Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzy zaniechania trzech dekad wolnej Rzeczypospolitej Polskiej

Jarosław Zalesiński
Wybory czerwcowe były symbolicznym końcem PRL. Tak gigantyczna operacja, jaką było przejście z komunizmu do demokracji, nie mogła się rzecz jasna dokonać sterylnie i w pełni przyzwoicie
Wybory czerwcowe były symbolicznym końcem PRL. Tak gigantyczna operacja, jaką było przejście z komunizmu do demokracji, nie mogła się rzecz jasna dokonać sterylnie i w pełni przyzwoicie Zbigniew Kosycarz / KFP
PiS doszło do władzy, obiecując zrekompensowanie zaniechań III RP tak w wymiarze moralnym, jak i socjalnym. Ale kończy się to masową wymianą „ich” na „swoich”. Szans na wygaszenie „wojny dwóch plemion” nie widać. Tymczasem w atmosferze kłótni spełnia się zapowiedź katastrofy, której skutki mogą być daleko bardziej dojmujące.

Nie przeżywamy dziś wspólnie dumy, że niepodległość nam się udała. „Ale nam się wydarzyło” - spontanicznie powiedział Jan Paweł II, kiedy w 1999 roku dane mu było wygłosić przemówienie w polskim Sejmie. Ale gdy niedawno prof. Wanda Półtawska, bliska przyjaciółka Karola Wojtyły, odbierała z rąk prezydenta Andrzeja Dudy Order Orła Białego, powiedziała: „Wreszcie mam poczucie, że jestem w Polsce, wśród ludzi, którzy rozumieją, co to słowo znaczy”. Dla jakiejś części Polaków tak właśnie jest: mają poczucie „bycia u siebie” dopiero dzisiaj, po jesiennych wyborach parlamentarnych, wcześniej czuli się odsuwani na margines i na różne sposoby wydziedziczani. Co działa oczywiście też w drugą stronę: inna część Polaków czuje się dzisiaj wydziedziczana z tej Polski, w jakiej żyli i którą przez wiele ostatnich lat budowali.

Problem tych dwóch wzajem wykluczających się Polsk nie datuje się oczywiście od jesieni 2015 r. Jego początków trzeba by szukać w okolicach daty, której nie potrafimy wspólnie świętować: 4 czerwca 1989 r.

Zaniechania moralne

„Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”. Ta radosna deklaracja Joanny Szczepkowskiej, wygłoszona przez nią w październiku 1989 r. w Dzienniku Telewizyjnym, była oczywiście na wyrost. 4 czerwca był tylko (i aż) początkiem ewolucyjnego przejścia z PRL do III RP. Ordynacja w wyborach czerwcowych była efektem kompromisu w okrągłostołowych negocjacjach. Błąd, jaki popełnili w nich komuniści, którzy nie mając już sowieckich gwarancji dla władzy, szukali dla siebie sposobów politycznego przetrwania, polegał na zgodzie na wolne wybory do Senatu, w zamian za perspektywę objęcia urzędu prezydenckiego przez generała Wojciecha Jaruzelskiego. Suweren, gdy dano mu sposobność swobodnej wypowiedzi, co na ten temat myśli, wypowiedział się jednak nieprzewidywalnie, czyli tak, że 99 miejsc w stuosobowym senacie oddał kandydatom Komitetu Obywatelskiego Solidarność. W I turze upadła też tak zwana lista krajowa, dzięki której do Sejmu miała wejść część wierchuszki władzy. Zwycięska opozycja zaczęła się głowić, jak pomimo takiej decyzji suwerena dotrzymać przyjętych wcześniej ustaleń. Pozostały one w mocy, podział mandatów w Sejmie nie zmienił się, ale dla komunistów tak czy tak była to wizerunkowa katastrofa, po której stracili zdolność do sprawowania władzy nawet w tych półdemokratycznych warunkach. Problem dotyczył teraz tego, jak tę władzę efektywnie przejąć.

Konflikt, jaki się wówczas zawiązał i szybko rozwinął wśród solidarnościowych elit, naznaczył wszystkie późniejsze lata niepodległości i jest politycznie rozgrywany do dzisiaj. Ludzie odchodzącej w przeszłość władzy starali się, co naturalne z ich punktu widzenia, stworzyć samym sobie warunki możliwie miękkiego lądowania w nowej rzeczywistości. Już w 1988 r., jeszcze za rządów premiera Mieczysława Rakowskiego, została przyjęta tzw. ustawa Wilczka, która zliberalizowała możliwości prowadzenia biznesu. Zwykły Kowalski, jeśli chciał zacząć zarabiać na swoim, musiał zaczynać od łóżka polowego czy „szczęk” albo za stoisko z butami służył mu bagażnik samochodu (jak dzisiejszemu szefowi CCC). Ludzie powiązani z władzą mieli na starcie znacznie bogatsze możliwości. Wielu potrafiło uwłaszczyć się na dawnym państwowym majątku. Różne warunki startu tworzyła też np. przyjęta przez rząd Tadeusza Mazowieckiego w 1990 r. ustawa o partiach politycznych: te nowo narodzone startowały od zera, pokomunistycznym pozwolono zachować elementy dawnego stanu posiadania. Trudno też nie przypomnieć unoszących się nad Polską w 1989 r. dymów z palonych akt, które likwidowano w celu zatarcia śladów przeszłości. Trudno nie powiedzieć o ludziach ancient regime’u, przechodzących na sute emerytury, oraz o ludziach, którzy na różne sposoby ucierpieli w walkach z komuną w latach 80., a w wolnej Polsce długo nie mogli się doczekać choćby symbolicznej rekompensaty.

Tak gigantyczna operacja, jaką było przejście z komunizmu do demokracji, nie mogła się rzecz jasna dokonać sterylnie i w pełni przyzwoicie. Ale dla wielu Polaków dokonała się zbyt nieprzyzwoicie. Polityczny kontrakt: wy rezygnujecie z monopolu władzy, a my pozwalamy wam razem z nami cieszyć się nieskrępowaną wolnością, ma dla jakiejś części Polaków wadę moralną w sobie. Wadę tym poważniejszą, że cała ta kalkulacja szybko stała się elementem gry sił pomiędzy grupami politycznymi w podzielonym i rywalizującym między sobą o władzę obozie Solidarności. Słynne „odpieprzcie się od generała” stało się mądrością nowego etapu, tak samo jak późniejsze „masowanie lewej nogi”. Rozciągnięte na wiele lat meandry lustracji i dekomunizacji nie przyniosły powszechnego społecznego odczucia, że drzwi do przeszłości zostały raz na zawsze zamknięte. Bolesnym i pewnie najwyrazistszym symbolem nierozliczonej przeszłości stał się proces sprawców Grudnia 1970 r. „Za tą III RP po 1989 r., która nie umiała skazać sprawców tej zbrodni, wstyd! Zwyczajnie wstyd dzisiaj. Chyba nam wszystkim tak jak dzisiaj stoimy” - mówił prezydent Andrzej Duda pod gdyńskim pomnikiem ofiar Grudnia w 45 rocznicę tamtej zbrodni. Mówił zasadnie, z tą tylko poprawką, że podobna „wspólnota wstydu” za wszystkie moralne zaniechania w dziele budowy III RP nadal nie może powstać, bo np. obóz prezydenta Dudy w pierwszym szeregu politycznej walki stawia peerelowskiego prokuratora, co pokazuje, jak instrumentalnie wykorzystywane jest hasło walki z reliktami komuny. „Tam, gdzie ZOMO” stali nie ci, którzy wtedy się tam znajdowali, tylko ci, którzy dzisiaj są oponentami władzy...

Zaniechania socjalne

Jest taka anegdota, utrwalona przez samego profesora Leszka Balcerowicz, że kiedy wprowadził w życie założenia swojego planu, wysyłał współpracowników na targ, żeby spisywali ceny jajek. Gdy donieśli mu, że ceny zaczęły spadać, profesor odetchnął z ulgą: wolny rynek zaczął działać.

Ilu ekonomistów i politologów, tyle pewnie opinii na temat „planu Balcerowicza”, czyli ogłoszonego 1 stycznia 1990 r. pakietu ustaw, dzięki którym Polska miała przejść od ręcznie sterowanej państwowej gospodarki do gospodarki rynkowej. W drugiej połowie 1989 r. w Polsce szalała dyskusja, jak mamy maszerować, aby przez Morze Czerwone przejść do ziemi obiecanej. Wielu głosiło konieczność szukania jakiejś „trzeciej drogi”, pomiędzy kapitalizmem i socjalizmem. Ostatecznie reforma polskiej gospodarki trafiła w ręce zdeklarowanego wolnorynkowca.

Gdy prof. Balcerowicz zasiadł za sterami polskiej gospodarki, inflacja przekraczała 600 proc., a zadłużenie zagraniczne - 60 proc. PKB. Dzięki szokowej terapii hiperinflacja została zduszona, a deficyt budżetowy zlikwidowany. Ale do pełni obrazu trzeba dodać pejzaż społeczny: utratę pracy (jeszcze w 1993 r. bezrobocie przekraczało 16 proc.), upadek zakładów czy całych branż, które nie wytrzymywały konkurencji z zagranicznym kapitałem, czy popegeerowskie obszary biedy, która dziedziczona jest na kolejne generacje.

W styczniu 1992 r. został zarejestrowany związek zawodowy Samoobrona, który pół roku później przekształcił się w partię Samoobrona Rzeczpospolitej Polskiej. Na ponad dekadę stał się on bojową reprezentacją najdotkliwiej poszkodowanych przez transformację. Do historii tamtej dekady przeszły walki blokujących drogi rolników z oddziałami policji - taka regularna bitwa rozegrała się np. w maju 1999 r. pod Nowym Dworem Gdańskim. Samoobrony dziś nie ma, unicestwił ją udział w koalicji rządowej z PiS w latach 2005-2007. Ale nie znaczy to przecież, że ze społecznego pejzażu Polski zniknęli ludzie, którzy czują się z niej wydziedziczeni już nie z powodów historyczno-politycznych, tylko ekonomicznych. I nie są to przecież wyłącznie mieszkańcy popegeerowskich wsi. W ponad ćwierćwieczu demokratycznej Polski narastały bowiem zjawiska, które pomimo swej doniosłości zostały przeoczone bądź niedostrzeżone w porę. Dziś w istotny sposób napędzają one polską rzeczywistość, prowadząc do napięć.

Przez lata koncentrowaliśmy wysiłki na wprowadzaniu Rzeczypospolitej w strefę globalnego kapitalizmu. Gospodarczy, a za nim polityczny establishment z entuzjazmem neofity snuł opowieść o kraju na dorobku. W opowieściach tych nader często brakowało informacji, niczym gwiazdki przy umowie, że społeczeństwa rynkowe muszą - jak powtarza prof. Henryk Domański - opierać się na nierównościach w zarobkach. W efekcie śniąc amerykański sen o karierze od pucybuta do milionera, rzesze Polaków zaczęły odliczać dni do momentu, gdy na ich prywatnych rachunkach pojawi się pierwszy milion. Z trudem przebijała się prawda, że dla niewielu znajdzie się miejsce na górnej, a nawet średniej półce dochodów. Że mityczna klasa średnia - ta od obszernych domów na przedmieściach i dwóch podróży w tropiki w roku - to wciąż w większym stopniu pieśń przyszłości niż proza codzienności.

Z drugiej strony jakoś umyka nam fakt, że według wyliczeń GUS od 2005 roku wartość współczynnika Giniego (opisującego rozwarstwienie dochodowe) w Polsce umiarkowanie spada, przybliżając nas do średniej dla UE. Owszem, pod tym względem do Irlandii czy Finlandii jeszcze nam daleko, ale sytuacja w Polsce zbliżona jest już do panującej w Wielkiej Brytanii, za to korzystniejsza niż w krajach basenu Morza Śródziemnego. A jednak w dyskusji publicznej wciąż przebija się na plan pierwszy „dyskurs niedosytu”.

Jest też kolejny element tej trudnej układanki społecznych nastrojów. Politycy przegapili, a komentatorzy nie uprzedzili skutków, jakie dla polskiej polityki przyniosło pojawienie się nowej generacji wolnej Polski - tak zwanych millenialsów. Prawo głosu zyskali młodzi ludzie, którzy nie pamiętają innej ojczyzny niż tej pod bezpiecznymi skrzydłami NATO, karmionej unijną kroplówką. To młodzi, którzy z chwilą wejścia RP w globalne struktury przeżywali jeszcze beztroskie dzieciństwo. W tych cieplarnianych (zdawałoby się) warunkach wykształciło się pokolenie rozbudzonych oczekiwań, za to wkraczające w dorosłość już w niełatwych, kryzysowych latach, gdy ważność utraciły gotowe recepty, a utarte ścieżki kariery zaczęły prowadzić na manowce. Paradoksalnie pokolenie otwartych granic - realnych, jak i wirtualnych - w polskich warunkach zaczęło kontestować wywalczony porządek, który dla pokolenia pamiętającego PRL jest, mimo wszystkich ułomności, bezdyskusyjną wartością. „Totalna opozycja” objawiła się znacznie wcześniej, nim hasło to rzucił Grzegorz Schetyna. I występuje ona nie przeciw władzy PiS, tylko przeciw sumarycznym efektom rządów posolidarnościowych elit w jej różnych partyjnych mutacjach.

Zaniechania demograficzne

Próżno przy tym oczekiwać, by w najbliższych latach sytuacja w Polsce zmierzała do uspokojenia i by obchody 4 czerwca na przykład na 30 rocznicę wyborów 1989 roku odbyły się w zgodnej atmosferze. Oś politycznych sporów wciąż w większym stopniu zdaje się biec wzdłuż linii rozkręcającego się konfliktu elit niż wokół cierpliwego budowania sprawnych instytucji i procedur. Nie widać symptomów pozwalających wierzyć, by „wojna dwóch plemion” miała wygasnąć. PiS doszło do władzy, obiecując zrekompensowanie obu opisanych wyżej zaniechań wolności: i tego polityczno-rozliczeniowego, i tego socjalnego. Skupiło pod swoimi sztandarami tych, dla których III RP jest wątpliwym konstruktem. Szło też do władzy pod hasłami zbliżenia państwa do obywatela i walki z „imposybilizmem” państwowych struktur. Tyle że postawione sobie zadanie realizuje masową wymianą „ich” na „swoich”, tak jakby przejęcie państwa wystarczało do jego uzdrowienia. Nietrudno sobie wyobrazić, że gdy wyborcze wahadło prędzej czy później przechyli się w przeciwną stronę, wymiana pierwszej kadrowej na drugą stanie się politycznym programem.

Tymczasem jesteśmy świadkami skutków kolejnego wielkiego zaniechania, które potencjalnie niesie dla naszej przyszłości jeszcze więcej złego niż zaniechania ćwierćwiecza wolności. Polska wkracza w fazę katastrofy demograficznej. Wraz z jej postępami konflikt pokoleń będzie tylko się nasilać. Wyliczenia GUS i szacunki demografów nie pozostawiają złudzeń - z każdym kolejnym rokiem będziemy musieli utrzymać coraz liczniejszą rzeszę niepracujących. Rachunek za zaniechania kolejnych kadencji będą musieli zapłacić dzisiejsi uczniowie i przedszkolaki. Do starych animozji dojdą nowe. Ratunkowe otwarcie na siłę roboczą z zagranicy pobudzi polskie nacjonalizmy.

W 30 rocznicę wyborów czerwcowych wyzwaniem może być nie to, czy w ogóle otwierać granice dla imigrantów ekonomicznych, ale ilu będziemy w stanie przyjąć. Przyjąć po to, by móc choćby utrzymać ten poziom życia, do którego przyzwyczaiły nas trzy dekady wolnej, demokratycznej Rzeczypospolitej. Przygotowujemy się na to, wiodąc spór, do kogo należy i co oznacza 4 czerwca?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki