Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trójmiasto, jaguar i kuchnia Marty. Wielka pasja Bartosza Kanieckiego z Lechii Gdańsk

Paweł Stankiewicz
Tomasz Bołt
Z Bartoszem Kanieckim, bramkarzem Lechii Gdańsk, rozmawia Paweł Stankiewicz

Jakim samochodem jeździsz?

- Jaguarem.

A wcześniej jakie auto posiadałeś?

- Hondę accord.

Samochód, o którym marzysz?

- Czerwone ferrari.

Pytam, bo motoryzacja to podobno Twoje hobby?

- Trochę się tym interesuję. Bardzo lubię testować nowe auta. Pójść na przykład do salonu i poprosić o jazdę próbną. Jeśli kolega ma nowy samochód, to go testujemy, jeździmy, bawimy się nim.

Czym się kierujesz przy zakupie samochodu?

- Na pewno nie rozsądkiem. Przede wszystkim, żeby auto fajnie wyglądało, bo liczy się pierwsze wrażenie, jak usiądę za kierownicę i spojrzę na samochód. Nie zawsze wychodzi to, co się zaplanuje. Ostatnie auto kupiłem spontanicznie.

To jak stałeś się właścicielem jaguara?

- To była śmieszna przygoda. Na wiosnę chciałem kupić sobie nowe auto. Byłem nastawiony na passata CC, o którym wiele czytałem w internecie i w ogóle bardzo mi się podoba. W październikowym meczu z Podbeskidziem rywale złamali mi rękę i pojechałem do Łodzi na rehabilitację. Spotkałem się z kumplami i rozmawialiśmy o samochodach. Pytałem o alternatywę dla passata i kolega podpowiedział mi, żebym sprawdził w internecie, bo w Nadarzynie stoi jaguar gotowy do sprzedaży. Mówię do niego - jaki jaguar? Takie auto to kosztuje ponad 100 tysięcy złotych. Chciałem jednak zobaczyć ten samochód, a że Nadarzyn blisko Łodzi, to pojechaliśmy, zobaczyłem samochód i stałem się jego właścicielem. Cena nie była wygórowana. Myślałem, że elitarne auta kosztują dużo pieniędzy. Tymczasem jaguar okazał się tylko nieco droższy niż paasat, a komfort jazdy jest nieporównywalnie lepszy.

Lubisz szybko jeździć?

- Lubię, chyba jak każdy facet.

Masz punkty karne?

- Chyba 10 punktów nazbierałem. Wszystkie za przekroczenie prędkości. Czekam wciąż na zdjęcie z fotoradaru w Łodzi. Jeszcze z ubiegłego roku. Może nie dojdzie (śmiech). Na przysłanie zdjęcia i mandatu jest pół roku, więc czekam na to zdjęcie.

Interesujesz się motoryzacją od A do Z?

- Nie, nie. Akurat mam przyjaciela, który pracuje w warsztacie. On zawsze mi podpowiada w kwestii mechaniki. Bardziej interesuję się samymi samochodami, ich wyposażeniem, silnikiem czy parametrami. Na mechanice i elektronice się nie znam.

Sam potrafisz naprawić auto?

- Na to nie ma szans.

Doradzasz kolegom z drużyny, jaki samochód powinni kupić?

- Może nie tyle, że doradzam, co po prostu rozmawiamy na te tematy. Wiem, że Rafał Janicki szuka właśnie passata CC. Jak jedziemy na mecz, to w autokarze rozmawiamy o tym, jakie auto fajnie byłoby kupić. Jarek Bieniuk lubi mercedesy, Piotrek Brożek z kolei BMW, więc na ten temat można wymieniać poglądy.

Skąd zainteresowanie motoryzacją?

- Mam to od dziecka. Były resoraki, modele samochodów, zdarte kolana, spodnie od jeżdżenia po podłodze. Świętej pamięci dziadek czy też tata brali mnie na kolana i tak jeździliśmy. Oczywiście oni prowadzili, a dla mnie to była zabawa.

Nie chciałeś mieć nigdy pracy zawodowej związanej z tą dziedziną?

- Moim marzeniem było być redaktorem motoryzacyjnym, jak Adam Kornacki w TVN Turbo. Jeździ, testuje, bawi się autami. Mój język polski pisany zawsze sprawiał mi trudności, więc nie mogłem pójść w tym kierunku. Mój przyjaciel idzie w kierunku dziennikarstwa i chce pisać o autach i o piłce, to może w przyszłości i dla mnie z tego urodzi się coś ciekawego.

Postawiłeś jednak na futbol?

- To też była dziwna i śmieszna historia. Siedem lat trenowałem tenis ziemny. Oprócz treningów tenisowych były też ogólnorozwojowe. Trener Kopczyński z Łodzi, który znał trenera juniorów w Widzewie, zaproponował, że może bym spróbował. Zabrał mnie na trening piłkarski i tak już zostało.

Futbol pasjonował Cię tak samo jak samochody?

- Wszyscy interesowali się piłką nożną. Widzew grał w Lidze Mistrzów i moi idole biegali po boisku kilometr od mojego domu. Graliśmy w piłkę, jak tylko był czas.

Tenis to nie było to?

- W tenisie zaważyło, że to bardzo indywidualny sport. Nikt nie pomaga. Wyskoczył Jerzy Janowicz, z którym kiedyś miałem przyjemność grać i trenować. Trudno się przebić bez sponsorów i nakładów finansowych. Samemu o wszystko trzeba się troszczyć, jeździć i organizować. To przerastało moje możliwości.

Jak łodzianin się czuje w Gdańsku?

- Bardzo dobrze. Łódź to większe miasto, ale inne. Tam nie było perspektyw rozwoju. Gdańsk pod tym względem przoduje. Niestety dla mnie, muszę to przyznać, choć urodziłem się w Łodzi.

Które miasto bardziej Ci się podoba?

- Znowu muszę powiedzieć, ze Gdańsk, w ogóle całe Trójmiasto. Plaża, morze to już przyciąga uwagę. Fajnie przejść się po Głównym Mieście. Jak jest woda w mieście, czy to rzeka, czy morze i ładna pogoda, to jest zdecydowanie lepiej, niż ulica Piotrkowska i Manufaktura w Łodzi. Lubię jednak przyjeżdżać do Łodzi i nie żałuję, że tam się urodziłem, ale wybieram Gdańsk. Mieszkam na Morenie, bo chciałem mieć blisko na Lechię. Moja dziewczyna, Marta, narzeka że nie ma się gdzie przejść i brakuje jej parku. W życiu trzeba iść na kompromis i może zmienimy mieszkanie.

Kiedy podpisałeś kontrakt z Lechią, to całkowicie przeprowadziłeś się z Łodzi do Gdańska?

- Zostało mieszkanie, które w Łodzi wynajmuję. A resztę zabrałem ze sobą.

Dla piłkarza zmiany klubów to nie jest komfortowa sytuacja, bo to się wiąże z ciągłymi przeprowadzkami.

- Nie mam w tym dużego doświadczenia. Jestem wychowankiem Widzewa. Grałem w Piotrkowie, ale to 40 kilometrów od Łodzi, więc dojeżdżałem. Potem wróciłem do Widzewa, a stamtąd trafiłem do Lechii. Lechia wypożyczyła mnie do Bałtyku, ale wynająłem mieszkanie w Gdańsku, żeby docelowo być blisko Lechii. Ja się cieszyłem, że trafiła się okazja wyjazdu z Łodzi, bo już za długo byłem w jednym klubie. Chciałem zmienić otocznie.

Co najbardziej lubisz w Gdańsku?

- Z racji tego, że oglądam z dziewczyną "Kuchenne rewolucje" pani Magdy Gessler, to po jej wizycie polubiłem bar "Tapas Rybka". Fajnie się przejść wzdłuż morza i tam zjeść. Kiedy było zimno, to nie chodziłem nigdzie dalej niż na Lechię i z powrotem, bo jestem ciepłolubny. Lubię posiedzieć w domu, zjeść coś dobrego, cieszyć się sobą i nie szukać wrażeń.

Gotujesz sam, czy robi to Twoja dziewczyna?

- Zdecydowanie to Marta jest szefową kuchni na Morenie (śmiech). Sam zrobię proste danie jak kurczaczek, czy wrzucę ryż do wody. Ale to dziewczyna raczy mnie super daniami. Najbardziej lubię mięso z kurczaka w każdej postaci i to na pewno jest priorytetem w tygodniu.

Twoja przygoda w Lechii łatwa nie była. Najpierw wypożyczenie, potem miałeś odejść, wywalczyłeś sobie miejsce w pierwszym składzie, to doznałeś kontuzji...

- Miałem w Gdańsku sinusoidę, ale cieszę się, że tu dostałem szansę i zostałem. Szybko się zaaklimatyzowałem. W Gdańsku jest fajna ekipa i wszyscy mi pomagali. Fajnie było do 26 października, kiedy to piłkarz Adamek z Podbeskidzia kopnął tak niefortunnie, że pękła mi kość. Teraz muszę walczyć o swoje. Nie jest łatwo, ale jestem dobrej myśli.

Wierzyłeś, że tak szybko wrócisz do gry w ekstraklasie?

- Bardzo dobrze się czułem od razu po operacji. Rozmawiałem z doktorem Maciejem Pawlakiem i wiedziałem, że ręka dobrze się goi. Później pojawiły się komplikacje. Kość łokciowa ma najmniej szpiku w całym ciele i trudno się leczy. Nie miałem nigdy złamań, poza palcem, a skoro wszystko było dobrze, to układałem sobie w głowie, że na okres przygotowawczy będę gotowy. Życie to zweryfikowało, bo ręka nie goiła się tak, jak to sobie zaplanowałem. Nie przepracowałem całego okresu, to nie liczyłem, że tak szybko wrócę do bramki. Trzeba się uzbroić w cierpliwość i być gotowym, bo nigdy nie wiadomo, co życie przyniesie.

Masz jakieś pamiątki po tym złamaniu?

- Mam cały czas włożoną blachę. Będzie wyjęta w grudniu albo za rok. Musi zostać wyjęta, bo gdyby ktoś mnie kopnął, to nie miałbym złamania tej samej kości, ale tych obok. To dlatego, że blacha jest mocniejsza niż kość. Mogłoby dojść do nieszczęścia. Trochę mi ta blacha przeszkadza, bo to jednak jest obce ciało. To nie jest sytuacja komfortowa, żeby mieć coś, co wystaje i trzeba się na to rzucać. Trzeba zacisnąć zęby, przystosować się i o tym nie myśleć.

Po pierwszych meczach zachwycony jednak być nie możesz?

- I muszę się z tym zgodzić. Inaczej bym teraz rozmawiał, gdyby nie 88 minuta meczu ze Śląskiem. Z Jagiellonią było tak sobie, a ze Śląskiem wszystko szło w dobrym kierunku. Takie jest jednak życie bramkarza, że najmniejsze błędy są bardzo widoczne. Jak najszybciej chcę o tym zapomnieć i zrobić wszystko, żeby niwelować te małe błędy, aby nie pojawiały się wielkie.

Bramka stracona we Wrocławiu to efekt braku ogrania?

- Raczej nie. Ciężko mi się tłumaczyć, bo zawaliłem. Patrząc z boiska to jednak nie była taka łatwa sytuacja, jak to było widać w telewizji. Trafił piłką tam, gdzie najtrudniej było mi złożyć nogę. Dostałem piłkę między nogami, a gdyby Ćwielong trafił 10 centymetrów obok prawej nogi, to nie wyglądałoby to tak kuriozalnie. Jak ktoś dostanie "siatkę", to jest to widoczne. Trenowaliśmy cały tydzień obronę pod stałe fragmenty wykonywane przez Sebastiana Milę. A jednak i tak nie udało się ustrzec błędu.

Liczysz na to, że utrzymasz miejsce w podstawowym składzie Lechii?

- Trenerzy Bogusław Kaczmarek i Dariusz Gładyś powiedzieli, żebyśmy o tym więcej nie rozmawiali. Wyrzucamy to z pamięci. Jeśli ze zdrowiem będzie wszystko dobrze, a na to liczę, to jak najdłużej chcę zostać w bramce Lechii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki