Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wakacje w czasach PRL. Kaowiec, konserwy w plecakach i Słoneczny Brzeg. Zdjęcia

Agnieszka Kamińska
Agnieszka Kamińska
Domki letniskowe i wczasy na łonie natury znów są popularne tak jak w PRL, gdy Polacy nie mogąc wyjeżdżać za granicę, odpoczywali w kraju. Do łask wraca też wypoczynek pod namiotami i w ośrodkach wczasowych. Na szczęście Polacy nie muszą dziś spędzać czasu wolnego pod dyktando kaowca i zakładu pracy, jak to było w latach 60. i 70. ubiegłego wieku.

W tym roku Polacy swój urlop najczęściej spędzą w kraju. Z badań Polskiej Organizacji Turystycznej wynika, że 87 proc. osób nie planuje wyjazdu na zagraniczne wakacje. 34 proc. ankietowanych przyznało, że urlop spędzi w górach, 27 proc. nad morzem, a 16 proc. w domkach letniskowych, pensjonatach agroturystycznych lub na kempingu.

Obecne wakacje, jeśli wziąć pod uwagę sposoby wypoczynku, nie przypominają tych z lat poprzednich. Pod pewnym względem są podobne do tego, jak Polacy odpoczywali w PRL-u. To był czas, gdy niełatwo było o paszport, za granicę wyjeżdżali więc tylko nieliczni.

Choć, dziś paszport nie jest problemem, to jednak wielu Polaków w kraju uziemił strach przed koronawirusem. Warto przypomnieć, jak odpoczywało się kilkadziesiąt lat temu.

Kaowiec i skierowanie na wczasy

W czasach komunistycznych wakacje spędzało się pod namiotami, w domkach letniskowych lub ośrodkach wczasowych, które dziś znów zaczynają być popularne.

Trzeba jednak pamiętać, że założeniem władz PRL było to, aby wypoczynek w Polsce był masowy i zorganizowany pod dyktando partii. Tuż po wojnie powstał Fundusz Wczasów Pracowniczych. Część jego majątku stanowiły przedwojenne budynki odebrane prywatnym właścicielom, które przerobiono na domy wczasowe.

Własne ośrodki m.in. z domami wczasowymi miały zakłady pracy i to one przygotowały wypoczynek pracownikom. Przydzielały im dofinansowanie i kierowały do placówki wypoczynkowej.

Z książki „Czas wolny w PRL” Wojciecha Przylipiaka dowiadujemy się, że w pierwszym okresie Polski Ludowej na wczasy nie wysyłano całych rodzin. Małżonkowie jeździli osobno, ewentualnie z dzieckiem. W 1949 r. tylko 2,9 tys. z niemal pół miliona wyjeżdżających zabrało ze sobą najbliższych. Jeszcze w latach 60. kierowano na wczasy jedną osobę z rodziny.

W pierwszych dekadach PRL problemem była uboga baza turystyczna, a także zniszczone tabor transportowy i drogi. Dorośli mieszkańcy wsi w zasadzie byli wykluczeni z „komunistycznego systemu wypoczynkowego”. Władza próbowała to zrekompensować, wysyłając na prowincję np. teatry objazdowe lub zespoły muzyczne.

Kiedyś to były (w)czasy! Kultowe kurorty wakacyjne ubiegłego...

Zapewnieniem rozrywki podczas wczasów pracowniczych zajmował się instruktor kulturalno-oświatowy, czyli tzw. kaowiec. Pracownika na tym stanowisku zatrudniało większość zakładów pracy. Wczasowicze, według jego instrukcji i pod jego kierunkiem, chodzili na wieczorki zapoznawcze, potańcówki, grzybobrania czy wykonywali ćwiczenia gimnastyczne.

Kaowiec dbał o to, żeby wczasowicze się nie nudzili, ale też przy okazji indoktrynował, robił im prasówki, uczył pieśni komunistycznych i opowiadał o ruchu robotniczym. Na czym polegała jego funkcja świetnie pokazuje kultowy film „Rejs”.

Z kolei film dokumentalny „Jak żyć?” Marcela Łozińskiego z 1977 r. przedstawia obóz wakacyjny dla młodych małżeństw, należących do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Kaowiec wymyślił im grę, w której pary rywalizowały o pralkę. Uczestnicy zabawy bez skrupułów donosili jeden na drugiego, a nawet brutalnie walczyli o tę cenną w tamtych czasach nagrodę – opowiada Tomasz Wiejak, znawca czasów PRL, autor bloga „PRL-uczar”.

Kakao i niekończące się turnusy

Działacze partyjni i przodownicy pracy nie musieli brać udziału w masowym wypoczynku. Otrzymywali skierowania do bardziej atrakcyjnych ośrodków. Luksusowych i odizolowanych, do których nie mieli wstępu zwykli pracownicy. Za takie uchodziły placówki w Juracie, Szklarskiej Porębie, Sopocie czy Jastrzębiej Górze, ale też Arłanowie i Łańsku.

Zakłady organizowały wypoczynek nie tylko pracownikom, ale też ich dzieciom. Niektóre kolonie czy obozy harcerskie zlokalizowane były w atrakcyjnych nadmorskich czy górskich miejscach. Bywało i tak, że dzieci wysyłane były po prostu gdzieś na wieś i mieszkały w tamtejszej szkole.

- Na koloniach dzieci najczęściej piły gorzką herbatę i rozwodniony kompot. Porcjowano im jedzenie, np. dostawały kostkę masła i twarogu na śniadanie, gdy tymczasem dzieci rodziców wyżej postawionych mogły pić kakao, a nawet jeść kanapki z wędliną. Kolonie, podobnie jak to jest teraz, podzielone były na turnusy. Dzieciaki jeździły na nie autokarami lub pociągami, co roku w to samo miejsce, bo zakład pracy, w którym pracował ich rodzic, tylko takim dysponował. Gdy jeden turnus się kończył, a zaczynał drugi, dworce były oblężone kolonistami z różnych zakładów pracy. Koloniści różnili się od siebie kolorem chust i czapeczek. Bywało, że dzieci miały trudności, żeby dostać się do pociągów, taki był przed nimi ścisk. Niektóre dzieci, oczywiście wiadomych rodziców, kończyły jeden turnus i automatycznie rozpoczynały kolejny. W ten sposób całe wakacje spędzały np. nad morzem. Na kolonie wysyłano również niektóre dzieci wiejskie, z reguły organizowano im wypoczynek w mieście – mówi Tomasz Wiejak.

Polacy wybierali się też na wieś na własną rękę i jako letnicy mieszkali u gospodarzy. Taki wypoczynek opłacali z własnej kieszeni, a zakład pracy oddawał im pieniądze w ramach, funkcjonującego również dziś, dofinansowania na wczasy pod gruszą. Ten rodzaj świadczenia pojawił się pierwszy raz w latach 60.

W PRL popularne były domki letniskowe, które właśnie wracają do łask. Z wypoczynku w nich korzystano indywidualnie lub w ramach wczasów zakładowych. Ośrodki zawiadujące domkami przekształcały się w małe miasteczka, w których prowadzono jednak dość siermiężne życie. Domki, usytuowane gdzieś w lesie, bardzo często nie były podłączone do linii energetycznej, nie było w nich bieżącej wody, ani toalet. Gdy wczasowicze wyjeżdżali, pozostawała po nich góra śmieci i nieczystości.

To były zwykłe budki stojące na czterech pustakach, często zrobione z dykty, choć oczywiście budowano też luksusowe domki letniskowe z dobrego drewna, były one w pełni wyposażone. Nazywano je daczami. Polacy, głównie mieszkańcy większych miast, z bardziej zasobnymi portfelami budowali takie lub kupowali. Wiele z nich przetrwało do dziś i właśnie przeżywa renesans. Niektóre są nawet urządzone w stylu PRL, co jest dziś atrakcyjne

– stwierdza Wiejak.

Słoneczny Brzeg

Jeśli ktoś wypoczywał nad jeziorem, to obowiązkowym elementem jego urlopowego anturażu były rowery wodne lub kajaki. Te pierwsze stanowiły wyposażenie ośrodków wypoczynkowych i korzystanie z nich fundował zakład pracy. Tymczasem kajaki bardzo często stanowiły własność ówczesnych urlopowiczów.

Poza tym, jeśli ktoś zapragnął spędzić czas wolny na łonie natury na własną rękę, musiał mieć namiot i kuchenkę. Początkowo standardem w wyposażeniu wczasowicza była kuchenka spirytusowa, potem pojawiły się gazowe. Do ekwipunku należał też bardzo ciężki namiot, którego rozłożenie zajmował nawet kilka godzin.

Oczywiście trzeba było też zaopatrzyć się w prowiant na cały pobyt, najlepiej konserwy turystyczne. Jeśli urlopowicz miał rodzinę i chciał zabrać ze sobą własny kajak lub materac dmuchany, a był właścicielem fiata 126 p lub 125 p, to mógł mieć poważny problem z zapakowaniem się do auta i transportem na miejsce wypoczynku. Na dachach maluchów ustawiano piramidy pakunków, powiązanych sznurkami. Wszyscy pasażerowie auta mieli poupychane termosy i zapasy jedzenia gdzieś między nogami lub trzymali je na kolanach, nie wyłączając kierowcy. Tylko nieliczni Polacy posiadali przyczepę samochodową, najbardziej pożądana była N126.

- Ta przyczepa miała też funkcję handlową, sprzedawano z niej pierwsze w Polsce zapiekanki i hot-dogi. Osoby, które wychowywały się w PRL, doskonale pamiętają te białe przyczepy ustawione na miejskich chodnikach lub bazarach – dodaje Tomasz Wiejak.

W latach 80., gdy władze częściej pozwalały na wyjazdy do innych krajów, Polacy tłumnie wybierali się na urlopy zagraniczne, głównie do państw socjalistycznych – Czechosłowacji, Jugosławii, na Węgry czy do Bułgarii.

- Złote Piaski w Bułgarii uchodzi dziś za kurort legendarny. Bywały lata, że wypoczywało tam 200 tys. Polaków. Ale chodziło nie tylko o wypoczynek. Polacy wozili do Bułgarii na handel np. bele materiału pluszowego, który był tam rozchwytywany. Ponoć Bułgarzy robili z niego zasłony. Nasi rodacy sprzedawali też krem Nivea i lakiery do paznokci. Wypoczynek w Złotych Piaskach był szczytem marzeń i luksusu, a jego ukoronowaniem było spożycie brandy marki Słoneczny Brzeg. Do Bułgarii jeździło się pociągiem lub samochodem, obowiązkowo z przyczepą N126 – opowiada Tomasz Wiejak.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki