Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W ciągu roku przeszedł prawie 7000 kilometrów. Karpaty pokonał zimą. Rozmowa z Łukaszem Superganem

rozm. Irena Łaszyn
Nie umiałbym chyba wędrować z kimś przez sto czy pięćdziesiąt dni. Tu nie chodzi o różnicę zdań i temperamentów. Chodzi o to, że droga do wewnętrznej zmiany wymaga ciszy i milczenia - mówi Łukasz Supergan, który zdarł na szlaku kilka  par butów
Nie umiałbym chyba wędrować z kimś przez sto czy pięćdziesiąt dni. Tu nie chodzi o różnicę zdań i temperamentów. Chodzi o to, że droga do wewnętrznej zmiany wymaga ciszy i milczenia - mówi Łukasz Supergan, który zdarł na szlaku kilka par butów Łukasz Supergan
Łukasz Supergan w ciągu 11 miesięcy przeszedł 4000 kilometrów do Santiago de Compostela, potem 2000 kilometrów po Łuku Karpat, a na koniec 850 kilometrów najdłuższym szlakiem Karpat Słowackich, w dodatku w środku zimy.

Do niedawna Pana nazwisko kojarzyło się raczej ze spektakularnymi akcjami Greenpeace'u niż ze Szlakiem Świętego Jakuba.
Gdańszczanie pamiętają mnie zapewne z czasów, gdy jako koordynator kampanii Greenpeace'u, domagałem się zamknięcia toksycznej hałdy fosfogipsów w Wiślince. Ten etap już za mną, zrezygnowałem z pracy w organizacji pozarządowej. Stwierdziłem, że chcę poszukać czegoś więcej. Najpierw chodziło o poznanie świata. I właściwie, prosto z marszu, opuszczając Greenpeace, pojechałem w dwuletnią podróż dookoła Azji. A w zeszłym roku pomyślałem, że chciałbym lepiej poznać swój własny kontynent i postanowiłem przejść Europę pieszo. Ciekawiły mnie nie tyle turystyczne atrakcje, co miejsca, w które mało kto dociera.


Są jeszcze takie miejsca w Europie? Wydaje się, że wszystko zostało już zdeptane, opisane, naniesione na mapę.

Nie wszystko. Nadal są miejsca, o których nie przeczytamy w przewodnikach. To taka Europa prowincjonalna.

Droga Świętego Jakuba chyba do nich nie należy.
Rzeczywiście, w Hiszpanii jest to szlak bardzo uczęszczany. Ale gdy idzie się przez Polskę, Czechy czy Niemcy, to pielgrzymów się nie widuje. Pierwszego spotkałem dopiero we Francji, gdy przemierzyłem już 2 tysiące kilometrów. Bo ja wyruszyłem z Warszawy, sprzed drzwi własnego mieszkania, choć większość osób zaczyna marsz przy granicy francuskiej. Chciałem to jednak zrobić tak jak pielgrzymi średniowieczni, którzy nie mieli tanich linii lotniczych i szybkich pociągów.

To była pielgrzymka?
Tak, pomimo że nie jestem osobą religijną i znajomi trochę się dziwili.

Pokonał Pan 4 tysiące kilometrów, w ciągu 4 miesięcy. Samotnie?
Samotnie. Ale już w Hiszpanii, na tym bardziej uczęszczanym odcinku, wędrowałem czasami z innymi ludźmi. Rozmowy, które z nimi prowadziłem, będę długo pamiętał.

Co w tej drodze było najtrudniejsze?

Najprościej byłoby odpowiedzieć: brak pieniędzy. Bo rzeczywiście, miałem bardzo skromny budżet. Ale trudna była też sama wędrówka. Nie sprzyjała mi pogoda, ciążył bagaż. Nie tyle więc walczyłem z drogą, co z własnymi słabościami. Wiele razy myślałem, że już nie dam rady. Zbierałem się jednak w sobie i szedłem dalej.

A gdy już Pan dotarł do Santiago de Compostela, to coś się zmieniło? Stał się Pan bardziej religijny?

Nie, nie stałem się bardziej religijny. Myślę, że początek i koniec tej drogi to jak okładki książki. One są bardzo ładne, lecz najważniejsze rzeczy, ta esencja, znajduje się pomiędzy nimi. Dlatego samo dojście do Santiago niczego nie zmienia. Tak jest zresztą z każdą wyprawą. Najważniejsze dzieje się gdzieś w trakcie, a dotarcie do jakiegoś punktu to tylko fajne zakończenie.

Potem, też w 2013 roku, było 2 tysiące kilometrów Łukiem Karpat.

Zrobiłem to po raz drugi, bo po raz pierwszy szedłem tą trasą w 2004 roku. Chciałem w ten sposób bardziej poznać wschód Europy. Wędrowałem samotnie przez dwa miesiące.

Gdzie Pan tę wędrówkę zaczął?
Początek Karpat to Dolina Dunaju, przy granicy rumuńsko-serbskiej i jednocześnie granicy Unii Europejskiej. Żeby przejść je w całości, trzeba dotrzeć z południowej Rumunii do centrum kraju, potem do granicy ukraińskiej i dalej, przez pasma ukraińskie, polskie i słowackie, znowu do Doliny Dunaju, tym razem w pobliżu Bratysławy.

Widział Pan tę Europę prowincjonalną?

Zauroczyła mnie Rumunia, czasami przypominająca skansen. To, co u nas zamknięte byłoby w muzeum, tam jest ciągle żywe. Kultura ludowa, tradycje pasterskie, zupełnie inny świat. Ci pasterze spędzają cztery miesiące w Karpatach, w ogóle z tych gór nie schodząc. Pilnują owiec, robią sery, śpią w szałasach, a na koniec dostają jakieś grosze za swoją pracę.

Zimą znowu Pan wyruszył w drogę. Tym razem na najdłuższy słowacki szlak.
To Szlak Bohaterów Słowackiego Powstania Narodowego, który wiedzie przez 14 pasm górskich i liczy 841 kilometrów. Podobno zimą w całości nikt go wcześniej nie pokonał. Zacząłem wędrówkę w Bukovskych Vrchach, które są odpowiednikiem polskich Bieszczadów, dotarłem do Bratysławy.

Śnieg, mróz, wiatr. A Pan na zasypanym szlaku.

Przede wszystkim przeszkadzały wiatrołomy. Szlak często był zawalony drzewami, trudno go było odnaleźć. Dokuczało zmęczenie. Droga niby z tych trzech najkrótsza, ale kondycyjnie najcięższa. Szlak omija wprawdzie Tatry Wysokie, ale przechodzi przez Tatry Niżne…

…Które wcale nie są takie niskie. Chopok to 2024 metry n.p.m.

Nawet nie chodzi o wysokość, to przecież nie Alpy czy Himalaje. Chodzi o odległości. To na przykład 100 kilometrów grzbietu, w większości odkrytego, powyżej granicy lasów. Kiedyś przedzierałem się podczas wichury, mało mnie nie zwiało. Byłem zupełnie sam. Ludzi spotykałem rzadko i tylko wtedy, gdy schodziłem do wiosek. Na szlaku, przez 40 dni, widziałem może 50 osób.

Spał Pan pod namiotem? Zimą?
Czasami liczyłem na jakiś szałas. Chociaż raz, gdy doszedłem na miejsce, to się okazało, że szałas nie ma ścian. Jest tylko dach, leżący na ziemi. Musiałem więc wpełznąć pod ten dach i osłonić się ściankami namiotu. Namiot zawsze się przydaje, zwłaszcza w górach.

Podczas 16 Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów Kolosy w Gdyni odebrał Pan wyróżnienie w kategorii Wyczyn Roku. Okazuje się, że nie trzeba odkrywać białych plam i wyruszać do najdalszych zakątków globu, by dokonać czegoś wielkiego.
W trakcie tej drogi nie zamierzałem bić rekordów ani niczego nikomu udowadniać. To była bardziej wędrówka w głąb siebie niż do konkretnych miejsc. Czy był to wyczyn roku? Trudno porównywać dokonania, których przeważnie porównać się nie da. Każdy, kto poznaje świat w swój indywidualny sposób, poświęcając wszystkie siły i często balansując na krawędzi, zasługuje na uwagę. Sądzę, że najlepszym podróżnikiem nie jest człowiek, który zaliczy najwięcej krajów, ale ten, którego podróże najbardziej wzbogacą wewnętrznie. Nieważne, jak daleko dotrzesz, ważne, ile radości czerpiesz z każdego kroku.

Pan tych kroków zrobił ponoć 12 milionów…

Dokładnie ich nie liczyłem, podobnie jak kilometrów. To tylko liczby, sucha statystyka.

Czego się więc Pan podczas tej wędrówki nauczył?
Gdy zmagałem się ze zmęczeniem i nieprzyjazną pogodą, zrozumiałem, że wyruszając w drogę, wyrażam zgodę na trudności, jakie to wędrowanie niesie. Czas spędzony w schroniskach, na Szlaku Świętego Jakuba, pokazał, jak mógłby wyglądać świat, gdyby ekonomia pieniądza została zastąpiona umiejętnością dzielenia się. Spotkania z mieszkańcami Karpat nauczyły mnie, że nawet gdy mówimy różnymi językami, potrafimy porozumieć się w języku, który nie zawiera słów.

Spotkania z ludźmi dają siłę?

Tak, przekonałem się o tym już w drodze do Santiago de Compostela. Odkryłem, że czyjeś drobne gesty dodają energii do dalszego marszu. Noc spędzona pod czyimś dachem może naładować psychiczne baterie na wiele dni, krótka rozmowa z kierowcą, który zatrzyma się i spyta o cel drogi, pomaga iść aż do wieczora. Uściski dłoni, machnięcie ręką, czyjś uśmiech - wszystko to dodaje energii.

To dlaczego szedł Pan sam?

Nie umiałbym chyba wędrować z kimś przez sto czy pięćdziesiąt dni. Tu nie chodzi o różnicę zdań i temperamentów. Chodzi o to, że droga do wewnętrznej zmiany wymaga ciszy i milczenia.

Co Pan zyskał?
Podróżowanie to nie jest kolekcjonowanie zdjęć czy widoków, ale patrzenie na świat nowymi oczami i zmiana, jaka w nas wtedy następuje. Gdy idzie się pomału przed siebie, gdy ma się czas na obserwowanie otoczenia, na spotkania z ludźmi i na własne przemyślenia, okazuje się, że nawet taka podróż po Europie może zmienić człowieka. Drogę pokonuje się nie tylko nogami, ale i głową.

Odkrył Pan jakąś prawdę?
Zrozumiałem, co to jest ekonomia daru. Na Szlaku Świętego Jakuba spotykałem pracujących tam ludzi. Takich, którzy potrafią dać siebie, nie oczekując niczego w zamian. To rodzaj duchowego wolontariatu. Chciałbym te doświadczenia wprowadzić do własnego życia.

Stał się Pan przez to samotne wędrowanie lepszy?
Nie wiem, może odrobinę. Ale wciąż próbuję. Taka droga to dobry początek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki