Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Unijne zapasy z „polexitem” w tle. Komentarz Krzysztofa M. Załuskiego

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
123RF
7 października br. Trybunał Konstytucyjny potwierdził prymat Konstytucji RP nad prawem unijnym. Decyzja sądu spolaryzowała scenę polityczną. Nie tylko polską. Zagotowało się w całej Europie. Po jednej stronie stanęli zwolennicy UE, rozumianej jako wspólnota suwerennych państw narodowych. Po przeciwnej adherenci unii sfederalizowanej - superpaństwa złożonego z tylko częściowo suwerennych prowincji. Dla tych pierwszych werdykt TK jest oczywistością. W opinii drugich oznacza preludium do „polexitu”. Przy okazji orzeczenia TK, totalna opozycja postanowiła rozhuśtać nastroje społeczne. O skali frustracji, z jaką to robi, świadczą protesty sprowokowane przez Donalda Tuska. Co charakterystyczne, nikt z polityków Koalicji Obywatelskiej, prócz antypisowskich haseł, kłamstw i obelg, nie potrafi przedstawić pomysłu na Polskę i jej miejsce w Europie.

Zaczęło się niewinnie… 29 marca 2021 r. premier Mateusz Morawiecki zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego (TK) o zbadanie zgodności przepisów Traktatu o Unii Europejskiej (TUE) z Konstytucją RP. Wniosek szefa polskiego rządu był reakcją na zastrzeżenia Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE), co do sposobu powoływania sędziów Krajowej Rady Sądownictwa (KRS).

W ubiegły czwartek sędziowie TK uznali, że wniosek premiera był zasadny, a część przepisów unijnych rzeczywiście jest niezgodna z Konstytucją RP. W uzasadnieniu decyzji napisano: „Trybunał Konstytucyjny, po rozpoznaniu wniosku Prezesa Rady Ministrów, uznał, że próba ingerencji Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w polski wymiar sprawiedliwości narusza zasadę praworządności, zasadę nadrzędności Konstytucji oraz zasadę zachowania suwerenności w procesie integracji europejskiej". W dalszej części komunikatu czytamy: „Kompetencji organów władzy państwowej Rzeczypospolitej Polskiej nie mogą wykonywać organy, którym Polska ich nie przekazała, a stosowanie w Polsce, w oparciu o wyroki TSUE, pozakonstytucyjnych norm prawnych przed Konstytucją lub sprzecznie z Konstytucją oznacza utratę przez Polskę suwerenności prawnej".

Decyzja TK z 7 października br. była w zasadzie powtórzeniem orzeczeń, wydawanych przez wcześniejsze składy sędziowskie pod przewodnictwem Marka Safjana lub Andrzeja Rzeplińskiego. Wydawać by się więc mogło, że wszystko jest w porządku. I należy werdykt TK po prostu zaakceptować. Jak każdy wyrok sądowy w demokratycznym kraju. Okazuje się jednak, że nie jest w porządku. I że UE będzie chciała Polskę ukarać.

Oburzenie świętych

Wyrok Trybunału Konstytucyjnego najbardziej wzburzył polityków Platformy Obywatelskiej. Jej lider Donald Tusk wezwał Polaków do oporu ulicznego „w obronie Polski europejskiej”. Małgorzata Kidawa-Błońska, Kamila Gasiuk-Pihowicz, Borys Budka i Rafał Trzaskowski zaczęli straszyć „polexitem”. Marszałek Senatu Tomasz Grodzki wraz z grupą 51 senatorów wydał nawet specjalne oświadczenie. Napisał w nim m.in.: „Nie pozwolimy, by ktokolwiek podniósł rękę nad członkostwem Polski w Unii Europejskiej, nie chcą tego Polki i Polacy”. Jan Grabiec, rzecznik PO poszedł jeszcze dalej i stwierdził, iż Polska już „jest poza Unią”. Z kolei Katarzyna Lubnauer ochrzciła wyrok TK „prezentem dla Putina”. Zaś europoseł Radosław Sikorski nazwał prezes TK, Julię Przyłębską „kucharką Kaczyńskiego”.

Lider Polski 2050 Szymon Hołownia, który na co dzień pragnie uchodzić za niezależnego, tym razem z politykami PO zgadza się co do joty. Tak samo jak były koalicjant PiS, Jarosław Gowin, który werdykt TK nazwał działaniem „sprzecznym z polską racją stanu”.

W chórze obrońców UE nie mogło zabraknąć Lecha Wałęsy. Były prezydent zapytał swoich fanów na Twitterze, czy wyrok TK to: „Zdrada interesów Polskim czy nieprawdopodobna głupota?" (pisownia zgodna z oryg. – przyp. kmz). Internauci w odpowiedzi przypomnieli mu współpracę z komunistyczną bezpieką.

Nastroje próbował studzić Władysław Teofil Bartoszewski. Poseł PSL nie tylko odmówił udziału w zorganizowanej przez Donalda Tuska ulicznej manifestacji, lecz również zauważył, że lider PO nie jest członkiem parlamentu, w związku z czym „musi wychodzić na ulicę”.

Na wezwanie Tuska nie stawili się także lider ludowców, Władysław Kosiniak-Kamysz i Włodzimierz Czarzasty, jeden z 14 współprzewodniczących Nowej Lewicy. Na Placu Zamkowym w Warszawie pojawili się natomiast Robert Biedroń, były członek Biura Politycznego KC PZPR Leszek Miller oraz Leszek Moczulski, lider KPN. Poparcie byłego opozycjonisty dla Tuska skwitowała córka Andrzeja Czumy: Moczulski „donosił na mojego ojca i pobierał za to pieniądze...". „Bardzo się cieszę, że Tusk pokazuje, kim jest, że zaprasza byłego agenta Służby Bezpieczeństwa Leszka Moczulskiego” - tak z kolei skomentował całe zdarzenie europoseł PiS Dominik Tarczyński.

Lewy październikowy

Najmocniejsze słowa podczas niedzielnego wiecu padły z ust samego organizatora wydarzenia. Były szef Rady Europejskiej, Donald Tusk wyjaśnił zebranym powód „protestu”: „Pseudotrybunał, grupa przebierańców przebranych w sędziowskie togi, postanowiła wyprowadzić Polskę z Unii Europejskiej”, „Gwałcenie standardów europejskich to jest odbieranie nam naszych praw i wolności. Dlatego musimy wszyscy przeciwko temu zaprotestować. Nie pozwolimy, by odebrali nam nasz głos”. 

Oskarżenia Donalda Tuska brzmią cokolwiek nieszczerze, wręcz obłudnie. Zwłaszcza w kontekście wydarzeń z 4 czerwca 1992 r., utrwalonych w głośnym filmie dokumentalnym Jacka Kurskiego i Michała Balcerzaka. W jednej ze scen młodziutki Tusk proponuje spiskowcom zebranym w gabinecie Lecha Wałęsy „policzenie się”… Na ekranie prócz Tuska i Wałęsy widać m.in. Leszka Moczulskiego (KPN) i postkomunistów Aleksandra Kwaśniewskiego (SLD) i Waldemara Pawlaka (ZSL/PSL). Słychać, jak układają scenariusz puczu, mającego powstrzymać ujawnienie komunistycznej agentury w Sejmie.

Finalnym efektem tamtego spotkania było zdjęcie z urzędu premiera Jana Olszewskiego i zakonserwowanie na trzy dekady magdalenkowego status quo. To właśnie w tym okresie powstawały nieformalne zależności pomiędzy politykami, biznesem, dziennikarzami, funkcjonariuszami komunistycznych służb specjalnych i wymiarem sprawiedliwości… Wówczas narodził się „układ”, który po dziś dzień dominuje w gospodarce, polityce, show-biznesie i mediach.

10 października 2021 r. w manifestacjach zwołanych przez współzałożyciela Kongresu Liberalno-Demokratycznego - przypomnijmy partii, która według b. prezydenta Warszawy Pawła Piskorskiego, została sfinansowana przez Niemców - wzięli udział praktycznie ci sami ludzie, którzy towarzyszyli mu 29 lat temu u Wałęsy.

O co tym razem chodzi Tuskowi? O praworządność? O „polexit? A może o obalenie rządu Mateusza Morawieckiego, który zamierza dokończyć reformę sądownictwa i rozprawić się ostatecznie z postkomunistyczną ośmiornicą?

Z niewielką pomocą przyjaciół

Opozycja w Polsce jest rozbita i słaba intelektualnie. Nie posiada ani lidera, ani programu. Platforma Obywatelska - najsilniejsze ugrupowanie po lewej stronie sceny politycznej, po klęsce wyborczej w roku 2015 i rejteradzie do Brukseli swojego szefa, przez sześć lat pogrążała się w chaosie. Powrót do Polski Donalda Tuska tylko na moment powstrzymał proces wewnętrznej degrengolady. Czystki w partii i chełpliwe przemówienia ani na krok nie przybliżyły opozycji do władzy. Nic więc dziwnego, że były przewodniczący Rady Europejskiej zdecydował się na recydywę strategii znanej jako „ulica i zagranica”.

Tym razem w sukurs w walce o panowanie nad Polakami przyszli mu przyjaciele z Zachodu. Głównie niemieckie media, które od miesięcy straszą Europejczyków „polexitem” i innymi równie apokaliptycznymi wizjami.

„Handelsblatt” - największy niemiecki dziennik ekonomiczny - stwierdził ostatnio, że opuszczenie przez Polskę unijnych struktur byłoby bardziej katastrofalne w skutkach niż „brexit”. Nasze wyjście z Unii oznaczałoby - zdaniem cytowanego przez gazetę „polskiego ekonomisty” z London School of Economics - nie tylko „ekonomiczne i finansowe skręcenie karku”, lecz także „cywilizacyjny upadek”. Z kolei w ocenie fundacji Amicus Europae, „polexit” doprowadzić miałby do „wybuchu powstania narodowego”, „budżetowego trzęsienia ziemi”, a w ich konsekwencji do niekontrolowanego dryfu ku „prawicowej autokracji”.

Albrecht Meier, na łamach liberalno-konserwatywnego dziennika „Der Tagesspiegel” stawia tezę, iż „Rząd w Warszawie najwyraźniej uważa, że każdy kraj UE może według własnego uznania unieważnić decyzje sędziów luksemburskich. Jeśli ta ocena przeważy w UE, to oznaczać to będzie rozpad wspólnoty.” A co za tym idzie, utratę władzy, wpływów i pieniędzy. I kto wie, czy tego właśnie unijni biurokraci i ich polscy ekspozytariusze nie obawiają się najbardziej.

Świadczyć mógłby o tym zapał, z jakim Didier Reynders, unijny komisarz ds. sprawiedliwości straszy Polaków Komisją Europejską i „wszelkimi możliwymi instrumentami”, które zmuszą Polskę do przestrzegania unijnych zasad… A tak na marginesie - we wrześniu 2019 r. belgijskie media ujawniły protokół przesłuchania byłego agenta belgijskiego wywiadu, który zarzucił Reyndersowi przestępstwa korupcyjne i pranie brudnych pieniędzy. Prokuratura - jak to w niektórych państwach bezwzględnie „przestrzegających zasad UE” bywa - umorzyła postępowanie wobec niestwierdzenia przestępstwa.

Również Franziska Brantner, rzeczniczka Zielonych ds. polityki europejskiej, z wyrokiem TK nie czuje się chyba zbyt komfortowo. Kilka dni temu zażądała, aby KE „nie zabawiała się z Węgrami i Polską, tylko natychmiast zamroziła unijne fundusze pomocowe”. Jej zdaniem „następny rząd federalny musi bardziej zdecydowanie bronić podstawowych wartości UE.”

Przekaz synchronizowany

W niemal identyczny sposób „polexitową” psychozę podsycają krajowe publikatory sprzyjające opozycji. „’Polexit’: czerwony guzik pod palcem szaleńca”, „’Polexit’ i Duch Święty”, „Czy wyrok TK zbliża nas do opuszczenia UE?”, „To prawny ‘polexit’, Polska lunatykuje”, „’Polexit’ to realny scenariusz? Coraz więcej Polaków tak uważa” - to zaledwie niewielka porcja tytułów z pierwszych stron liberalno-lewicowych gazet.

Uwiarygodnieniu zagrożenia rzekomym wyjściem Polski z UE ma zapewne służyć także sondaż przeprowadzony już po ogłoszeniu wyroku TK. Z danych pracowni United Surveys ma wynikać, że aż 42,8 proc. respondentów uważa „polexit” za prawdopodobny. Niebezpieczeństwa takiego nie widzi 48,2 proc. Pozostałe 9 proc. uczestników badania nie ma zdania.

Antyrządowym atakom mediów towarzyszą coraz agresywniejsze wystąpienia polityków opozycji. Obelżywe, wręcz ordynarne epitety pod adresem polityków PiS padają już nie tylko z sejmowych trybun. Wyzwiska, pomówienia i kłamstwa stały się orężem przemawiających na wiecach eurodeputowanych, samorządowców i - będących przez lata częścią postkomunistycznego układu - tzw. „celebrytów”. W istny rynsztok zamieniły się media społecznościowe i prywatne blogi. Słownictwo uważane do nie dawna za nieparlamentarne, stało się już standardem…

W słowach nie przebierają też dziennikarze. Tomasz Lis, redaktor naczelny polskojęzycznego „Newsweeka” pisze na Twiterze: „Dziś Kaczyński już całkiem formalnie zgłosił akces do Targowicy. Zdrajca ojczyzny”. „Na tzw. sędziów tzw. TK czeka miejsce przed innym trybunałem, Trybunałem Stanu”, „PiS wypowiedział wojnę Unii. I ją przegra, jeśli Polacy opowiedzą się za europejską, a nie wschodnia Polską.”, „Boże, ratuj przed chrześcijanami”.

Lisowi wtóruje publicystka „Gazety Wyborczej”, Dominika Wielowieyska: „Zastanawiam się, czy i kiedy ktoś w obozie PiS wreszcie odważy się powiedzieć: Stop temu antypolskiemu szaleństwu”. Ekscytacja towarzyszy także komentatorowi „Krytyki Politycznej”, Cezaremu Michalskiemu: „PiS robi wszystko, żeby wyborcy ‘polexitu’ ‘nie zauważyli’. Tak jak ‘nie zauważają’ korupcji i uwłaszczania się na publicznym majątku. Jeśli wyrok Trybunału Przyłębskiej nie obudzi Polaków, nic już nas chyba nie obudzi.”

W zasadzie jedyną rzeczą, jakiej w tym osobliwym dyskursie nie ma, to argumenty. Żadnego za, żadnego przeciw. Nie wspominając o poszukiwaniu ogólnonarodowego porozumienia. Lub chociażby próby dialogu. Do liberalnych polityków i publicystów zdaje się nie docierać fakt, że poza Polską wyższość krajowego prawa nad przepisami unijnymi uznało dziewięć państw członkowskich, w tym Niemcy. Pomimo, że również Hiszpania, Francja, Włochy, Belgia, Dania, Czechy, Litwa i Rumunia przyznały sobie prawo badania zgodności przepisów Traktatu o Unii Europejskiej z własnymi ustawami zasadniczymi, tylko Polska spotkała się z tak masywną krytyką ze strony unijnych urzędników. 

Wojna stara, jak Unia

Konflikt w sprawie wyroku Trybunału Konstytucyjnego nie jest niczym nowym. Tak naprawdę to kolejny akt tej samej, nużącej już nieco operetki. Na scenie od lat tupią ci sami aktorzy. Fabuła i scenografia też pozostają niezmienne. Akcja toczy się wokół konfliktu pomiędzy „światłą” Unią, a „zaściankową” Polską. A szerzej, pomiędzy wizjami Europy Charlesa de Gaulle'a i Guya Verhofstadta - pomiędzy koncepcją unii ojczyzn i unii federalnej.

Już pod koniec maja 2000 r., podczas rozmów akcesyjnych, negocjatorzy „Piętnastki” sugerowali, że polskie sądy nie są niezawisłe, że rząd i parlament są skorumpowane, a policja nie ma przygotowania do walki z przestępczością zorganizowaną. Unijni biurokraci próbowali także wymusić na Polsce obietnicę przyjęcia wszystkich międzynarodowych konwencji, nawet tych, których nie przyjęły jeszcze kraje członkowskie starej Unii. Były to warunki tak drakońskie, że nawet komentator „Gazety Wyborczej” zauważył, iż „tak paternalistycznego tonu” Unia dotąd nie stosowała wobec żadnego kandydata.

Wkrótce okazało się, że Polska ma pełnić rolę rezerwuaru taniej siły roboczej, montowni i odbiorcy bubli, z których nadprodukcją zachodni Europejczycy nie bardzo wiedzą, co zrobić. Nie przeszkadzało to Leszkowi Millerowi, który chełpi się obecnie wprowadzeniem naszego kraju w struktury UE. Przedmiotowe traktowanie Polaków nie budziło też sprzeciwu Włodzimierza Cimoszewicza i Danuty Hübner, którzy 16 kwietnia 2003 podpisywali w Atenach traktat akcesyjny – obydwoje notabene, podobnie jak Miller, byli długoletnimi członkami PZPR.

Czy zatem nakręcana przez Donalda Tuska i TSUE awantura jest rzeczywiście sporem o praworządność w Polsce? Czy może raczej stanowi efekt wieloletnich biurokratycznych zaniedbań, urzędowego bałaganu, braku kompetencji unijnych komisarzy i spójnej wizji Zjednoczonej Europy?

Obrona przez atak

Donald Tusk i jego brukselscy protektorzy twierdzą, że Jarosław Kaczyński, nakazując Julii Przyłębskej negację orzeczeń TSUE, zmierza w dłuższej perspektywie do destabilizacji unijnego prawodawstwa i rozsadzenia UE od środka. Sugerują, że w razie niepowodzenia tego planu, PiS wyprowadzi Polskę z unijnych struktur.

Nie wiem, kto był autorem tak nonsensownego scenariusza. Zresztą nie ma to większego znaczenia. Bo po pierwsze - wychodzić z UE nie ma zamiaru ani PiS, ani tym bardziej zdecydowana większość Polaków. Unia też się nas nie pozbędzie, ponieważ nie może się nas pozbyć – nie istnieją bowiem procedury, które umożliwiłyby usuniecie Polski ze struktur członkowskich. Istotne jest również i to, że na pewno nie zgodziliby się na takie rozwiązanie ani polscy, ani tym bardziej niemieccy, francuscy czy włoscy przedsiębiorcy, którzy od lat robią wspólnie znakomite interesy.

Również zrujnowanie naszej gospodarki poprzez blokadę należnego Polsce Funduszu Odbudowy nie leży w interesie żadnego z krajów unijnych. Dlatego twarda polityka rządu Zjednoczonej Prawicy wobec brukselskich urzędników jest jedynym sposobem nie tylko na bycie pełnoprawnym członkiem unijnych struktur, lecz także na zachowanie przez Polskę całkowitej suwerenności.

Wie o tym doskonale Tusk. I wiedzą jego przyjaciele. I ta świadomość jest właśnie powodem obecnej histerii. Próba wywołania ulicznych zamieszek, jaką w ostatnią niedzielę podjęły środowiska liberalno-lewicowe, była kolejną przymiarką do siłowego obalenia demokratycznie wybranego rządu. Próbą kompletnie nieudaną. Oby ostatnią.

Teraz ruch jest po stronie Prawa i Sprawiedliwości - najwyższy czas wyznaczyć moralistom z Brukseli granice kontroli państw członkowskich i reguły przestrzegania powierzonych kompetencji. UE musi wreszcie zrozumieć, że to państwa członkowskie dają jej legitymację prawną i polityczną. Że wszelkie obowiązki i zadania urzędników unijnych określają wyłącznie traktaty europejskie, sygnowane przez państwa członkowskie. I że ani sądownictwo, ani edukacja, ani tym bardziej wychowanie w rodzinie, do tych obowiązków nie należą. Niestety bez przyswojenia tej wiedzy, UE nie ma racji bytu. 

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki