W tym roku Polacy swój urlop najczęściej spędzą w kraju. Z badań Polskiej Organizacji Turystycznej wynika, że 87 proc. osób nie planuje wyjazdu na zagraniczne wakacje. 34 proc. ankietowanych przyznało, że urlop spędzi w górach, 27 proc. nad morzem, a 16 proc. w domkach letniskowych, pensjonatach agroturystycznych lub na kempingu.
Obecne wakacje, jeśli wziąć pod uwagę sposoby wypoczynku, nie przypominają tych z lat poprzednich. Pod pewnym względem są podobne do tego, jak Polacy odpoczywali w PRL-u. To był czas, gdy niełatwo było o paszport, za granicę wyjeżdżali więc tylko nieliczni.
Choć, dziś paszport nie jest problemem, to jednak wielu Polaków w kraju uziemił strach przed koronawirusem. Warto przypomnieć, jak odpoczywało się kilkadziesiąt lat temu.
Kaowiec i skierowanie na wczasy
W czasach komunistycznych wakacje spędzało się pod namiotami, w domkach letniskowych lub ośrodkach wczasowych, które dziś znów zaczynają być popularne.
Trzeba jednak pamiętać, że założeniem władz PRL było to, aby wypoczynek w Polsce był masowy i zorganizowany pod dyktando partii. Tuż po wojnie powstał Fundusz Wczasów Pracowniczych. Część jego majątku stanowiły przedwojenne budynki odebrane prywatnym właścicielom, które przerobiono na domy wczasowe.
Własne ośrodki m.in. z domami wczasowymi miały zakłady pracy i to one przygotowały wypoczynek pracownikom. Przydzielały im dofinansowanie i kierowały do placówki wypoczynkowej.
Z książki „Czas wolny w PRL” Wojciecha Przylipiaka dowiadujemy się, że w pierwszym okresie Polski Ludowej na wczasy nie wysyłano całych rodzin. Małżonkowie jeździli osobno, ewentualnie z dzieckiem. W 1949 r. tylko 2,9 tys. z niemal pół miliona wyjeżdżających zabrało ze sobą najbliższych. Jeszcze w latach 60. kierowano na wczasy jedną osobę z rodziny.
W pierwszych dekadach PRL problemem była uboga baza turystyczna, a także zniszczone tabor transportowy i drogi. Dorośli mieszkańcy wsi w zasadzie byli wykluczeni z „komunistycznego systemu wypoczynkowego”. Władza próbowała to zrekompensować, wysyłając na prowincję np. teatry objazdowe lub zespoły muzyczne.
Zapewnieniem rozrywki podczas wczasów pracowniczych zajmował się instruktor kulturalno-oświatowy, czyli tzw. kaowiec. Pracownika na tym stanowisku zatrudniało większość zakładów pracy. Wczasowicze, według jego instrukcji i pod jego kierunkiem, chodzili na wieczorki zapoznawcze, potańcówki, grzybobrania czy wykonywali ćwiczenia gimnastyczne.
Kaowiec dbał o to, żeby wczasowicze się nie nudzili, ale też przy okazji indoktrynował, robił im prasówki, uczył pieśni komunistycznych i opowiadał o ruchu robotniczym. Na czym polegała jego funkcja świetnie pokazuje kultowy film „Rejs”.
Z kolei film dokumentalny „Jak żyć?” Marcela Łozińskiego z 1977 r. przedstawia obóz wakacyjny dla młodych małżeństw, należących do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Kaowiec wymyślił im grę, w której pary rywalizowały o pralkę. Uczestnicy zabawy bez skrupułów donosili jeden na drugiego, a nawet brutalnie walczyli o tę cenną w tamtych czasach nagrodę – opowiada Tomasz Wiejak, znawca czasów PRL, autor bloga „PRL-uczar”.
Kakao i niekończące się turnusy
Działacze partyjni i przodownicy pracy nie musieli brać udziału w masowym wypoczynku. Otrzymywali skierowania do bardziej atrakcyjnych ośrodków. Luksusowych i odizolowanych, do których nie mieli wstępu zwykli pracownicy. Za takie uchodziły placówki w Juracie, Szklarskiej Porębie, Sopocie czy Jastrzębiej Górze, ale też Arłanowie i Łańsku.
Zakłady organizowały wypoczynek nie tylko pracownikom, ale też ich dzieciom. Niektóre kolonie czy obozy harcerskie zlokalizowane były w atrakcyjnych nadmorskich czy górskich miejscach. Bywało i tak, że dzieci wysyłane były po prostu gdzieś na wieś i mieszkały w tamtejszej szkole.
- Na koloniach dzieci najczęściej piły gorzką herbatę i rozwodniony kompot. Porcjowano im jedzenie, np. dostawały kostkę masła i twarogu na śniadanie, gdy tymczasem dzieci rodziców wyżej postawionych mogły pić kakao, a nawet jeść kanapki z wędliną. Kolonie, podobnie jak to jest teraz, podzielone były na turnusy. Dzieciaki jeździły na nie autokarami lub pociągami, co roku w to samo miejsce, bo zakład pracy, w którym pracował ich rodzic, tylko takim dysponował. Gdy jeden turnus się kończył, a zaczynał drugi, dworce były oblężone kolonistami z różnych zakładów pracy. Koloniści różnili się od siebie kolorem chust i czapeczek. Bywało, że dzieci miały trudności, żeby dostać się do pociągów, taki był przed nimi ścisk. Niektóre dzieci, oczywiście wiadomych rodziców, kończyły jeden turnus i automatycznie rozpoczynały kolejny. W ten sposób całe wakacje spędzały np. nad morzem. Na kolonie wysyłano również niektóre dzieci wiejskie, z reguły organizowano im wypoczynek w mieście – mówi Tomasz Wiejak.
Polacy wybierali się też na wieś na własną rękę i jako letnicy mieszkali u gospodarzy. Taki wypoczynek opłacali z własnej kieszeni, a zakład pracy oddawał im pieniądze w ramach, funkcjonującego również dziś, dofinansowania na wczasy pod gruszą. Ten rodzaj świadczenia pojawił się pierwszy raz w latach 60.
W PRL popularne były domki letniskowe, które właśnie wracają do łask. Z wypoczynku w nich korzystano indywidualnie lub w ramach wczasów zakładowych. Ośrodki zawiadujące domkami przekształcały się w małe miasteczka, w których prowadzono jednak dość siermiężne życie. Domki, usytuowane gdzieś w lesie, bardzo często nie były podłączone do linii energetycznej, nie było w nich bieżącej wody, ani toalet. Gdy wczasowicze wyjeżdżali, pozostawała po nich góra śmieci i nieczystości.
To były zwykłe budki stojące na czterech pustakach, często zrobione z dykty, choć oczywiście budowano też luksusowe domki letniskowe z dobrego drewna, były one w pełni wyposażone. Nazywano je daczami. Polacy, głównie mieszkańcy większych miast, z bardziej zasobnymi portfelami budowali takie lub kupowali. Wiele z nich przetrwało do dziś i właśnie przeżywa renesans. Niektóre są nawet urządzone w stylu PRL, co jest dziś atrakcyjne
– stwierdza Wiejak.
Słoneczny Brzeg
Jeśli ktoś wypoczywał nad jeziorem, to obowiązkowym elementem jego urlopowego anturażu były rowery wodne lub kajaki. Te pierwsze stanowiły wyposażenie ośrodków wypoczynkowych i korzystanie z nich fundował zakład pracy. Tymczasem kajaki bardzo często stanowiły własność ówczesnych urlopowiczów.
Poza tym, jeśli ktoś zapragnął spędzić czas wolny na łonie natury na własną rękę, musiał mieć namiot i kuchenkę. Początkowo standardem w wyposażeniu wczasowicza była kuchenka spirytusowa, potem pojawiły się gazowe. Do ekwipunku należał też bardzo ciężki namiot, którego rozłożenie zajmował nawet kilka godzin.
Oczywiście trzeba było też zaopatrzyć się w prowiant na cały pobyt, najlepiej konserwy turystyczne. Jeśli urlopowicz miał rodzinę i chciał zabrać ze sobą własny kajak lub materac dmuchany, a był właścicielem fiata 126 p lub 125 p, to mógł mieć poważny problem z zapakowaniem się do auta i transportem na miejsce wypoczynku. Na dachach maluchów ustawiano piramidy pakunków, powiązanych sznurkami. Wszyscy pasażerowie auta mieli poupychane termosy i zapasy jedzenia gdzieś między nogami lub trzymali je na kolanach, nie wyłączając kierowcy. Tylko nieliczni Polacy posiadali przyczepę samochodową, najbardziej pożądana była N126.
- Ta przyczepa miała też funkcję handlową, sprzedawano z niej pierwsze w Polsce zapiekanki i hot-dogi. Osoby, które wychowywały się w PRL, doskonale pamiętają te białe przyczepy ustawione na miejskich chodnikach lub bazarach – dodaje Tomasz Wiejak.
W latach 80., gdy władze częściej pozwalały na wyjazdy do innych krajów, Polacy tłumnie wybierali się na urlopy zagraniczne, głównie do państw socjalistycznych – Czechosłowacji, Jugosławii, na Węgry czy do Bułgarii.
- Złote Piaski w Bułgarii uchodzi dziś za kurort legendarny. Bywały lata, że wypoczywało tam 200 tys. Polaków. Ale chodziło nie tylko o wypoczynek. Polacy wozili do Bułgarii na handel np. bele materiału pluszowego, który był tam rozchwytywany. Ponoć Bułgarzy robili z niego zasłony. Nasi rodacy sprzedawali też krem Nivea i lakiery do paznokci. Wypoczynek w Złotych Piaskach był szczytem marzeń i luksusu, a jego ukoronowaniem było spożycie brandy marki Słoneczny Brzeg. Do Bułgarii jeździło się pociągiem lub samochodem, obowiązkowo z przyczepą N126 – opowiada Tomasz Wiejak.
Uwaga na Instagram - nowe oszustwo
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?