Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Polsce przedwojennej język politycznej walki miał w sobie coś dostojnego. Nie to, co dziś ROZMOWA

Gabriela Pewińska
Rok 1929. Prezydent Rzeczpospolitej  podejmuje na Zamku w Warszawie rumuńskiego ministra spraw zagranicznych Gheorghe'a Mironescu
Rok 1929. Prezydent Rzeczpospolitej podejmuje na Zamku w Warszawie rumuńskiego ministra spraw zagranicznych Gheorghe'a Mironescu archiwum prywatne
Świat przedwojennej dyplomacji otaczał nimb tajemniczości i szczególny prestiż. Wielu arystokratów pracowało tam bez pobierania wynagrodzenia, przynajmniej na początku. Po 1926 r. uległo to zmianie. Piłsudczycy robili czystki w MSZ. Rozmowa z dr Januszem Siborą.

Pan też bywał u "Sowy"?
U "Sowy" nie bywałem, natomiast kilka razy jadałem u "Borchardta" w Berlinie, nieopodal Friedrichstrasse. Ostatnio spotkałem tam na przykład aktora i reżysera Tila Schweigera. Berlińskie elity wpadają tu po koncertach w filharmonii, bo niedaleko. Ale przychodzi też sama Angela Merkel! Spędziła tu z mężem niejednego sylwestra, choć, jak wieść niesie, nigdy nie siedziała do północy. W kwietniu minionego roku jadła kolację z Donaldem Tuskiem i jego małżonką. Śmietanka polityczna Niemiec gania na Friedrichstrasse na okrągło. Zupę naprawdę dają tam świetną...


Jaką? Barszcz ukraiński może?

Słynną bouillabaisse marseillaise. Świeży homar jest jednym z jej podstawowych składników i oczywiście nuta szafranu. Zawsze przyjemność. Prócz zupy, za Odrą mają też chyba niezłe służby ochrony państwa. U nas z kolei, jeśli ktoś chce wiedzieć, co się dzieje na przykład w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, powinien odwiedzić któryś z lokali w okolicy alei Szucha. Tam na całego bryluje nasza elita polityczna, o tym, co mówi, można usłyszeć i bez zakładania podsłuchów.

Taki spektakl na żywo?
Artyści też tam chodzą.

"Towarzystwo rządu i nie rządu" - jak żartowała przed wojną małżonka Józefa Becka Jadwiga Beckowa, mając na myśli rauty, w których uczestniczyli przedstawiciele władzy i osobistości ze świata sztuki.
Skoro już mówimy o czasach przedwojennych, to popularnością cieszyły się w tamtych lokalach fordanserki, dziś "instytucja" raczej zapomniana. Przed wojną fordanserki jak i inne piękne kobiety nierzadko były na usługach wywiadu. Słynna afera szpiegowska w przedwojennym Toruniu. Tamtejszy konsulat niemiecki wykorzystywał do szpiegowania tak fordanserki jak i kelnerów z restauracji hotelu Wiktoria.

Przesiadywanie w hotelowych restauracjach bywało niebezpieczne. Maja Łozińska w książce "Smaki dwudziestolecia" przytacza wspomnienia Kordiana Tarasiewicza: "Kiedy Wincenty Witos był premierem, często jadał obiady w Bristolu, w Sali Malinowej, gdzie sufit zdobiły żaróweczki. Pewnego dnia jakiś nieźle podchmielony oficer zaczął nad stolikiem Witosa strzelać z pistoletu do żarówek. Ściągnięta z pobliskiej Komendy Miasta żandarmeria wyprowadziła pijanego oficera, ale litościwy premier prosił, by nie karać go zbyt surowo".
Było barwnie, to pewne. Ale życie towarzyskie kwitło zwłaszcza w salonach i pałacykach arystokratów. Wypadało bywać w pałacyku na Frascati u Marii Zdzisławowej Lubomirskiej, żony wielce zasłużonego dla odbudowy państwa polskiego polityka. To w ich rezydencji podczas przyjęć robiło się politykę. Wystarczy wspomnieć, że to właśnie tam Piłsudski zjadł pierwsze śniadanie zaraz po przyjeździe z Magdeburga. Wypadało bywać u Róży Tyszkiewiczowej. Na drugim miejscu plasowały się przyjęcia u dyplomatów. Z gościnnością i światową rutyną podejmował gości ambasador francuski Jules Laroche. Przemysłowcy - pomimo grubego portfela - byli raczej na końcu. Imprez urządzano mnóstwo! Jan Gawroński, rasowy dyplomata starej szkoły, opisując MSZ tamtych lat, pisał o zaletach takich nieformalnych spotkań: "O wiele łatwiej było do kogoś podejść, o wiele łatwiej w swobodniejszej atmosferze, przy kieliszku, można coś załatwić, aniżeli w biurze". Z całą pewnością Warszawa lat 20. to nie była Warszawa restauracji, tylko Warszawa przyjęć wydawanych przez arystokratów, którzy najczęściej pracowali w ministerstwie spraw zagranicznych lub w ministerstwach w ogóle. Jan Szembek, doświadczony dyplomata, wiceminister w MSZ prowadził diariusz, w którym skrupulatnie zapisywał przebieg wszystkich odbytych rozmów. Dajmy przykład. Pod datą 24 lutego 1938: "Rozmowa z ambasadorem Kennardem (na obiedzie u hr. Jerzowej Tarnowskiej). Mówiliśmy o ustąpieniu ministra Edena". Pod datą 18 marca 1938 r. Szembek zanotował: "Rozmowa z amb. Noelem. Odczytał mi z kartki treść telegramu otrzymanego od ambasadora Leger z Quai d' Orsay.". Gdyby tak funkcjonowali nasi politycy, nie mieliby dziś problemów.

Inny pewnie był też język tych pogawędek przy stole.
Plotkowali jak i dziś. Tylko w inny sposób. O brzydkiej kobiecie, mówiono "mniej urodziwa", o głupim polityku - "nietęga głowa". Pełna kultura, trochę jak w tej popularnej anegdocie. Na użyty w zaproszeniu skrót "U.S.O.P.P." (uprasza się o punktualne przybycie), hrabia Wojciech Dzieduszycki, polityk galicyjski, tajny Radca Dworu, raczył odpowiedzieć skrótem "D.U.P.A.", który oznaczać miał "dziękuję uprzejmie, przybędę akuratnie". W diariuszach i pamiętnikach dyplomatów nie padają słowa obelżywe i wulgarne. Władysław Leopold Jaworski, profesor prawa z UJ, prezes Naczelnego Komitetu Narodowego, początkowo pisze w swym dzienniku niechętnie o Piłsudskim, używając słów: "socjalista" , "terrorysta" czy "rewolucjonista". Gdy go lepiej poznał, pisze o jego megalomanii, o tym, że ten trafia tylko do tłumu, a Legiony to maskarada narodowa. Język politycznej walki miał w sobie coś dostojnego. Nie to, co widzimy dzisiaj. Mówiło się, że rozmowa salonowa to jest stawianie pasjansa, a rozmowa polityczna to gra … w pokera.

Zasady te obowiązywały po knajpach? Nie wierzę.

Z reguły tak. Na złamanie zasad dotyczących dobrych manier zachowania się w miejscu publicznym mógł sobie pozwolić tylko pierwszy kawalerzysta II RP, adiutant Piłsudskiego, Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Legenda głosiła, jakoby założył się z kolegami, że wjedzie po schodach, na koniu, do warszawskiej "Adrii". Stąd powiedzenie: Skończyły się żarty, zaczęły się schody. Tak naprawdę był to trochę plagiat. Wieniawa kopiował słowa Antoine'ego de Lasalle'a z armii napoleońskiej, który wjechał konno na pierwsze piętro pałacu Cezarinich w Perugii.

Wyrywny był ten Wieniawa! Ponoć miał trzy namiętności: kobiety, konie i koniak. Z knajpy zdarzyło mu się wracać nad ranem trzema dorożkami. W pierwszej jechał sam, w drugiej jego szabla, w trzeciej - rękawiczki.

Słonimski napisał o Długoszowskim tak: "Dzwoniąc szablą od progu idzie piękny Bolek, Ulubieniec Cezara i bożyszcze Polek". Cezar to oczywiście Piłsudski.

Cieszyć się życiem umiał Ignacy Mościcki.

Gdy zostaje prezydentem, korzysta z przywileju, który pozwala na to, by fundusze państwowe, które przysługują głowie państwa, mogły być szerokim strumieniem wykorzystane w celach reprezentacyjnych. Im dłużej mieszkał na Zamku, tym lepiej czuł się w roli pierwszej osoby w państwie. Szybko przyzwyczajał się do luksusu.

Został prezydentem po Stanisławie Wojciechowskim, który towarzysko przejawiał zupełnie odmienną naturę. Urządzał wieczorki dla posłów, gdzie czytał im dzieła Mickiewicza!
Mościcki miał zgoła inny styl. Do salonki, którą jechał na wakacje do Włoch dołączony był drugi wagon, na bagaże i z dziesięć osób obsługi. Ale za te wakacje płacił sam. To było w dobrym tonie. Przyjęcia urządzane w celach państwowych - np. podejmowanie zagranicznej delegacji, zapraszanie na obiad gości jakiejś konferencji - były finansowane przez państwo, za przyjęcia w prywatnych rezydencjach płacono z własnej kieszeni. Z jakim przepychem organizowano przyjęcia w tamtym czasie, można się przekonać, czytając barwne ich opisy, u dyplomatów braci Przezdzieckich grali na przykład muzycy z filharmonii, a i sami gospodarze potrafili muzykować. Jerzy Tarnowski, zastępca dyrektora Protokołu Dyplomatycznego, grywał na swym Stradivariusie! To byli ludzie zamożni, do MSZ nie szło się, by zarabiać. Świat dyplomacji otaczał nimb tajemniczości i szczególny prestiż. Wielu arystokratów pracowało tam bez pobierania wynagrodzenia, przynajmniej na początku. Po 1926 r. uległo to zmianie. Piłsudczycy robili czystki w MSZ.

Z salonów wróćmy do restauracji...

Przedwojenni kelnerzy bardzo często wykorzystywani byli jako źródło informacji. Zresztą całe lokale były w posiadaniu służb wywiadowczych. Znalazłem instrukcję MSW z tamtego czasu dotyczącą policji i ochrony vipów. Podczas przyjęć z udziałem prezydenta czy premiera - dla bezpieczeństwa - obowiązki kelnera przejmował odpowiednio przeszkolony pracownik policji. Standard stosowany do dziś. Jakiś polityk dziwił się ostatnio, że ja o tym wiem. Wprawne oko od razu zauważy, który z dwóch kelnerów nieudolnie leje prezydentowi wino do kieliszka. Zresztą te zasady zachowania ostrożności podczas spotkań przy stole dotyczyły nie tylko głów państw, ale też szefów newralgicznych resortów: ministerstwa spraw zagranicznych, obrony narodowej czy finansów. Zapewnienie bezpieczeństwa jest zalążkiem protokołu dyplomatycznego.

Ulubiona knajpa elit tamtych czasów?

Popularnością cieszył się bufet sejmowy. Sfotografowano tam raz Józefa Becka popijającego piwo. Popularne wtedy pismo satyryczne "Mucha" z 1920 roku opisało, jak wyglądał jeden dzień posła mieszczańskiego, wyimaginowanego Klemensa Placyda-Cnotliwskiego: "Ranek. Kiedy ranne wstają zorze, opuściwszy ciepłe łoże i kawusię ze śmietanką wydoiwszy na śniadanko, potem, by oświecić główkę, przeczytawszy "Dwugroszówkę", Klemens - Placyd, pełen weny, idzie przejść się dla higieny, mając bowiem zdrowie w cenie, wie, że grunt: dobre trawienie./ Przed południem. W cukiernianych salach widnych, w gronie druhów swych solidnych, spędził godzin dwie u Lourse' a. Omówili walut kursa, zaś bieżącej polityki ucieszyły ich wyniki. Tylko to ich nie pociesza, że socjałów nikt nie wiesza. - Proszę płacić! - poseł krzyczy. Kelner wnet na palcach liczy, a że puścił cyfrom wodze, Klemens - Placyd wściekł się srodze i rzekł, wzrok zrobiwszy dziki: - Wszyscyście wy bolszewiki!/ W południe. Knajpka. Hora Canonica. Siadł pan poseł do stolika, ze śliniaczkiem z serwety czystej, skupiony i uroczysty. Przy jadle jest jak w kościele: nic nie mówi, myśli wiele… co by zjeść po majonezie? Czy jeszcze antrykot wlezie, czy poprzestać na kurczątku, żeby miejsce mieć w żołądku, aby jeszcze na wypadek smakował mu i obiadek. Wypił według szerszej miarki kilka flaszek przedniej marki, potem w duchu rzekł w pokorze: - Dziękuję Ci, Panie Boże, za me zdrowie, mój stan średni i za skromny stan powszedni!/ Nazajutrz w Sejmie. Stanął w Sejmie groźnolicy Klemens - Placyd i z mównicy wyrazami wymownymi gromił grzechy polskiej ziemi. Klnął małą wydajność pracy i nadmierne normy płacy i bezbrzeżny zysków połów, klnął próżniaków i warchołów. Grzmiał, jak działo zza okopów, aż jął szeptać ten ów z chłopów: - Piknie gada! Co się pytos! - Klasce sam sufragon Witos!"

Cała Warszawa bywała przed wojną w " Małej Ziemiańskiej" przy Mazowieckiej 12.

Wśród stałych bywalców: August Zaleski, w latach dwudziestych minister spraw zagranicznych, premier Walery Sławek, Józef Beck, Wieniawa, oczywiście, ale przede wszystkim był świat literatury i sztuki, Słonimski, Iwaszkiewicz, Tuwim, Szymanowski, Osterwa. Osobistością, gwiazdą tej kawiarni był słynny smakosz i bywalec Franciszek Fiszer. Każdy chciał się ogrzać w jego sławie. Przy nim wypadało się pokazać. A był to prześmiewca. Uwielbiał dania proste. "Weźcie taki kawior" - tłumaczył. - "Czy może być coś prostszego?".

O nieprawdopodobnym apetycie Fiszera krążyły legendy. Był wielki, gruby, a w długiej brodzie nosił ponoć przegląd "menu" całego tygodnia...
Tylko słynny Franc na zaczepkę pewnego profesora ichtiologii, który miał śmiałość zapytać go przy stole, czy wie do jakiej rodziny ryb należą śledzie, mógł znaleźć szybką i trafną odpowiedź - Oczywiście, należą do rodziny zakąsek.

Marszałka Piłsudskiego w Ziemiańskiej nie widywano.
Jego świat to było kasyno wojskowe. Tam miło spędzał czas przy dobrym tokaju. Tokaju, jak wiadomo, nie można wypić za dużo. Marszałek o tym wiedział, jego adiutanci nie. W chłodne dni, także na defiladę 11 Listopada, nosił przy sobie piersiówkę z wiśniówką. Dla rozgrzewki.
Przepadał za leguminami i słodkim pieczywem. Lubił jabłka, ale jak mu je wcześniej adiutanci pokroili w ósemki. Podsłuchom się nie dawał. Nie ta ranga. Mocny kościec moralny, choć politycznie konspirować lubił, a i język miał ostry.

O słynnym "Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić", mówi się, że wciąż aktualne...

Ostry język był dlań narzędziem, a nie normą. Jego zachowanie miało styl, klasę.

A z klasą wtedy też różnie bywało...
Adiutant prezydenta Wojciechowskiego pisze, że ta elita towarzyska, w momencie, gdy zapraszano ją do bankietowego stołu, rzucała się na kanapki jak dzika, a niedojedzone resztki wrzucała do wielkich, eleganckich waz chińskich. Stół wyglądał, jak po przejściu tajfunu.
Klasą nie popisali się też, jak pisze, Maja Łozińska i członkowie Klubu Urzędników Polskiej Służby Zagranicznej podczas sylwestrowego balu w 1938 roku. Atrakcją wieczoru miało być żywe prosię, symbol dostatku i pomyślności. Żeby zapewnić sobie powodzenie w nadchodzącym roku, należało odciąć i nosić jak talizman kilka włosów ze szczeciny, a potem odesłać zwierzę do gospodarstwa, skąd je wypożyczono i gdzie miało dożyć wieku sędziwego. Niestety, prosię podstępnie zjedzono... Na dodatek z kaszą, chrzanem i kaparami! Rok 1939 nie mógł po czymś takim ułożyć się szczęśliwie...

[email protected]

Janusz Sibora historyk dyplomacji, ekspert protokołu dyplomatycznego. Autor książki "Protokół dyplomatyczny i ceremoniał państwowy II Rzeczypospolitej", Warszawa 2010

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki