Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tropik, ocean, palmy, rafa koralowa i rodzina żeglująca na kraniec świata

Dorota Abramowicz
Dla Moniki i Mariusza życie jest żeglugą, a żegluga życiem. Nie kupują samochodów, biżuterii, drogich ubrań. Pieniądze odkładają na podróż. Najbliższą będzie rodzinna wyprawa na "pięć lat plus" na południowy Pacyfik.

Niektórzy tylko marzą. O tropikalnych wyspach, błękicie nieba i oceanów, pływaniu między kolorowymi rybami na rafie koralowej, o przygodach. Oni marzenia spełniają.

Monika Bronicka miała rok, gdy tata, Jan Bronicki, żeglarski wicemistrz świata, zabrał ją i mamę w pierwszy rejs po Śniardwach. Trzykrotna mistrzyni Polski, pierwsza kobieta w historii polskiego żeglarstwa startująca dwukrotnie w igrzyskach olimpijskich - w Sydney i w Atenach.

Mariusz Delgas, syn marynarza, w szkółce żeglarskiej od siódmego roku życia. Działał w Ruchu Młodej Polski i podziemnej Solidarności. Kilkakrotnie aresztowany. Przez działalność opozycyjną oblał przedmiot przysposobienie obronne i musiał drugi raz zdawać maturę w gdańskim Technikum Łączności. Student AWF. W 1985 roku wyruszył do Australii i... osiadł w Niemczech, gdzie już po trzech latach został menedżerem regionalnym wytwarzającej sprzęty kuchenne firmy AMC. W 1991 roku wrócił do Polski. Pięć lat później, jako dyrektor AMC na Europę Wschodnią, kierował 700-osobowym zespołem.
- Nadszedł 1997 rok. Miałem 35 lat, byłem na szczycie - opowiada Mariusz. - Wtedy postanowiłem sam sobie zrobić prezent urodzinowy. Z dnia na dzień złożyłem wypowiedzenie. Tydzień później byłem już w australijskim porcie Cairns, gdzie czekał na mnie jacht Talavera, kupiony kilka miesięcy wcześniej.

Z Moniką spotkali się w 2001 roku, po jej pierwszych igrzyskach. Podczas seminarium dla żeglarzy Mariusz mówił na temat budowy wizerunku w sporcie.

- Opowiadał przy okazji o swoim jachcie i żeglowaniu wzdłuż Wielkiej Rafy Koralowej - wspomina Monika. - Rok później przyleciałam do Sydney. Był to mój szósty czy siódmy pobyt w Australii, po treningach został mi tydzień wolnego, a Sydney i okolice znałam na pamięć. Napisałam e-maila do Mariusza. Zaprosił mnie na Talaverę.
- I tak spełnił się sen marynarza - śmieje się Mariusz.

Przed igrzyskami olimpijskimi w Atenach został jej trenerem. A po 2004 roku Monika zamieniła żeglowanie olimpijskie na pływanie eksploracyjne u boku Mariusza. Takie, przy którym nie trzeba się spieszyć, by w rekordowo krótkim czasie zawinąć do kolejnego portu. Sport wyczynowy zastąpiło smakowanie życia. Poznawanie nowych miejsc i ludzi. Oglądanie i wąchanie świata. To wciąga jak narkotyk.

- Nie tracimy pieniędzy na niepotrzebne rzeczy - mówi Monika. - Wszystko wydajemy na podróże.
Mają zabezpieczenie. Jeszcze za czasów dyrektorskich Mariusz kupił ziemię w Chwaszczynie. W 2007 roku kolega poradził, by wybudował na tej ziemi "osiedle dobrych ludzi". Sprzedaje działki wraz z domami. Przed pięcioma laty wystąpił do Rady Gminy z wnioskiem, by wcześniej zaklepane nazwy ulic - Gertrudy, Eufemii i Anastazji zamienić na Dookoła Świata, Olimpijską i Białe Żagle. W Chwaszczynie powiało wiatrem od morza.

Pomógł Malinowski

W 2006 roku Talavera płynie na Wyspy Salomona. Monika czyta książkę kapitana Macieja Krzeptowskiego o podróży przez Pacyfik z lat 90. XX wieku, zorganizowanej przez naukowców z Uniwersytetu Szczecińskiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego. Polsko-czeska ekipa badaczy wzięła na pokład jachtu Maria tablicę pamiątkową ku czci legendarnego polskiego etnografa Bronisława Malinowskiego, autora "Życia seksualnego dzikich". Zamierzano zawieźć ją na Wyspy Trobriandzkie, będące częścią Papui-Nowej Gwinei, gdzie w 1915 roku w wiosce Omarakana na wyspie Kiriwina zamieszkał Malinowski. Z różnych względów plan nie został zrealizowany, a ciężka tablica, ufundowana przez Uniwersytet Jagielloński i Muzeum Narodowe w Szczecinie, wylądowała w Nowej Zelandii, w domu Polaka Kazimierza Jasicy.
- Może my zawieziemy tę tablicę? - rzuca Monika.

Nawiązują kontakt z Muzeum Narodowym w Szczecinie, otrzymują listy polecające. Załatwiają dostarczenie potężnej płyty z Nowej Zelandii do Cairns. W listopadzie 2007 roku Talavera z trzyosobową załogą (trzeci był Leszek Ciupiński) wyrusza, ryzykując spotkanie z cyklonem Guba, w kierunku wysp Papui-Nowej Gwinei.

Z australijskiej łodzi, znajdującej się w pobliżu, nadchodzi ostrzeżenie "nie płyńcie tam". Nie słuchają. Tuż przed pojawieniem się Polaków na wyspę Samarai uderza cyklon. Noc jest tragiczna, zniszczenia ogromne. Trzy dni szukają celnika, który by odprawił jacht. Okazuje się, że jedyny w okolicy celnik wyjechał. Płyną więc przez zatokę Milne do Alotau, tam wreszcie przechodzą kontrole celną. Dopiero po niej mogą wyruszyć na Wyspy Trobriandzkie.

- Praktycznie nie dysponowaliśmy żadnymi współczesnymi mapami tego rejonu - mówi Mariusz. - Pomógł nam Bronisław Malinowski, według wskazówek zawartych w jego książkach płynęliśmy jak po sznurku. Pisał, że po lewej stronie pojawią się gejzery. Były gejzery. Informował, że kiedy znajdziemy się między wyspami, to z jednej strony podpłyną tubylcy chcący sprzedać garnki, z drugiej - oferujący ptaki. Wpływamy między wyspy i nagle pojawiają się łódki z tubylcami. Ci z lewej podnoszą do góry garnki. Ci z prawej pytają, czy nie chcemy kupić orła morskiego. Albo przynajmniej papugi.

Wiertarka i betel dla wodza
Na wyspach mieszka z 50 tys. osób. Więcej niż w Sopocie. - Sprawa była delikatna - mówią Monika i Mariusz. - Gdyby nagle w Sopocie pojawili się egzotyczni obcokrajowcy, chcący postawić pomnik ku czci swojego rodaka, pewnie by im łatwo nie było. Musieliśmy respektować miejscowe zwyczaje i odnosić się z szacunkiem do gospodarzy.

Wcześniej usłyszeli od sędziwego Brytyjczyka, który po II wojnie światowej osiadł na wyspach, że bez betelu dla wodza Daniela Pulayasi (potomka w linii żeńskiej wodza To'uluwa, który gościł tu Malinowskiego) wiele nie załatwią...
- Zabraliśmy ze sobą prezenty: albumy o Gdańsku i o Polsce, wiertarkę elektryczną, a na miejscu kupiliśmy worek ryżu i worek betelu, działającego zresztą jak połączenie wódki z marihuaną - opowiada Mariusz. - Anglik podpowiedział też, że zwyczaj nakazuje, by nikt nie był wyższy od wodza. I tu pojawił się problem, bo Leszek należy do bardzo wysokich mężczyzn.
Miejscowi w obecności Daniela Pulayasi padali na kolana, białych, zwanych dimdim, ten obowiązek nie dotyczył. Kiedy się znaleźli przed obliczem wodza, Mariusz i tak ukląkł. Wódz przyjął prezenty, ucieszył się z betelu.

W wiosce Omarakana na wyspie Kiriwina pamięć o Polaku, który zamieszkał tu przed prawie wiekiem, była nadal żywa. Jednak zanim zapadła decyzja o ustawieniu tablicy, trzeba było zasięgnąć opinii czarownika. Czarownik najpierw zatańczył, potem coś pomamrotał, aż wreszcie uniósł ciemne okulary zasłaniające oczy i powiedział: - OK.

Przywiezione na pokładzie Talavery śruby i worek z cementem nie na wiele się zdały - cementu nijak nie można było połączyć z piaszczystym podłożem. W końcu wódz wysłał ludzi po korale, by to na nich położyć płytę w miejscu, gdzie stała chata Bronisława Malinowskiego. Wcześniej kazał też ściąć palmę zasadzoną tam po wyjeździe Polaka. - To był bardzo ważny gest - mówi Mariusz. - Palma na wyspach daje owoce, budulec domów i łodzi, skorupy orzechów na ognisko, cień... Jest równie cenna jak u nas krowa.

Przed odpłynięciem zaprosili Daniela Pulayasi na pokład jachtu. Zanim zaproszenie zostało przyjęte, Talaverę dokładnie sprawdziła ochrona wodza. Dopiero po tym podano termin przybycia szanownego gościa. Jak się później okazało, był to termin raczej przybliżony.

- Kotwicząc naprzeciw gwarnego, pełnego ludzi miejscowego bazaru, czekaliśmy godzinę, drugą, trzecią, czwartą... - wspominają. - Aż nagle gwar umilkł i zobaczyliśmy, jak tłum w ciszy pada na kolana. Wódz wszedł na pokład, przywitaliśmy go polskim obyczajem chlebem (niestety, mieliśmy tylko pumpernikiel), solą, ogórkiem kiszonym i kieliszkiem zimnej wódki.
Po drugim kieliszku wódz Daniel Pulayasi spytał, czy mogą coś dla niego zrobić. Otóż - tłumaczył - w jego plemieniu co drugie dziecko umiera na malarię, więc jeśli mają jakieś leki... Mieli. Całkowicie opróżnili apteczkę z zapasu leków przeciwmalarycznych, dodali zachowane na czarną godzinę antybiotyki. Wtedy zobaczyli, jak wódz płacze.
Zabawki nie turlają się po salonie

Na Kiriwinie była z nimi już Stasia, najstarsza córka, rocznik 2008. Wprawdzie jeszcze w brzuchu mamy, ale żeglowanie trzeba przecież od czegoś zacząć. Zresztą - śmieje się Monika - ona też żeglarską przygodę rozpoczęła, gdy mama była z nią w ciąży.

Rok po Stasi na świat przyszedł Jack, który dostał imię na cześć kapitana Jacka Sparrowa - pirata z Karaibów. Jack miał trzy miesiące, gdy z rodzicami i starszą siostra wyruszył w swój pierwszy rejs na Talaverze. Kiedy wracali, Jack kończył pół roku. Do dziś rodzice powtarzają się, że syn był wówczas jedynym polskim dzieckiem, które pół życia spędziło na morzu.
Najmłodszy, Toboma, przyszedł na świat w lipcu 2012 roku. Dlaczego Toboma? - Synek - mówią - dostał imię na cześć Bronisława Malinowskiego, którego Tobomą (czyli "godnym najwyższego szacunku starym człowiekiem") nazwali mieszkańcy Wysp Trobriandzkich.

Toboma już całkiem dobrze radzi sobie na morzu. Na krótkim filmie z marca tego roku widać, jak trzylatek sam sprawnie się zdrapuje z nadbudówki jachtu.

- Jesteśmy bardzo wyczuleni, by przestrzegać zasad bezpieczeństwa - podkreśla Monika. - Od momentu, gdy pływają z nami dzieci, na relingach zostały zawieszone siatki. Wystarczy chwila, moment, by się zdarzyło coś nieoczekiwanego, więc trzeba dmuchać na zimne. Kiedy żeglujemy, dzieci, niezależnie od upału, są w kamizelkach, przyczepione linkami asekuracyjnymi. Na jachcie musi panować porządek. Zabawki nie mogą turlać się po salonie, bo w każdej chwili trzeba być gotowym na podniesienie klapy w podłodze, oddzielającej dostęp do silnika. Zresztą i tak na pokład nie można zabierać zbyt wiele rzeczy.
A jednak dzieci się nie nudzą. Nikt nie marudzi, że nie ma telewizji, wymyślnych zabawek. Zaczyna działać wyobraźnia, organizują sobie np. "domek na drzewie", ulokowany pod masztem, poznają stworzenia morskie, uczą się pływać i żeglować. Na razie dobrze pływają i nurkują Stasia i Jack, niedługo przyjdzie czas na Tobomę.

Mariusz dodaje, że żeglowanie z dziećmi wiele daje rodzicom. Każe im się zatrzymać w biegu, pozwala na obserwację oczyma ciekawych świata kilkulatków miejsc, zwierząt, zjawisk, które wcześniej by zlekceważyli. - Mamy niewielką lodówkę, w której mieści się tylko żelazny zapas żywności - mówi ojciec. - Dlatego moim zadaniem jest codzienne podwodne polowanie na obiad. Otwieram książkę zwaną "Biblią rybaka" i pytam, co dziś będziemy jeść. Kiedy zapadnie decyzja, biorę harpun i ruszam pod wodę.

W owoce zaopatrują się na wyspach. Przeważnie na zasadzie handlu wymiennego. Ubrania, książki, gazety, tytoń, haczyki do łowienia ryb wymieniają na mango, banany, kokosy. Obie strony są zadowolone.

Pożegnanie z jesienią
Rozmawiamy w chwaszczyńskim domu żeglarskiej rodziny. Dwa psy, gromadka kotów, barany, stawy, w których żyją raki. Pięknie. A oni zapowiadają, że w październiku tego roku w piątkę wyruszają na południowy Pacyfik. Może i na pięć lat albo na jeszcze dłużej... - Ktoś tu zostanie, by przypilnować domu - mówią. - Przecież musimy gdzieś wracać.
Opcje są dwie. Pierwsza zakłada, że będą wracać pod koniec każdego roku szkolnego, by można było sprawdzić efekty nauczania domowego dzieci, prowadzonego przez rodziców. Druga, forsowana przez Mariusza, przewiduje naukę na jednej z wysp Pacyfiku.

- Znamy rodziny, nawet z kilkorgiem dzieci, które mieszkały i uczyły się na jachtach - mówi Mariusz. - Dzieci, kiedy dorosły, ostatecznie ukończyły studia, znalazły dobrą pracę. Są poukładanymi, samodzielnymi ludźmi.
Liczą na to, że uda im się sprzedać Talaverę i kupić większy i bezpieczniejszy katamaran. Taki, który może stać się na kilka lat domem dla dwojga rodziców i trójki dzieci. Domem rzucającym kotwicę wśród raf koralowych. Wokół błękit nieba, oceanu, złoty piasek laguny. Raj. Brzmi jak bajka? No cóż, czasem marzenia się spełniają...

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki