Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trójkąt gdański Stanisławy Przybyszewskiej

Gabriela Pewińska
wikimedia.org.pl
Nie chciała stąd wyjechać. Nie dlatego że Gdańsk lubiła. Nie znosiła go. O gdańskich śladach autorki „Sprawy Dantona” mówi przewodniczka Anna Sadowska

O latach spędzonych przez Stanisławę Przybyszewską w Gdańsku mówi się „gdański eksperyment egzystencjalny”.
To są słowa profesor Ewy Graczyk, autorki książki „Ćma”. Dobrze oddają charakter wyborów, jakie Przybyszewska podjęła. Miała wszystko, co można było dostać od losu, żeby odnieść spektakularny sukces: dobre nazwisko - może trochę przebrzmiałe, ale wciąż sławne - była wszechstronnie utalentowana, nie dość że pisała, to jeszcze odziedziczyła po matce, Anieli Pająkównie, talent malarski, po ojcu - muzyczny. Była uzdolniona w kierunku przedmiotów ścisłych. Na dodatek - piękna. Wszystkie salony były dla niej otwarte!

Jednak nie chciała do nich wejść.
To świadomy wybór. Najważniejsze było dla niej pisanie. Całe swoje życie zredukowała do tego, by pisać. W jednym z listów wyznała: „wszystko, co osobiste, zapomniałam, wymazałam. Jestem już tylko wyłącznie piórem Pana Boga”, jego medium, które ma - pisząc - przekazać prawdę. Jej prawdę, tylko tę uznawała za jedyną. Ten upór, tę misję przypłaciła życiem. Miała w sobie żelazną dyscyplinę, by dla literatury wyłączyć się z życia. A przecież byli wokół niej ludzie, którzy mogli jej pomóc: kochająca ciotka, przyrodnia siostra, we Wrzeszczu mieszkał jej stryj. Ale ona odrzucała pomoc, którą jej oferowano.

Premiera opery o Stanisławie Przybyszewskiej - „Olimpia z Gdańska”

W baraku, gdzie mieszkała, wiodła żywot niemal pustelniczy. Cierpiała samotność, głód, kostniała z zimna, chorowała. Rodzina namawiała ją, by wróciła do tak zwanej normalności.
Ciotka zapraszała ją do Warszawy, gdzie pod jej czułą opieką też mogłaby tworzyć. Ale Stanisława nie chciała wyjechać z Gdańska. A przecież nie dlatego że Gdańsk lubiła, nie znosiła go. Paradoksalne są zatem wybory, które podjęła w imię tego, by się poświęcić pisaniu. Przykucie do miasta, które uważała za „wioskę bez kultury”, miało jednak swój głęboki sens.

Jaki? Jej życie tutaj to było ciągłe samookaleczanie się.
Z jednej strony uważała, że samotność, na jaką się skazała, zapewnia jej komfort i swobodę tworzenia. „Odcięłam się od świata tak doszczętnie, że aż mnie czasem lęk przejmuje. Produktywność ma u mnie w ogóle jakąś mityczną izolującą właściwość” - pisała. Izolacja - tylko dzięki niej była w stanie pracować. Wiedziała, że w Warszawie życie by ją pochłonęło. Przestałaby pisać. W Gdańsku było inaczej. Mogła się zamknąć w tym swoim nieszczęsnym baraku i pracować nocami. W dzień, by pisać, musiała zatykać sobie uszy woskiem, by nie słyszeć hałasu dobiegającego z pobliskiego szkolnego boiska. Zdawała sobie sprawę z tej izolacji: „Samotność sprawia, że robię z siebie błazna”. Zaczynała być odbierana przez otoczenie jako wariatka, „ciężka neurasteniczka, ba - psychopatka” - tak ją we wdzięcznej pamięci przechował jeden z uczniów. Cierpiała nad tym. Było to samookaleczanie się w imię celów wyższych, w imię literatury. Uważała, że te „rany” zadane sobie pomogą rozkwitnąć jej jako artystce. A to było dla niej najważniejsze.

Ważna była też morfina.
Uważała, że morfina jej nie szkodzi. A inne leki, między innymi barbiturany, są „tak nieszkodliwe, że mogłyby zabić tylko dogorywającą muchę”. Brała to, by uspokoić emocje, które rozpalały jej głowę. Pisała wielokrotnie, że w ciągu miesiąca przeżywa więcej niż inni ludzie w ciągu całego życia. Narkotyki zniszczyły ją, choć w akcie zgonu napisano - gruźlica.

To między innymi dla morfiny nie chciała wyjechać z Gdańska?
W Warszawie nie dostałaby jej tak łatwo. Tu miała znajomego lekarza, Paula Ehmke. Przyjmował najpierw na Rogaczewskiego, potem na Chlebnickiej. Znał ją jeszcze z czasów, gdy była mężatką. To on instruował ją i jej męża Jana Panieńskiego, jak się tę morfinę dawkuje. Dziwny był to związek - lekarz - pacjentka. Nie płaciła mu za wizyty, jedynie za towar, tak przynajmniej wynika z listów. Paul Ehmke - dobry diler...

Niewiele po niej zostało w Gdańsku.
Właściwie nic. Jedynym namacalnym śladem jest postawiony w latach 70. pamiątkowy głaz przy ul. Augustyńskiego, gdzie przed wojną stało Gimnazjum Polskie. Teraz trwa tam remont, w budynku będą biura, ale są plany (przede wszystkim Piotra Mazurka z Towarzystwa Przyjaciół Gdańska), by stworzyć tu izbę pamięci Macierzy Polskiej w Gdańsku, być może z małym kącikiem poświęconym Przybyszewskiej. Na dziedzińcu tej szkoły mieszkała, tworzyła, tu umarła, a jej ojciec przyczynił się do powstania tego gimnazjum. Teraz właśnie kolejny z gdańskich tramwajów zyskał imię Przybyszewskiej. Jest też projekt nazwania jej imieniem jednej z ulic, a także postawienia pomnika w miejscu nieistniejącego już cmentarza na Chełmie, tam została pochowana. Uważam, że Gdańsk chyba nie miał większej pisarki. Andrzej Wajda, który zrobił film na podstawie jej „Sprawy Dantona”, powiedział, że to jest wielkie nazwisko, którego nie doceniamy.

Przybyszewska nie lubiła Gdańska, nie lubił Gdańska i jej ojciec. Nic dziwnego, ten guru krakowskiej cyganerii pracował tu jako... urzędnik na kolei. Zdziadział.
Ale on nie mieszkał w starym baraku, tylko w pięknej kamienicy na ulicy Podjazd w Sopocie. Z okna miał widok na morze, a też marudził, że „brudne miasto, zimne, wietrzne i paskudne”. Może po nim przejęła tę niechęć? A może nie lubiła Gdańska po swojemu. Nawet tutejsze ciastka jej nie smakowały. Gdańsk raz ją przyciągał, raz odpychał, w latach 70. była tu intelektualna moda na Przybyszewską. Od tamtego czasu o Przybyszewskiej jest cicho. Niedawno pozbawiono dom kultury na Morenie jej imienia, tym samym uznając ją za osobę, która nic dla gdańszczan nie znaczy.

Jej Gdańsk to był właściwie tylko niewielki pokój. Rzadko go opuszczała.
Po nagłej śmierci męża przemieszkała we wspomnianym baraku, usytuowanym na dziedzińcu Gimnazjum Polskiego, 10 lat. Tam dokonała żywota, 14 sierpnia 1935 roku. Jej śmierć podobno obwieścił kot. Długie, niepokojące miauczenie zaniepokoiło Stefanię Augustyńską, żonę dyrektora placówki, która przyszła sprawdzić, co się stało. Przybyszewska uwielbiała koty. Kotkę, która towarzyszyła jej do ostatnich dni, znalazła porzuconą na ulicy. To była przyjaźń ostatnich lat pisarki.

Jej trójkąt gdański: mieszkanie, lombard, sklep.

Jej mikrokosmos. W lombardzie na placu Wałowym, gdy było krucho z pieniędzmi, zastawiała różne rzeczy, kiedy było już bardzo źle - nawet maszynę do pisania. Co było szczytem rozpaczy. Tuż obok był sklep kolonialny pani Herty Drosdowski, gdzie prawdopodobnie robiła zakupy, często na zeszyt.

Była osobą dumną, świadomą własnej wartości, a jednak nie wstydziła się prosić o pieniądze, nawet żebrać.
Specyficzna była ta jej duma. Upokorzeniem byłby dla niej etat urzędniczki, stenotypistki, uważała, że taka praca robi z mózgu sieczkę, ale swoich bliskich bez skrupułów błagała o pieniądze, „przyślij, bo ginę” - powtarzało się w listach. To żebractwo traktowała jako oczywistą cenę za przyszłą wielkość. Duchowo nastawiona do świata, nie gardziła jednak pieniędzmi. Uważała, że są składnikiem życia, jak powietrze, woda. Nawet fascynowały ją rzeczy bardzo drogie, jak choćby pierścionek z diamentem widziany na wystawie któregoś z gdańskich jubilerów. Pielgrzymowała do tej witryny, by godzinami się wpatrywać. Mówiła, że w zamian za te wszystkie pochwały, które dostaje jako pisarka, wolałaby jeden „niemy czek”.

To samounicestwienie, któremu się poddała. Warto było?
Jej twórczość jest nierówna, jeden wspaniały dramat i mnóstwo prób nieudanych. Ale pamiętajmy, że zmarła, mając 34 lata. Wszystko było jeszcze przed nią. Pod koniec życia napisała: „Zużyłam się”. Miała przeczucie, że przeszarżowała. Czy dałoby się to wszystko zrobić spokojniej, bardziej konwencjonalne? Ona w kwestii pisania nie uznawała kompromisów. Z drugiej strony, gdyby jej dziś zadać pytanie, czy żałuje, pewnie stanowczo zaprzeczyłaby. Miała poczucie, że mimo wszystko robi to, do czego została stworzona. I to był ten jej luksus. Osiągnęła to, co chciała, choć Nobla, w którego celowała, nie udało się zdobyć. Ale ta sława, którą dziś ma, może bardziej nawet za granicami Polski niż u nas, usatysfakcjonowałaby ją, myślę.

Życie, które wybrała po śmierci męża w 1925 roku, to było życie bez erotyki, bez miłości. Choć krążą legendy, że największą jej miłością był ojciec.
Największą jej miłością był Robespierre, bohater jej dramatów. Był dla niej kimś realnym, toczyła z nim dyskusje. Często pisała, że nikomu nie była nigdy wierna tak długo jak jemu. O Robespierre’a byli zazdrośni jej mąż, także ojciec. Zresztą Panieński był dla niej jedynie przyjacielem, świetnie się rozumieli, ale o wielkiej miłości mówić tu nie można. Intensywny romans przeżyła z kolegą ojca, Wacławem Dziabaszewskim, wrażliwym przemysłowcem, dyrektorem poznańskiej poczty. Jeden z nielicznych, który był w stanie dorównać jej intelektualnie. Relacja się rozpadła, bo oczekiwał od niej, że będzie wiodła przykładne życie rodzinne. Na to nie mogła się zgodzić.

A Stanisław Przybyszewski?
Żadnych niepodważalnych dowodów na to, że to było coś więcej niż tylko relacja córka i ojciec - nie ma. Pewnym tropem może być postać Maud z jednoaktówki „Dziewięćdziesiąty trzeci”, której miłość do ojca wykracza poza tradycyjne rodzinne uczucie. Gdy zarzucano autorce, że to wątek nienaturalny, tłumaczyła, że dla natury wyjątkowo emocjonalnej i uczuciowej fascynacja erotyczna własnym ojcem jest jak najbardziej zrozumiała. Czy mówiła to na bazie własnych doświadczeń? Czy doszło do czegoś więcej? Profesor Ewa Graczyk napisała, że na pewno ze strony Przybyszewskiego wystąpiło swego rodzaju „nadużycie emocjonalne” wobec córki. Kiedy odnajduje ona ojca po latach, jest bardzo samotna, matkę straciła, mając ledwie kilkanaście lat. Ojciec staje się dla niej wszystkim. Ile było w tym jej uczuciu tęsknoty dziecka i fascynacji twórczością odnalezionego ojca, a ile erotyki, nie podejmuję się odpowiedzieć. Niech to zostanie legendą. Jedno jest pewne - relacje łączące ją z ojcem były przez pewien czas bardzo silne. Pisała, że gdy z nim korespondowała, przez „rok była w niebie”. Ale też szybko się na nim zawiodła. Gdy przez krótki czas oboje mieszkali w Gdańsku, nieraz proponował jej spotkanie, nie była zainteresowana. Nie zapraszał jej do domu, do kawiarni, tylko do poczekalni dworcowej... Ale trzeba zaznaczyć, że w kwestii spotkań z córką był mocno ograniczony przez żonę, która była zazdrosna o wszystkie jego dzieci. O Stanisławę zwłaszcza. Przybyszewski romansował równocześnie z przyszłą żoną, jak i z matką Stanisławy. Była dla niej żywym dowodem niewierności męża.

Gdyby miało powstać muzeum pamięci Przybyszewskiej, co mogłoby się w nim znaleźć?

Nic po niej nie zostało. Po śmierci niewielką spuścizną materialną zaopiekowała się ciotka Helena Barlińska. Dokumenty, listy, rękopisy znajdują się dziś w archiwum państwowym w Poznaniu. Osobiste drobiazgi, obrazy jej autorstwa zatrzymała ciotka. Co się z nimi stało? Wiemy tyle, że jej mieszkanie spłonęło w powstaniu warszawskim. Trudno byłoby zatem zebrać eksponaty do takiego muzeum...

Chyba że byłby to bilet do kina.

Uwielbiała kino i wydawała na nie ostatnie pieniądze. Była stałym bywalcem gdańskich kin, było ich w mieście mnóstwo. Dziś na pewno nie chodziłaby do multipleksów, raczej do kin studyjnych, tych, gdzie widownia rozumie to, co ogląda. Na jednym seansie potrafiła być kilka razy z rzędu. To były dla niej momenty emocjonalnej uczty. Wydawała pieniądze na kino nawet kosztem jedzenia. Zawsze na pierwszym miejscu miała strawę duchową. Była bardzo na serio, do końca.

To nie jest postać na dziś.
Dziś chcemy się bawić życiem, trzymamy dystans. A ona była tak strasznie, dramatycznie, radykalnie wierna temu ascetycznemu życiu, jakie sobie wybrała. Nawet za cenę śmieszności. Nawet za cenę życia. Z drugiej strony ta jej biografia, iście filmowa, dziś też do ludzi przemawia. Choć wielu pyta: I po co jej to było?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki