co się naprawdę dzieje.

To my dostarczaliśmy RWE informacji. Byłem w Radomiu kilkanaście razy, potem już jeździli tylko warszawiacy, bo z Gdańska było za daleko. Namówiłem znajomych z Lublina, studentów KUL, nawiązali kontakty z radomskim duszpasterstwem akademickim, a przez studentów szkoły inżynierskiej z robotnikami.

Potem powstał Komitet Obrony Robotników.

We wrześniu. Ale dokończę opowieść o mojej przygodzie z brodaczem. Nazywał się Mirek Chojecki i okazał się jednym z organizatorów Komitetu Obrony Robotników, a rok później stworzył Niezależną Oficynę Wydawniczą NOWA, największe wydawnictwo działające poza cenzurą. A wtedy z Radomia pojechaliśmy razem do Warszawy. Zostawił mnie na jakimś wiadukcie kolejowym i zniknął, obiecując, że za godzinę wróci. Stoję jak świeca na tym wiadukcie i czekam, Mirek rzeczywiście wraca za jakiś czas i mówi: - Wszystko jest ok, Jacek Kuroń potwierdził, że zna ciebie. Teraz ja nabieram podejrzeń. - Kuroń przecież siedzi - mówię. - Ale akurat wypuścili go na przepustkę. Załatwię ci nocleg - obiecuje Chojecki. Prowadzi mnie do jakiegoś pustego mieszkania, piszemy coś, leżąc na podłodze… Pamiętam, że wkrótce dowiedziałem się, iż Ludwika Dorna pobito w areszcie w Radomiu. Kazano mu uklęknąć na krześle i bito pałami w pięty. Całą grupę warszawską, którą poznałem wtedy w sądzie, wypuszczono po czterdziestu ośmiu godzinach. Od tego zaczęła się moja współpraca z Warszawą. Z Komitetem Obrony Robotników…

…w którym ważną rolę odgrywał Antoni Macierewicz. Razem z Piotrem Naimskim opracowali wstępną wersję dokumentu powołującego KOR. „Potrzebna jest solidarność i wzajemna pomoc społeczeństwa”.

Dla mnie ważne było i to, że Antek miał mieszkanie w Warszawie. Często u niego nocowałem. A karmiła mnie Gajka Kuroniowa… To właśnie na tym wiadukcie Mirek Chojecki powiedział mi, że bezpieka się już akcją pomocy robotnikom Ursusa i Radomia zajmuje, więc postanowiono powołać organizację, która będzie nagłaśniać nazwiska zarówno warchołów, czyli robotników, jak i wichrzycieli, czyli tych, którzy ich wspierają. Zapewni to rodzaj ochrony jednym i drugim. W tej organizacji są ludzie, których nazwiska są znane. Są przedwojenni pepesowcy, przede wszystkim profesor Edward Lipiński, wielki ekonomista, obecnie członek PZPR, jest pani mecenas Aniela Steinsbergowa, która w sądach broniła robotników już w latach trzydziestych, są znani pisarze et cetera. No i Jacek Kuroń! Nie da się zlekceważyć ich głosu. Mirek zachęcał mnie do uczestnictwa w tej grupie, nie pamiętam, czy użył już nazwy KOR. Wahałem się, bo nie skończyłem jeszcze pracy magisterskiej i bałem się, że jeśli zostanę skazany, to już nigdy jej nie skończę. Zaproponowałem, że na razie zajmę się pisaniem pracy i poszukam kogoś starszego, z autorytetem, może jakiegoś profesora… Braliśmy pod uwagę pewnego doktora fizyki związanego z duszpasterstwem akademickim, ale on namyślał się tydzień, dwa, trzy, a warszawiacy cisnęli. Musiałem więc wziąć to na siebie. Wszedłem do KOR chyba w listopadzie.

Okazało się, że represje były też w Gdańsku.

Strajki wybuchły w różnych miejscach - nie tylko w Radomiu, Ursusie i Płocku. Od Ani Młynik i Janusza Białacha, którzy jako pracownicy spółdzielni studenckiej sprzątali sąd pracy w Gdańsku, dowiedziałem się przypadkiem, że strajkowały trzy wydziały Stoczni Gdańskiej, a w Pruszczu Gdańskim stanęły dwie fabryki. Wieczorem w sądzie było pusto, zajrzeli do szuflad i w jednej znaleźli listę osób, które odwołały się do sądu pracy w związku ze zwolnieniem z pracy za strajk. Dostałem gotowca: listę sześćdziesięciu siedmiu nazwisk z adresami. Obszedłem wszystkie domy. Nie starczało pieniędzy na pomoc, więc warszawiacy zaczęli nas zasilać finansowo. Bezpieka nas obserwowała, jeździły za nami samochody… To był szok. Ale pracę magisterską udało mi się napisać i obronić. Wtedy znów regularnie jeździłem na trasie Gdańsk-Warszawa-Lublin. Przywoziłem na Wybrzeże książki, które dostawałem od Chojeckiego.

Radom’76 okazał się sukcesem opozycji demokratycznej.

Wielkim sukcesem. Pod wpływem naszego nacisku po roku wszystkich skazanych zwolniono z więzienia. Był też nacisk z zewnątrz. Kuroń pisał do szefa włoskiej partii komunistycznej Berlinguera, który interweniował u Gierka: - Bijecie robotników, towarzysze? To nam psuje image… Komunistom francuskim też się nie podobało. Wypuszczono więc robotników, ale zaczęto na czterdzieści osiem godzin wsadzać „wichrzycieli”, nękać ich rewizjami et cetera. W 1979 ja także wylądowałem w więzieniu, a 48-godzinnych zatrzymań nie potrafię zliczyć.

Bez Czerwca’76 nie byłoby Sierpnia’80?

Nie byłoby KOR, a bez KOR nie byłoby opozycji. Bez opozycji nie byłoby Sierpnia’80. Byłby najwyżej ślepy bunt, który łatwo spacyfikować. Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki