Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ukajali nie śpiewa. O zastrzelonych Celinie Mróz i Jarosławie Frąckiewiczu

Irena Łaszyn
Archiwum prywatne
Kochali świat, ludzi, piosenki i kajaki. Pływali po Irkucie, Gangesie, Nilu i innych rzekach, ale życia nie stracili w rwącym nurcie. Zostali zastrzeleni. O Celinie Mróz i Jarosławie Frąckiewiczu, gdańskich podróżnikach zabitych w Peru, pisze Irena Łaszyn

Plan był taki: Gdy dolecą do Limy, wsiądą w autobus do Cusco, zaczną trekking do Świętej Doliny, dotrą do Machu Picchu, bo - jak przekonywała Celina - pominąć je to tak, jakby być w Krakowie i nie widzieć Wawelu, potem pojadą nad brzeg Urubamby, spuszczą kajak na wodę, ruszą przez dżunglę do miasteczka Atalaya, gdzie Urubamba łączy się z Tambo, tworząc Ukajali. A stamtąd - 600 kilometrów w dół, aż do miasta Pucallpa, z dala od dróg i cywilizacji. Właściwie to najbardziej o Ukajali chodzi, tłumaczyli. Oni są starej daty, tacy romantycy, wychowani na Alfredzie Szklarskim i Arkadym Fiedlerze. Gdy przeczytali "Ryby śpiewają w Ukajali", to też postanowili ten śpiew usłyszeć. Dotrzeć do Peru, do dżungli, popłynąć.

Książkę czytali dawno temu, każde z osobna, zanim się jeszcze poznali. Bo oni mieli swoje lata, gdy się spotkali. Pływali razem tu i tam, rozmawiali o śpiewających rybach, ale Peru wciąż odkładali. Kilka lat przygotowywali się do tej wyprawy, gromadzili wiadomości, sprzęt i pieniądze, to nie był żaden impuls. Są doświadczonymi podróżnikami i kajakarzami, wiedzieli, że nie można na żywioł.

Wylecieli z Gdańska 26 kwietnia, zaraz po Wielkanocy. Na lotnisku w Limie mieli się stawić 20 czerwca. Ale nie stawili się, nie odezwali. Bliscy i przyjaciele wszczęli alarm.
- Postanowiliśmy zorganizować akcję ratunkową, zaczęliśmy zbierać pieniądze - mówi Wojciech Leszczyński ze Stowarzyszenia Podróżników Horyzont, związanego z sopocką Kawiarenką pod Żaglami. - Do końca mieliśmy nadzieję, że ich odnajdziemy.

Niestety, zdarzyło się najgorsze. Wiadomość przekazał Tomasz Surdel, polski dziennikarz mieszkający w Argentynie, który poleciał do Peru, by na miejscu koordynować poszukiwania: Celina Mróz i Jarosław Frąckiewicz nie żyją, zostali zastrzeleni przez pijanych Indian.

Nie przekraczać miary

Jarek nie lubił słowa ekstremalny. Wszystkiego warto spróbować, uważał, ale ryzyka trzeba unikać. Może był nieco szalony, ale nie był wariatem. Zwłaszcza przy Celinie.

- Gdy widzieli, że się nie da czegoś przepłynąć, to wyciągali kajak i targali górą - opowiada Hieronim Puakowski, kajakarz, kronikarz Klubu Wodnego Żabi Kruk. - Nieraz więcej robili kilometrów po skałach i krzakach niż na wodzie. Nie pchali się tam, gdzie nie trzeba. Czasem burłaczyli, czasem w ogóle sobie odpuszczali. Nie ryzykowali.

Jarek spędził w kajaku 50 lat, Celina mniej, może 20. Dopiero, gdy poznała Jarka, pokochała spływy i życie na wodzie. Wyprawiali się razem, ale czasem on ruszał sam. Choćby ta jego samotna eskapada po porohach Południowego Bugu. Istna kipiel, skacze od brzegu do brzegu, daje się nieść nurtowi. A gdy dopływa do zapory i myśli, że najgorsze ma za sobą, okazuje się, że to była tylko wprawka przed rzeczywistą próbą. W dole huczy, przelewając się wodospadami przez głazy, a on stoi i walczy z własnym lękiem. Stara się go stłumić, bo - jak to potem napisze - warunkiem bezpiecznego spływania, choćby w kipieli, jest trzeźwe, zimne widzenie drogi.

Jarek zakłada kask, płynie, walcząc z nurtem, dobija do brzegu, żeby dowiedzieć się, że to wcale nie koniec, bo niżej jest jeszcze ciekawiej, tam odbywają się zawody w kajakarstwie górskim. Ale Frąckiewicz rezygnuje, składa kajak.

Mądry kajakarz wie, kiedy przestać. Wie, że nie wolno przekraczać miary udanego spływu.
Ci, którzy ich znają, wiedzą, że Celina i Jarek na pewno nie ryzykowali.

Harmoszka w plecaku

Puakowski, ksywa Manuela, poznał się z Jarosławem Frąckiewiczem, nazywanym Jaworzyną, w roku 1973.

- Akurat robił doktorat z filozofii - wspomina. - Ściągał do klubu studentów. Razem pływaliśmy, razem zorganizowaliśmy pierwszy zimowy spływ Przełomem Raduni. Potem były inne imprezy, choć z czasem Jarkowi kaszubskie wody przestały wystarczać, coraz rzadziej pojawiał się na Żabim Kruku.
Przemysław Siudem, prezes klubu, przypomina o DEBIL-u, czyli Długodystansowym Ekstremalnym Biegu Inauguracja Lata, z przenoskami po drodze,130 km w 24 godziny. Wtedy Jarek płynął.
Puakowski dodaje, że to spływ dla najwytrwalszych.
- A skąd te wasze przezwiska?

- Od ulubionych piosenek, którymi zamęczaliśmy słuchaczy. "Javorina" jest słowacka.
"Javorina, chlapci, Javorina/ Ma mila ma modre, ma mila ma modre pod ocima…" - śpiewał Jarek na wspólnych wyprawach kajakowych, przygrywając na akordeonie. On tę harmoszkę, jak mawiają przyjaciele, zawsze zabierał do plecaka. W różnych miejscach "torował" sobie tym graniem drogę.
Niewysoki, siwobrody, uśmiechnięty od ucha do ucha. Rozrywkowy. Wszędzie, gdzie był, wciągał ludzi do zabawy. Na dworcach, na lotniskach, nad jeziorem, nad rzeką, na każdej imprezie. Anna i Wiesław Michalakowie, którzy razem z Jarkiem i Celinką podróżowali, podsyłają filmy nagrane podczas wspólnych wypraw. Jak zmagali się ze wzburzonymi rzekami i jak biesiadowali, można zobaczyć na YouTube.

- Najpierw wchodziła harmoszka, potem Jarek - opowiadają przyjaciele ze Stowarzyszenia Podróżników Horyzont. - Wszędzie, gdzie się pojawiał, natychmiast zyskiwał przyjaciół. I obojętnie, w jakim to było kraju, zawsze grał ich melodie. Śpiewał po słowacku, rosyjsku, ukraińsku, rumuńsku, włosku. Najczęściej jednak "Katiuszę" i inne ckliwe rosyjskie pieśni. W hali odlotów robili roztańczonego węża, jak na weselach!
Do Peru akordeonu nie zabrał.

W każdym wieku

Celina najpierw podróżowała dosyć konwencjonalnie. Ale i ją świat wołał. Skrupulatnie wykorzystywała wszelkie urlopy, choć jako inżynier budownictwa wodnego pracę miała odpowiedzialną, a czasu niewiele. Dwa lata temu, ledwie przeszła na wcześniejszą emeryturę, natychmiast pognała z Jarkiem do Kanady, na słynny szlak łowców futer.

Pływali Dunajem, Dnieprem, Dniestrem. Byli we Francji, Hiszpanii, Portugalii, we Włoszech i na Półwyspie Kolskim. W Azji spływali na Irkucie i na Bajkale, w Afryce na Nilu, w Indiach na Gangesie.
Zwykle ciułali cały rok, by latem gdzieś wyruszyć. Żyli oszczędnie, na co dzień i podczas tych wyjazdów. Namiot, karimata, leciwy składak, prymus i równie stary garnek w starym plecaku.
Witold Żylicz, ze stowarzyszenia Horyzont, pamięta, że ten plecak Jarek uszył sobie z brezentu, przed 50 laty. Oprócz garnka i różnych wiktuałów nosił w nim zapałki do rozpalania ogniska i stalową kratkę do ustawiania garnków nad ogniskiem. Zabierał go na wszystkie eskapady, wodne i lądowe, bo oni z Celinką ciągle coś organizowali, mobilizując resztę grupy. Grupa towarzysko-turystyczno-taneczna, w skrócie TT, skupiająca "dobre roczniki" była nieformalnym odłamem Horyzontu. Opowiadali o niej podczas ostatnich "Kolosów", na seminarium "Podróże trzeciego wieku". Jarek miał 70 lat, Celina - 58.

- On grał na akordeonie, ona śpiewała, sala klaskała - wspominają ci, którzy to widzieli. - Nic dziwnego, że Jarek aż trzykrotnie został laureatem publiczności i dostał Nagrodę Specjalną Kolosów.
Spotkania Podróżników były w marcu, w kwietniu wylecieli. Do Peru zabrali nowy składak, bo poprzedni stracili w Indiach. Wiatr go porwał.

Ludzie-kwiaty

Jarek i Celinka mieszkali w Gdańsku, ale poznali się w górach. To była dosyć zabawna historia.
- Z Celinką przyjaźniłyśmy się prawie 30 lat - wspomina Maria Stelmasiewicz. - Została matką chrzestną naszej córki, Anieli. Z Jarkiem zetknęłam się później, jakieś 20 lat temu, pracowaliśmy razem na Uniwersytecie Gdańskim. Kiedyś, w ramach uniwersyteckiego klubu Mulda, wybraliśmy się na narty do Koniakowa. Ja, moje dwie córki i Celinka. Niedowład organizacyjny sprawił, że zabrakło jednego pokoju. Zapytałam Celinkę, czy na dwie-trzy noce nie dołączyłaby do… dwóch panów. Jednym z nich był Jarek Frąckiewicz. Zgodziła się. Zamieszkała tam. I tak już zostało.
Ślub wzięli pięć lat temu, ledwie Jarek przeszedł na emeryturę. Ceremonia odbyła się w dawnym Żaku. A wesele - jakże by inaczej - w sopockiej Kawiarence pod Żaglami, skupiającej różnych obieżyświatów.

Różnili się. Ona - zorganizowana, poukładana, konkretna, wszystko zaplanowane, kiedy aerobic, kiedy wizyta u taty. On - choć doktor filozofii, był większym luzakiem. Taki fantasta, z filozoficznym podejściem do życia. - Pan jest, czy pana nie ma? - zaskakiwał studentów, gdy wchodzili na egzamin z filozofii.

- Mnie też ciągle przekonywał, że choć jestem, to nie istnieję - kręci głową ze zdumienia Hieronim Puakowski. - Sprzeczaliśmy się, bo ja się nie znam na filozoficznych teoriach.
Celinka znała kilka języków, bo to i angielski, i niemiecki, i francuski, i portugalski, i całkiem przyzwoicie hiszpański.

Gdy nie wrócili i brat Celiny, Bogumił, wszedł do jej mieszkania, w odtwarzaczu zobaczył kasety do nauki hiszpańskiego. A ktoś tam usiłował przekonywać, że oni nie byli do tej wyprawy przygotowani, nie znali języków…

Różnili się, choć naprawdę byli tacy sami. Dobrzy, ciepli, życzliwi światu. Rozśpiewani i roztańczeni. Ludzie-kwiaty, w różowych okularach. On - jak mówi Witold Żylicz - był duszą towarzystwa, ona - motorem.

Darcie pierza

Krystyna Szabuniewicz, która chodziła z Celiną na hiszpański, wspomina "śpiewane środy", takie spotkania muzyczne, które organizowała w swoim mieszkaniu. Jarek zawsze targał na plecach akordeon, potem siadał i grał.

- Z nutami był na bakier, jednak potrafił ze słuchu odtworzyć każdą nową melodię i popracować nad nią w domu tak, aby przy następnym śpiewaniu już nam towarzyszyć - opowiada. - Najbardziej lubił rosyjskie romanse i utwory Okudżawy.

Wszyscy je śpiewali. A przed większymi wakacyjnymi wyjazdami ćwiczyli piosenki w obcych językach. Poza tym - wspólnie piekli aniołki, baranki, pierniczki. Pili "wokalną" wodę. Rozmawiali o życiu.

- Ktoś nazwał nasze spotkania "współczesnym darciem pierza" - wyjawia Krystyna Szabuniewicz. - Wiem, że choć będziemy kontynuować nasze spotkania, bez Celinki i Jarka nic już nie będzie takie samo.

Nie będzie już też w Sopocie Kawiarenki pod Żaglami.
- Zakładamy fundację pod tą nazwą, szukamy nowej siedziby - informuje Wojciech Leszczyński.
A przyjaciele z kawiarenki opowiadają o Celinie i Jarku. Że potrafili dzielić się miłością. I wydawało się, że potrafią zjednać sobie wszystkich, których spotykają na swej drodze. Nawet osoby o zupełnie innej kulturze.
Wydawało się…

Złe emocje i śmierć

Ostatnia wiadomość była z 26 maja.
- Skorzystali z internetu w hoteliku La Nueva Vida, czyli Nowe Życie, w Atalaya - mówi Krystyna Knopa, która zajmowała się ich blogiem i wstawiała różne informacje, gdy sami nie mogli tego zrobić. - Poinformowali, że rozpoczynają spływ Ukajali, poprosili o zaktualizowanie mapki.
Nazywali ją swoim koordynatorem komórkowym. Ale z Amazonii nie wysyłali SMS-ów, bo komórka nie łapała zasięgu. Gdy mogli, kontaktowali się przez internet. "Dziękujemy ci Krysiu za stałą obecność podczas tej podróży" - napisali jeszcze.
Potem nie było nic.

A potem te strzały, oddane nie wiadomo z jakiego powodu. Śmierć. Ich rzeczy odnalezione w indiańskich chatach. Dziennikarze pisali o pishtacos, których podobno obawiają się Indianie, czyli białych ludziach zakradających się do wiosek po to, by zabijać i wycinać tłuszcz, potrzebny do produkcji leków i paliwa do samolotów. I że Jarek z Celinką padli ofiarą tego przesądu. Różne "autorytety" mądrzyły się, że na pewno zachowywali się nieodpowiedzialnie, podpłynęli na brzeg ukradkiem, rozbili się bez pozwolenia mieszkańców wioski, że czegoś tam nie uszanowali.
To było prawdopodobnie 27 maja.

Michał Kochańczyk, podróżnik i przyjaciel, który koordynował działania w Polsce, starał się te pomówienia prostować. Tłumaczył, że spływ kajakiem to nie spływ motorówką, gdy można przybić do brzegu wtedy, kiedy się chce. Mówił, że Jarek i Celinka po prostu mieli pecha, bo trafili na agresywnych Indian.

Część podejrzanych złapano. Pomogły oddziały indiańskiej samoobrony ze wspólnoty Tahuarapa. Liderzy Ashaninka i Asheninka, podczas Kongresu Rdzennych Plemion Indiańskich, poprosili rodziny zamordowanych i wszystkich Polaków o wybaczenie.

Zginęli w kajaku

Ale członkowie Stowarzyszenia Podróżników "Horyzont" nie mają złudzeń, że gdyby nie wspólny wysiłek tych, którzy włączyli się w poszukiwania, to - pomimo działań Ambasady RP w Peru i peruwiańskiej policji - wiedzielibyśmy tylko, że Celina i Jarek zaginęli i że był to najprawdopodobniej nieszczęśliwy wypadek.

Teraz wiemy więcej, ale nie wiemy wszystkiego.
W środę Tomasz Surdel przekazał jeszcze bardziej szokującą wiadomość, że Celina i Jarek nie zostali zastrzeleni w wiosce Aririka, podczas biwaku. Oni zostali zastrzeleni w kajaku, gdy spływali rzeką! A więc nie naruszyli żadnego lokalnego zwyczaju, nie zlekceważyli gospodarzy. "To była egzekucja!" - twierdzi Surdel.

Przyjaciele spotkali się wczoraj w gdańskim kościele św. Mikołaja - na mszy w intencji Celiny Mróz i Jarosława Frąckiewicza. To było ich pożegnanie, ich hołd. Pogrzebu nie będzie, bo Ukajali niczego nie oddaje.

* * *

W książce Arkadego Fiedlera "Ryby śpiewają w Ukajali" jest fragment o czarnym dzięciole, do którego autor strzela. A ptak, wielki jak wrona, odrywa się od pnia i spada, wydając "krzyk śmierci, tak gromki, jakby to był bojowy okrzyk życia". W lesie nad Ukajali jakoś zawile plątała się śmierć z życiem - zauważa Fiedler.
- Ukajali nie śpiewa - twierdzą ci, którzy Celinę i Jarka znali.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki