Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzy kobiety z dala od kraju. Historie polskiej emigracji

Dorota Abramowicz
Głód, wojna, polityka miłość - różne są powody, dla których Polacy opuszczali ojczyznę i wybierali życie na emigracji - pisze Dorota Abramowicz

O historii polskiej emigracji można mówić za pomocą liczb wspominając o 6,5 milionie Polaków, którzy opuścili ojczyznę w stuleciu między 1880 r. a 1980 r. Można też pokazywać zdjęcia ludzi z tobołkami, wchodzących na pokłady odpływających z Hamburga, Gdańska i Gdyni statków. Można szukać pamiątek po pradziadkach, skrywanych przez dziesięciolecia w australijskich, amerykańskich, francuskich domach.

Można też zbierać opowieści o ludzkich losach. Z relacji, które zgromadziło gdyńskie Muzeum Emigracji wybraliśmy trzy wspomnienia kobiet. Składają się one na wspólne dzieje Polaków, których bieda, wojna, polityka zmusiły do opuszczenia kraju. Na Archiwum Emigranta.

Jak bimber połączył rodzinę
Historię góralskiego małżeństwa, na kilkanaście lat rozdzielonego z dwójką małych dzieci, opisała Julia Ligocki Krenzelok, urodzona w Stanach Zjednoczonych córka Józefa i Anny. Julia nie roztkliwia się nad losem rodziców i starszego rodzeństwa, podaje jedynie fakty. I właśnie te suche fakty robią największe wrażenie.

Anna i Józef pochodzili z Istebnej, wsi w Beskidzie Śląskim. W 1909 r., gdy brali ślub, Józef miał 21 lat, a Anna, z domu Bielesz - zaledwie szesnaście. Dziesięć miesięcy po ślubie na świat przyszedł Józio junior, a w kolejnym roku Frania. "Były to ciężkie czasy, a ojciec nie miał pracy, więc 2 grudnia 1911 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Płynął na statku Main do Nowego Jorku, gdzie znalazł się 16 grudnia 1911" - pisze Julia.

Młody góral z Istebnej znalazł pracę najpierw w kopalni w Kleenburn, potem w Acme w Wyoming. Pracował po 16 godzin na dobę, zbierał grosz do grosza, wysyłał do rodziny w kraju. Marzył, by jak najszybciej sprowadzić do Ameryki żonę i dzieci.

Po trzech latach okazało się, że pieniędzy wystarczy na zaledwie jeden bilet - dla Anny. Czteroletni Józio i trzyletnia Frania musieli zostać z babcią. Matka wyjeżdżając obiecywała, że już niedługo wszyscy się spotkają.

Anna dotarła do USA w maju 1914 roku. Józef wynajmował mieszkanie razem z kilkoma górnikami, którzy płacili Annie za pranie i gotowanie. Na świat przychodziły kolejne dzieci Ligockich - w 1915 r. Helena, dwa lata później Anna Paulina. Ligockim udawało się nie tylko przesyłać stale drobne kwoty na utrzymanie dzieci w Polsce, ale także odkładać pieniądze na bilety dla Józka i Frani. Jednak w 1917 r. kopalnie ograniczyły wydobycie węgla. Górnikom oferowano pracę zaledwie dwa, trzy razy w tygodniu. Rodzina zaczęła przejadać oszczędności...

Zdesperowany Józef postawił wszystko na jedną kartę. Wydzierżawił niewielką farmę w miejscu, które zwano Cat Creek. "Zakupił krowę, świnię i parę kurczaków - czytamy we wspomnieniach Julii. - Rodzice założyli ogród. Następnie pożyczyli pieniądze aby zakupić parę koni i maszyny rolnicze. Zapłacili wtedy za same konie 500 dolarów. Zaczęli orać, siać i sadzić".

Powoli odrabiali straty i spłacali długi. I znów szczęście się od nich odwróciło. Pewnego dnia coś spłoszyło konie, zaprzęgnięte do wozu. Zwierzęta zginęły, spadając ze stromego zbocza.

Józef pozostawił farmę na barkach żony i wrócił do kopalni. Do obozu, gdzie mieszkali górnicy, wyruszał w niedzielę wczesnym popołudniem. Na nogach przemierzał 38 kilometrów, by w poniedziałek o świcie stawić się w pracy. Z pieniędzy zarobionych pod ziemią kupowali konie, krowy...

Anna, opiekując się dwójką maluchów, siała, orała, zajmowała się gospodarstwem. Julia wspomina o wielkiej determinacji matki, która ciułała cent do centa na bilety dla dzieci. Doiła krowy, śmietanę (bańka za półtora dolara) sprzedawała do mleczarni w Sheridan. Tuzin jaj kosztował u niej od 15 do 25 centów. Brała karton z dwunastoma tuzinami, sadzała na plecy młodszą Anię i ze starszą Helenką trzymającą się maminej spódnicy szła trzy kilometry do sąsiadów sprzedać jaja. Józef zasadził obok domu kilka akrów kukurydzy. Anna po uśpieniu dziewczynek obierała nocami przy świetle księżyca kukurydziane kolby, w wolnych chwilach robiła przetwory i suszyła warzywa. Dziewczynkom szyła ubrania z worków po mące...

Wiosną 1921 roku Józef, patrząc na piękny ogród, powiedział do Anny: - Plony zapowiadają się dobrze, wychodzimy na prostą. Wreszcie będziemy mogli sprowadzić dzieci.

Nadzieja prysła, gdy tuż przed żniwami, nadciągnęła nad Cat Creek burza, jakiej świat nie widział. Grad uszkodził plony, zniknął piękny ogród. Ligoccy nie mieli już nic.

Julia, autorka wspomnień, urodziła się w 1922 r. Wówczas nadeszły kolejne, chude lata. W kraju zapanowała susza, panowało bezrobocie, pracownicy zarabiali grosze. Do dziś rodzina Ligockich przechowuje odcinek wypłaty Józefa, który za tydzień pracy pod ziemią dostał zaledwie 2,5 dolara. Długi rosły, nie spłacali nawet rat za farmę.

Górale z Istebnej znaleźli jednak wyjście z dramatycznej sytuacji. Wyjście nie do końca legalne... Chociaż od 1920 r. w USA obowiązywała prohibicja, Józef przypomniał sobie przekazywane z pokolenia na pokolenie góralskie przepisy i zabrał się za pędzenie bimbru. Za 2-3 dolary oferował cztery litry ognistego płynu. 12-litrowe dzbany Anna niosła do oddalonego o trzy kilometry gospodarstwa sąsiadów, którzy sprzedawali alkohol w mieście.

Nielegalny interes rozwijał się dobrze, a policja nie zaglądała na odległą farmę. I tak Ligoccy najpierw spłacili długi, potem kupili bilety dla dzieci. 15 czerwca 1925 roku posłaniec przyniósł na farmę telegram informujący, że 15-letni Józek i o rok młodsza Franka przypłynęli do Nowego Jorku. Kilka dni później dzieci były już na farmie, w ramionach rodziców.
Rodzina Ligockich pozostała w Cat Creek. Józef dożył 70 lat, Anna - 68. Gospodarstwo prowadzi ich wnuk, Robert Ligocki, który biegle mówi góralską gwarą z Istebnej.

Miłość wygrywa z wojną
Ta opowieść zaczyna się tak, jak tysiące dramatycznych relacji o losach Polaków na wschodzie. Od innych różni ją niespotykany splot szczęśliwych wydarzeń, które sprawiły, że niemożliwe stało się możliwe.

Roma miała cztery miesiące, gdy wybuchła wojna. Jej tata, Romuald Michniewicz, absolwent wileńskiego Uniwersytetu im. Stefana Batorego służył w wojsku. Walczył w okolicach Warszawy. Mama, 22-letnia Janina zabrała w pierwszych wojennych dniach maleńką Romę i wyjechała z Wilna do majątku teścia w Starych Święcianach. 10 lutego 1940 r. do drzwi domu 73-letniego Antoniego Michniewicza zapukali Rosjanie. Pozwolili zabrać jedną walizkę na osobę. Załadowali prababcię, 89-letnią Agnieszkę, dziadka Antoniego, Janinę i maleńką Romę do pociągu jadącego na wschód...

- Po kilku dniach podróży zaczęło brakować jedzenia - opowiada Roma King w nagraniu zrealizowanym dla Muzeum Emigracji przez Ediego Pyrka. - Jechali wiele dni. Wreszcie na stacjach zaczęto wysadzać ludzi. Nas wysadzili na ostatniej.

Był to kołchoz w pobliżu Bułajewa, w północnym Kazachstanie. Janinę, która nigdy wcześniej nie pracowała, wysłano do kopania zmarzniętej ziemi. Nie miała sił, by wbić łopatę, więc zadecydowano, że zajmie się opieką nad dziećmi zesłańców.

Romuald miał szczęście. Gdyby trafił do radzieckiej niewoli, zapewne skończyłby z kulą w głowie gdzieś w Katyniu, Miednoje, Charkowie. Do niewoli wzięli go jednak Niemcy. Tęsknił bardzo za żoną i córeczką. Postanowił uciec. Wraz z sześcioma innymi oficerami wydostał się w sylwestrową noc z oflagu. Rozdzielili się - Romuald jako jedyny wyruszył na wschód. Dotarł do łotewsko-radzieckiej granicy. Tam wpadł w ręce pograniczników. Uznali go za szpiega i odesłali do Moskwy.

Po kilku przesłuchaniach w radzieckim więzieniu zapewne zorientowano się, że żaden z niego szpieg. To jednak nie miało wpływu na losy młodego oficera. Umieszczono go w celi o pokrytych lodem ścianach. Nie dawano jeść. Romuald był przed wojną sportowcem, biegał na dalekich dystansach. Był wytrzymały, każdego dnia ćwiczył. - Ile ten Polak może wytrzymać? - usłyszał pewnego dnia zdziwiony głos strażnika.

Po 20 dniach pobytu w celi spuchł z głodu i zimna. Pozwolono mu umrzeć w więziennym szpitalu.

I znów Michniewicza szczęście nie opuściło. Umierającym zajął się więzień-lekarz, także Polak. Codziennie dawał mu do wypicia kubek tranu. Opuchlizna zeszła, Michniewicz odzyskiwał siły.

22 czerwca wojska hitlerowskie wkroczyły do ZSRR. Po zawarciu układu Sikorski-Majski 30 lipca 1941 roku Stalin zezwolił na formowanie Polskiej Armii w ZSRR. Ogłoszono amnestię dla 389.041 obywateli polskich. Wśród nich także dla Romualda.
Ojciec Romy przedostał się do Starych Święcian. Tam usłyszał, że jego rodzinę wywieziono w nieznane.

Na miejscu zgrupowania armii Andersa w Krasnowodzku nad Morzem Kaspijskim spotkał żołnierzy, których bliscy także padli ofiarą wywózek. Niektórzy znali adresy rodzin, wysyłali do nich listy. I wtedy Romuald wpadł na genialny pomysł...

- Tatuś przez tydzień napisał 400 kartek - opowiada Roma King. - Brzmiały jednakowo: jeśli ktoś zna Janinę, Antoniego, Agnieszkę Michniewiczów, niech poda im adres kapitana Romualda Michniewicza. Prosił, by każda osoba wysyłająca pocztę, wkładała je do listu.

Chociaż przypominało to szukanie igły w stogu siana, Romualdowi po raz kolejny sprzyjało szczęście. Do kołchozu, oddalonego o 12 kilometrów od ich wioski dotarł list z karteczką.To wystarczyło, by przekazać dobre wieści.

Romuald pojawił się już pięć dni po otrzymaniu listu od żony. Przywiózł ze sobą prawdziwy skarb - dokumenty, które miały być przepustką do wyrwania się ze zsyłki nie tylko swoich bliskich, a 11 innych rodzin wywiezionych w rejon Bułajewa.

Wyjazdowi kobiet i dzieci sprzeciwili się lokalni funkcjonariusze NKWD. W takiej sytuacji Romuald postanowił wywieźć nielegalnie babcię, ojca i Jankę z dwuletnią już Romą.

- Zabieraj tylko żonę i dziecko - sprzeciwił się dziadek Antoni. - Będziemy tylko kamieniem u szyi...

Po całonocnych, dramatycznych rozmowach i nie mniej dramatycznym pożegnaniu z babcią i ojcem Janina, Romuald i Roma wyruszyli w niebezpieczną podróż. Musieli pokonać prawie trzy tysiące kilometrów. Bez zezwolenia na wyjazd w każdej chwili groziło im zatrzymanie.

Roma zna tę historię z relacji rodziców. Ojciec miał ze sobą kartki, uprawniające do zakupu na każdej stacji kolejowej kilkunastu bochenków chleba dla rodzin, które zostały w Kazachstanie. I tym właśnie chlebem przekupywał konduktorów, którzy przymykali oko na nielegalną pasażerkę z małym dzieckiem. Podróżowali nocami, dni spędzali w lesie. Pewnego razu zmieniła się w trasie załoga konduktorska i Janka z Romą zostały uznane za "element podejrzany". Musieli salwować się ucieczką. Wyskoczyli z pociągu, pobiegli w głąb lasu. Potem Romuald pomógł żonie i dziecku wejść na drzewo, przywiązał je, by nie spadły, a sam ruszył wzdłuż torów w kierunku najbliższej stacji, by przekupić kolejną załogę konduktorską. Zostały same na wiele godzin, pod drzewem zbierały się wilki...

Ostatecznie dotarli w trójkę nad Morze Kaspijskie. Romuald przyłączył się do II Korpusu i wraz z nim ostatnim transportem opuścił ZSRR. Walczył w kampanii włoskiej.

Pani Roma wraz z mamą spędziły najpierw dwa lata w Persji, potem trafiły kolejno do Syrii, Libanu i Egiptu...

Romuald przeżył wojnę, odnalazł w Egipcie rodzinę. Zamieszkali we Włoszech, Anglii skąd wyjechali do Nowej Zelandii. Urodził im się syn, który w ostatnich latach życia zabrał rodziców do Australii.

- Ojciec nigdy już nie odwiedził ojczyzny - wzdycha Roma King. - Zmarł mając 70 lat.

Roma, która jako dziecko przejechała pół świata, wyjechała do USA, gdzie studiowała na Uniwersytecie Michigan, jednym z najlepszych publicznych college'ów w Stanach Zjednoczonych. Wyszła za mąż, podjęła pracę na uczelni. Karierę zawodową zakończyła jako profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles.

Pacierz mówię po polsku
Lailly-en-Val, Francja. Luksusowy dom opieki, prowadzony przez pochodzącego z Polski lekarza. Licząca ponad 90 lat Iwona Wantuła opowiada Przemysławowi Kozłowskiemu i Sebastianowi Furtakowi o szturmie z bronią w ręku na ambasadę polską w Berlinie. O wujku Julianie Tuwimie i szefie męża, Janie Nowaku Jeziorańskim. O sympatycznej żonie Zbigniewa Brzezińskiego i środowisku dziennikarzy Wolnej Europy...

"Tuwimowa była prześliczna, a jej przyjaciółka Irena Gabeau (Paczkowska) przepiękna" - tak o matce pani Iwony pisała Ola Watowa we "Wszystko co najważniejsze".

- Ojciec był Francuzem, mama Polką - opowiada Iwona Wantuła. - Po wojnie mama, znająca biegle język francuski pracowała dla Czerwonego Krzyża. I tak poznała tatę, który był członkiem francuskiej misji. Na świat przyszłam w 1920 r. w Bordeaux, w domu moich francuskich dziadków. Miałam 1,5 roku, gdy mama się zbuntowała i zażądała powrotu do Polski.

Mieszane małżeństwo zamieszkało w domu na ul. Czerniakowskiej w Warszawie po sąsiedzku z Julianem Tuwimem i jego żoną Stefanią. - Tuwim był kuzynem mojej mamy, bardzo dobrym człowiekiem - wspomina legendarnego skamandrytę pani Iwona. - Przynosił mi prezenty, słodycze, razem wyjeżdżaliśmy na wakacje.

Kiedy piękna Teresa brylowała w środowisku "Ziemiańskiej", Robert Gabeau, z inżynier mechanik wkraczał do historii polskiej motoryzacji. Wraz ze swoim przyjacielem, Tadeuszem Tańskim w 1922 r. opracował rysunki pierwszego polskiego samochodu osobowego, wykonanego całkowicie w kraju, w Centralnych Warsztatach Samochodowych. Samochód wyprodukowano w małych seriach w 1925 r. I choć ostatecznie to włoski fiat zdominował polską motoryzację, to zdaniem specjalistów CWS-T1 był zdecydowanie od fiata lepszy.

Iwona dorastała wśród polskich rówieśników, chodziła do polskiej szkoły. Poznała wiele legendarnych postaci dwudziestolecia międzywojennego, w tym Jana Lechonia i Antoniego Słonimskiego. Miała 14 lat, gdy rodzice zdecydowali o powrocie do Francji. Niedługo później Robert Gabeau zmarł, a pani Irena wyszła za mąż za poetę i satyryka, Jerzego Paczkowskiego, byłego redaktora "Cyrulika Warszawskiego", który od 1935 do 1939 r. był ambasadorem Polski w Paryżu.

Kiedy wybuchła wojna, Paczkowski wstąpił do francuskiego Ruchu Oporu. Aresztowano go w 1944 r., trafił do obozu w Sachsenhausen. Z wojny już nie wrócił.

Powstanie przeciw Niemcom w Paryżu wybuchło 15 sierpnia 1944 r. 24-letnia Iwona wraz z przyjaciółmi wzięła udział w walkach o polską ambasadę.

- Szturmowałam ją z rewolwerem w ręku - uśmiecha się starsza pani. - Nie było aż tak ciężko, Niemcy się poddali. Tylko jeden uciekł na dach, całą noc siedzieliśmy w środku, a on po tym dachu chodził. W końcu go złapaliśmy.

W szturmie na ambasadę brał udział przyszły mąż, Władysław Wantuła. Niedługo potem młodzi wzięli ślub.

- Teściowie byli już w Ameryce, więc wyjechaliśmy tam do nich - wspomina pani Iwona. - Mąż, dziennikarz, pracował w "Gazecie Polskiej", jednak ciągnęło nas do Europy. Po długich staraniach, a nie było to takie łatwe, bo dobrze tam płacili, mąż dostał pracę w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Zamieszkaliśmy w Monachium.

Nie było im jednak dane na długo zagrzać miejsca. Dyrektor Jan Nowak Jeziorański zadecydował, że Władysław Wantuła zostanie szefem biura RWE w Nowym Jorku. I znów ruszyli za ocean...

- Jestem z wykształcenia pielęgniarką, więc w Ameryce poszłam od razu do pracy w szpitalu ewangelickim w Nowym Jorku - opowiada Iwona Wantuła. - Miałam małą córkę, więc pracowałam nocami, by zmieniać męża nad ranem w opiece nad dzieckiem. Potem na świat przyszedł syn...

Pozostali już na stałe w Ameryce. Iwona Wantuła nigdy nie przyjechała już do Polski.

- Ostatni raz byłam w Warszawie w 1934 roku, jako czternastoletnia panienka - uśmiecha się starsza pani. - A potem... Mąż ze względu na pracę w RWE nie mógł odwiedzać kraju, ja opiekowałam się dziećmi... I choć chętnie zobaczyłabym Polskę, to nigdy nie było ani jak, ani kiedy, ani za co...

Podkreśla, że czuła się zawsze i Polką, i Francuzką zarazem. Dlatego pewnie zdecydowała się spędzić ostatnie lata życia we Francji.

- A za to pacierz mówię po polsku - przyznaje. - Modlitwy nauczyła mnie dawno temu w Warszawie moja polska niania. I tak już zostało.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki