Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ukraińcy swojej życiowej szansy szukają w Gdańsku

Irena Łaszyn
Granica polsko-ukraińska jest jednocześnie granicą Unii Europejskiej. Migranci spoza UE uważają, że traktuje się tu ich jak obywateli drugiej kategorii
Granica polsko-ukraińska jest jednocześnie granicą Unii Europejskiej. Migranci spoza UE uważają, że traktuje się tu ich jak obywateli drugiej kategorii Władysław Morawski
Dla Ukraińca z małego miasteczka Polska jest jak Ameryka. Daje pracę i dolary. Ale zanim te dewizy zarobi, najpierw sam musi zapłacić. O imigrantach z Ukrainy, którzy w Gdańsku szukają swojej szansy.

Bus do Gdańska przyjeżdża raz w tygodniu. Przywozi dziesięć osób. Wszystkie mają wizę i adres pracodawcy. Od początku wiedzą, że to nie ten, który widnieje w zaproszeniu, a właściwie "oświadczeniu o zamiarze powierzenia wykonywania pracy", będącym przepustką do polskiego raju. Chodzi o to, by przekroczyć granicę.

A z tym rajem to oczywiście przesada. Każdy, kto tu jedzie, raczej nie ma złudzeń. Wie, że nie będzie jak w bajce, bo przed nim jechał sąsiad, szwagier, koleżanka. Człowiek zna więc z grubsza realia, nie oczekuje cudów. Ale każdy wyjazd to szansa. Na Ukrainie zarobisz 100-200 dolarów, w Polsce - najmniej 400. Tyle, że do końca nie wiesz, w jakie miejsce trafisz. Tego nie wie też Gienadij czy Iwan - pośrednik, który bierze sto zielonych, organizuje ci oświadczenie i za dodatkowe kilkadziesiąt dolarów wiezie tysiąc kilometrów. To polscy wspólnicy załatwiają robotę i formalności w urzędzie pracy. Iwan tylko wyszukuje im klientów. Nie musi się specjalnie wysilać, bo ukraińscy pracownicy przeważnie sami się do niego zgłaszają. Dostarczają kopię paszportu i pieniądze. Iwan jedzie do Polski i wraca z podstemplowanym oświadczeniem. Ono, wraz z wykupioną strachowką, czyli ukraińskim ubezpieczeniem, pomaga w uzyskaniu wizy.

Wiza jest więc prawdziwa, żaden szwindel. Dostajesz ją w polskim konsulacie. Każdego dnia, wraz z tobą, stoi po nią 300 osób. Urzędnik nie jest Duchem Świętym i nie wie, które oświadczenie jest prawdziwe, a które fikcyjne. Ale tak się dziwnie składa, że więcej szczęścia mają zwykle ci od Iwana.
- To nie mafia, to szara strefa - uśmiecha się Wasyl.

Legalnie - nielegalnie

Wasyl jest ekonomistą, ma wyższe wykształcenie, skończył dwa fakultety. Na Ukrainie pracował w swoim zawodzie, w Polsce nie wybrzydza, bierze każdą robotę. "Uniwersał" - mówi o sobie. Bo on wszystko potrafi.

Dlaczego wyjechał? A dlaczego Polacy wyjeżdżają do Anglii czy Ameryki? Żeby odbić się od dna. Żeby córki mogły skończyć studia. Na Ukrainie za wszystko trzeba płacić, oficjalnie albo pod stołem. A skąd na to brać? Z głodowych, nieregularnie wypłacanych pensji? Znalazł ogłoszenie o legalnej pracy w Gdańsku, z wyżywieniem. To były zdecydowanie większe pieniądze niż te, które dostawał do tej pory. Przyjechał, zatrudnił się. Ale firma zaczęła mieć problemy, został na lodzie. Teraz więc pracuje legalnie - nielegalnie. Oświadczenie miał z innego zakładu, pracuje w innym. Według prawa - złamał przepisy. Większość migrantów spoza Unii Europejskiej ma takie problemy. Traktowani są jak ludzie drugiej kategorii. Potencjalni przestępcy. A czy zamiana zakładu X na zakład Y jest przestępstwem? Czy z powodu jednego papierka można człowieka straszyć deportacją?

Wiele rzeczy Wasyla denerwuje. Choćby ta strachowka za 60 hrywien, którą obowiązkowo trzeba wykupić. Każdy wie, że w Polsce nikt jej nie honoruje i to pieniądze wyrzucone w błoto, ale nie zapłacisz, nie dostaniesz wizy.

- Ubezpieczenie medyczne jest konieczne - przyznaje Wasyl. - Ale prawdziwe, a nie takie na papierze.
Nina, która jest w Polsce od 20 lat, mówi, że dawniej można było w nagłych przypadkach iść na pogotowie bez pieniędzy. Teraz nie. Gdy jedna z Ukrainek straciła przytomność, nikt jej nie chciał przyjąć. Pomogła znajoma pielęgniarka. Na czarno.

- Udałam się więc do NFZ i zapytałam, jak to załatwić oficjalnie - opowiada. - Usłyszałam, że trzeba się ubezpieczyć dobrowolnie, ale to kosztuje ponad 300 zł miesięcznie. Boże dobry! A skąd wziąć takie pieniądze?

Nina ma status rezydenta długoterminowego i o siebie nie musi się martwić. Ale o innych - tak. Dlatego działa w Fundacji CrossRoads Zatoka Gdańska, pomagającej migrantom zarobkowym i uchodźcom z byłego ZSRR, przebywającym na terenie Polski. Nagłaśnia ich problemy na różnych forach, opowiada podczas spotkań w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Sprawą ubezpieczeń też próbowała rzecznika zainteresować, na razie bez efektu.

- Przecież mogłaby się tym zająć jakaś wasza firma ubezpieczeniowa - podpowiada Wasyl. - Gdyby zaoferowała niewygórowane stawki, każdy by skorzystał. A firma nieźle by na tym zarobiła, bo przecież nikt chory na roboty nie jeździ.

Ani tu, ani tam
Ale życie pisze różne scenariusze. A Igor tego dowodem.
- Jestem artystą rzeźbiarzem, a w 2004 roku pojechałem do pracy w stadninie koni. I jak koń tam harowałem, a pan płacił mi dziesięć złotych dziennie.

Igor miał żonę, dziecko i długi. Potrzebował lepiej płatnej pracy. Po tygodniu znalazł. Ale zamiast do stolarni, trafił do szpitala. Bo zdrowie nie było końskie.

- Wręcz wiłem się z bólu - opowiada. - Badania wykazały, że mam dziurę w żołądku. Lekarze zarządzili operację. A potem wystawili rachunek: 3,6 tys. zł. To był jakiś koszmar. Przecież przez ten tydzień w Polsce zarobiłem wszystkiego 60 złotych!

Przez kilka lat spłacał tę kwotę.
Różne miał potem zajęcia. Mniej lub bardziej legalne. Żona, z polskimi korzeniami, uzyskała kartę stałego pobytu. On - zgodę na pobyt czasowy, na dwa lata. Wydawało się, że wreszcie się ułoży. Ale się nie ułożyło. Bo żona powiedziała, że odchodzi do innego mężczyzny, Polaka. Wystąpiła o rozwód i alimenty. Polski sąd postanowił, że Igor, obywatel Ukrainy, bez możliwości legalnej pracy w Polsce, ma płacić miesięcznie 500 zł.

- Kocham syna - mówi Igor. - Nieba chciałbym mu przychylić, ale takich pieniędzy nie mogę dawać. Pracę w Polsce mam tylko przez pół roku, potem muszę wracać na Ukrainę. Dopiero po kolejnych sześciu miesiącach mogę ubiegać się o następną wizę. Krążę więc w tę i we w tę. Odlatuję i przylatuję, jak żurawie. Na Ukrainie nie zostanę, bo muszę zarabiać i być blisko syna. Syna na Ukrainę nie zabiorę, bo chłopak ma w Polsce szkołę, matkę, swoje życie.
Pod Tarnopolem Igor ma dom po rodzicach. On zawsze na niego czeka. Ogrzewa go. Właściwie, to ogrzewają się nawzajem. W Polsce mieszka u obcych. Sam. Często dopada go smutek. Największy przyszedł kiedyś w polską Wigilię. Absolutna pustka, wszyscy świętują. A on sam jak palec, idzie przez Sopot, aż do końca mola. Wraca, nadal żywej duszy na ulicach. Dopiero ok. 21 zaczyna się ruch.

W ostatnią Wigilię polski kolega zaprosił go na wieczerzę, posadził pod choinką. On potem zaprosił tego kolegę na Swiatwe-czir, ukraińską Wigilię, obchodzoną 6 stycznia. Wieczerzę, z inicjatywy Niny, migranci zorganizowali na terenie greckokatolickiej parafii. Przygotowali 12 potraw. Podzielili się prosforą, pokolędowali, poocierali łzy.

Nina mówi, że ci, którzy tu przyjeżdżają, są bardzo samotni, nikogo nie znają. Przychodzą do cerkwi, bo to jedyny adres, który sobie zapisali. Po liturgii wychodzą i znowu nie wiedzą, co dalej. Więc ona postanowiła, że będzie ich zaczepiać. Proponować wspólną herbatę. Pomoc.

Zapłać, to zarobisz
Na Ukrainie kryzys. Hrywna leci na łeb, na szyję. Ceny rosną, płace spadają, pracownicy nie dostają pensji. Niemal 70 proc. społeczeństwa żyje w biedzie.

Weźmy taki Sokal. Ok. 20 tysięcy mieszkańców i żadnych miejsc pracy. Oksana tam właśnie mieszka. Ma 55 lat i zero perspektyw. Gdy upadła fabryka rajstop, w której przepracowała 32 lata, została bez niczego. Mąż zmarł, synowie wyjechali za granicę. Z czego żyć? Do emerytury jeszcze parę lat. Co to zresztą za emerytura na Ukrainie, równowartość 200 zł. Wiadomo: żeby jeść, trzeba wyjechać.

Zaproszenie-oświadczenie kupiła pod konsulatem, choć polski pan, do którego jeździ, zna ją dobrze i sam mógłby takie formalności załatwić.

- Polacy nie rozumieją, że to nic nie kosztuje i do niczego nie zobowiązuje - tłumaczy. - A on woli dać jej te 100 dolarów na fikcyjny papier niż coś podpisać.

Oksana opiekuje się niepełnosprawną matką tego pana, jest przy niej 24 godziny na dobę. Myje, przebiera, zakłada pampersy. A w wolnych chwilach sprząta, lepi pielmieni, gotuje. Stara się być jak te trzy buddyjskie małpki: za wiele nie widzieć, za wiele nie słyszeć, za wiele nie mówić. I nie narzekać. Jest takie ukraińskie porzekadło: Kto terpen, toj spasen. W dowolnym tłumaczeniu: Kto cierpliwy, ten się zbawi. Ale szanować się trzeba. Nie godzić się na groszowe zarobki, na wyzysk. Ona dostaje 1400 zł miesięcznie.
Ale pracowała kiedyś w Gdańsku taka Natalka. Trzy miesiące zajmowała się panią, której ciało - z powodu nieleczonych odleżyn - wręcz gniło. Pani miała dzieci, ale one nie miały do matki serca. Pieniędzy też skąpiły. Więc ta opiekunka głodowała albo jadła smażony chleb. Prawie nic nie zarobiła. Wyjechała, a pani po pięciu dniach zmarła. I poszła plotka, że to Ukrainka winna, bo nie dopilnowała.

Marika też jest wdową i też ma swoją panią. Kiedyś jeździła do pracy w polu, teraz opiekuje się starszymi ludźmi. Oświadczenie, podobnie jak Oksana, kupiła za sto dolarów. Bo zasada jest prosta: chcesz zarobić dewizy, najpierw sama zapłać. No to zapłaciła, bo na Ukrainie ma troje dzieci na dorobku. Gdy tu jechała, nie wiedziała, na kogo trafi. To zawsze jest loteria. Ale trafiła nie najgorzej. W dodatku, podobnie jak Oksana, w niedzielę może chodzić na mszę.

Oksana mówi, że wychodne, to zasługa Niny, która wymyśliła… przyjazne interwencje u pracodawców. Czyli takie wizyty z własnoręcznie upieczonym ciastem i sercem na dłoni, celem zacieśnienia kontaktów i pokazania, że migrantka jest częścią godnej szacunku grupy. To taki gdański eksperyment.

Nina uzupełnia, że sama niczego by nie zrobiła, ma pomocników: Ukraińców i Polaków.
Żeby się przytulić

Wasyl wyznaje, że najgorsza ze wszystkiego jest tęsknota. Na Ukrainę człowiek nie pojedzie, bo firma nie da mu urlopu. Żony i dzieci nie zaprosi, bo wiza pracownicza to za mało, by z takim wnioskiem wystąpić.

- Dlaczego nie pozwalacie przyjeżdżać naszym bliskim? - pyta. - Nie na zawsze, na kilka dni. Żeby się przytulić, żeby się sobą nacieszyć.

Największa tęsknota dopada człowieka w święta. W te dni starają się do domu nie dzwonić. Żeby nie płakać.

Oksana płacze. Ponad siedem lat nie widziała syna. On w Hiszpanii pracuje na czarno, do Polski nie przyjedzie. Ona nie może go odwiedzić, bo nie jest obywatelką UE, a polska wiza nie upoważnia do przekroczenia zachodniej granicy. Nawet na Ukrainę strach jechać. Pogranicznicy człowieka prześwietlają, wypytują, czy na pewno pracował w tej firmie, która go zaprosiła. Gotowi więcej nie wpuścić.

Migranci rzadko widują bliskich. Mogą im tylko pomagać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki