Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomek prosi o nadzieję na życie w dramatycznej walce z glejakiem

Dorota Abramowicz
Ostatnie wspólne zdjęcie rodziny Budziszów: na pierwszym planie Tomasz Budzisz, w tle trójka jego dzieci oraz żona Monika
Ostatnie wspólne zdjęcie rodziny Budziszów: na pierwszym planie Tomasz Budzisz, w tle trójka jego dzieci oraz żona Monika archiwum rodzinne
32-letni mieszkaniec Gdyni, ojciec trojga dzieci, zbiera pieniądze na terapię w klinice w Niemczech.

Monika mówi, że najgorsze ze wszystkiego byłoby odbieranie nadziei. Nadziei na to, że Tomek będzie towarzyszył dzieciom przez następne lata. I że dzieci, dorastając, będą miały przy sobie ojca. Nadzieja ma jednak swoją cenę, niewyobrażalną dla pięcioosobowej rodziny żyjącej z zarobków Tomasza pracującego przy układaniu kostki brukowej. To 40 tysięcy euro, które trzeba wydać na leczenie Tomka w berlińskiej klinice.

- Kiedy usłyszałam, że mogą tam przyjąć męża, pojawiło się światło w tunelu - mówi Monika Budzisz. - A potem przyszedł strach: Co się stanie, jeśli nie zdążymy uzbierać tych pieniędzy?

Dlatego Monika zgodziła się pokazać światu twarze Tomka, dzieci, a także swoją. I prosi: - Pomóżcie.

Agresor w mózgu

Ostatnie wspólne zdjęcie, znajdujące się w telefonie komórkowym Moniki, zostało zrobione w Boże Narodzenie w ich niewielkim gdyńskim mieszkaniu. W tle choinka, uśmiechnięci rodzice, poważna buzia pięcioletniej Julki, czteroletni Pawełek na kolanach mamy, robiący miny najstarszy, dziewięcioletni Damian.

Późniejsze fotografie są w komputerze Tomasza. Monika nie wie, jak je znaleźć, a Tomek na razie nie może pomóc. Po kolejnej operacji usunięcia glejaka leży na oddziale neurochirurgii Szpitala im. Kopernika w Gdańsku. Stracił mowę, ma niedowład prawej ręki. Monika, która codziennie spędza przy łóżku męża kilka godzin, opowiada mu o dzieciach, rodzinie, o tym, że trzeba walczyć nawet wtedy, gdy diagnozy odbierają nadzieję.

- Tomasz ma dopiero 32 lata - mówi Monika Budzisz. - Choroba zaatakowała go przed dwoma laty. W nocy dostał ataku padaczki. Wezwałam karetkę pogotowia, w szpitalu przeprowadzono badania. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy diagnozę - w mózgu Tomka rozwija się złośliwy nowotwór. Glejak, który osiągnął rozmiary trzy centymetry na siedem milimetrów, musiał zostać usunięty.

Wszędzie szukała informacji o zagrożeniach płynących z choroby, i o rokowaniach. To, co znalazła, nie napawało optymizmem. Glejak wielopostaciowy jest najczęstszym typem glejaków, stanowiącym połowę przypadków tego nowotworu. Jest agresywny, szybko obejmuje pobliskie fragmenty mózgu, charakteryzuje się dużą złośliwością. Co drugi pacjent nie przeżywa nawet roku od momentu postawienia mu diagnozy.

- W lipcu 2015 roku Tomek przeszedł pierwszą operację - wspomina Monika. - Ze względu na położenie nowotworu nie udało się go usunąć w całości. Radykalna terapia groziła paraliżem. Cztery miesiące po zabiegu zrobiliśmy w Rumi badanie rezonansem magnetycznym. Powiedziano nam, że wszystko jest w porządku.

Nie było. Coraz częstsze ataki padaczki wskazywały, że nowotwór może rosnąć. Onkolog zasugerował kolejne badanie stereoskopowe. Tym razem musieli zrobić je prywatnie. Badanie pokazało, że rozmiar guza zwiększył się o 20 proc.

- Tomasza skierowano na radioterapię i chemioterapię - relacjonuje żona. - Po jej zakończeniu wyniki były bardzo dobre, pogratulowano nam, że guza udało się zasuszyć.

Szukanie nadziei

Choroba wróciła latem tego roku. Okazało się, że przez kilka miesięcy glejak powiększył się do rozmiarów 5 na 3 centymetry. 28 sierpnia Tomasz przeszedł kolejną operację.

- Guz odrósł w okolicach elokwentnych, odpowiedzialnych m.in. za mowę i ruch - mówi dr Wojciech Wasilewski, neurochirurg, który operował Tomasza Budzisza w Szpitalu im. Kopernika w Gdańsku. - W tego typu nowotworach nie można uzyskać stuprocentowej resekcji, jednak po zrobieniu traktografii i zastosowaniu preparatu wybarwiającego komórki nowotworowe udało się przeprowadzić w miarę radykalny zabieg.

Coś za coś. Radykalny zabieg oznaczał problemy z mówieniem oraz częściowy niedowład. Według lekarzy, ten ostatni uda się po ćwiczeniach odwrócić i Tomek będzie mógł samodzielnie chodzić. Pacjent wszystko rozumie, jest też nadzieja, że ustąpią kłopoty z wypowiadaniem słów. Neurochirurdzy zrobili więc wszystko, co mogli. Nie oznacza to jednak gwarancji zatrzymania rozwoju nowotworu wnikającego do bardzo głębokich struktur mózgu. Zwłaszcza że zmieniło się rozpoznanie - z początkowego drugiego-trzeciego stopnia złośliwości glejak osiągnął najwyższy, czwarty stopień.

Prof. Wojciech Kloc, kierujący oddziałem neurochirurgii w gdańskim szpitalu, dodaje, że statystyki w przypadku tego typu glejaka nie napawają optymizmem. Niepoddawani leczeniu pacjenci umierają średnio po sześciu miesiącach od rozpoznania. Szanse leczonych zależą nie tylko od tego, ile guza uda się wyciąć, ale także od jego lokalizacji.

- Jako neurochirurdzy staramy się usunąć maksymalnie jak najwięcej nowotworu, by później onkolodzy mieli lepsze pole do działania przez chemioterapię czy radioterapię - podkreśla profesor Wojciech Kloc. - Jeszcze kilka lat temu mimo dalszego leczenia onkologicznego średnio pacjenci żyli około roku. Obecnie okres przeżycia wynosi kilka lat. Jest to zasługa nie tylko neurochirurgów, ale także onkologów.

Niestety, przy glejaku wielopostaciowym całkowite wyleczenie jest niemożliwe. Jedyną rzeczą, jaką może oferować chorym współczesna medycyna, jest wydłużenie ich życia z chorobą.

Dla Tomasza, Moniki i ich dzieci słowo „wydłużenie życia” ma kilka istotnych znaczeń. To obecność Tomka przy Julce i Pawełku idących do pierwszej komunii. Widok świadectwa Damiana z ostatniej klasy szkoły podstawowej. Obchodzenie czterdziestych urodzin Moniki.

- Dlatego robimy wszystko, by szukać nadziei - mówi Monika.

Szansa w Berlinie

Rodzina Tomasza znalazła w internecie doniesienia o leczeniu pacjentów z nowotworami złośliwymi terapią Nano Therm. Metoda opracowana przez niemieckich lekarzy polega na wstrzyknięciu do wnętrza guza płynu o właściwościach magnetycznych, zawierającego nanocząstki żelaza. Pokrywają one dokładnie całe wnętrze nowotworu, który następnie jest rozgrzewany przy pomocy bardzo szybko zmieniającego się pola magnetycznego do temperatury sięgającej 65-70 st. C.

Według prof. Rolanda Goldbrunnera, dyrektora Centrum Neurochirurgii w Kolonii, u pacjentów poddających się tej terapii badanie PET wykazuje całkowite zatrzymanie aktywności guza nowotworowego. Mówiąc prostszym językiem - guz znika w całości bezpośrednio po zastosowaniu leczenia. Profesor podkreśla jednak, że nie oznacza to całkowitego wyleczenia, ale wspierane radio- i chemioterapią przedłuża życie chorych.

Opinie na temat metody NanoTherm są wśród lekarzy podzielone. Według znanego gdańskiego onkologa, prof. Jacka Jassema, autorzy terapii NanoTherm nie przedstawili wiarygodnych dowodów naukowych na skuteczność tej metody. Z drugiej strony jednak przed miesiącem dotarła do Polski wiadomość, że działania niemieckich neurochirurgów wsparła Komisja Europejska. Europejski Bank Inwestycyjny, który zapewnia środki finansowe na projekty mogące przyczynić się do osiągnięcia celów Unii Europejskiej, zarówno w samej Unii, jak i poza jej granicami, zdecydował się udzielić 35 milionów euro kredytu firmie MagForce, która opracowała terapię NanoTherm. Pieniądze te w najbliższych trzech latach mają przyspieszyć wprowadzanie na rynek medyczny nowych metod leczenia nowotworów mózgu.

- Na razie jest to eksperymentalna metoda i pacjenci muszą za nią płacić - mówi Monika. - Jeśli zdążymy zebrać pieniądze na leczenie tą metodą w niemieckiej klinice, Tomek otrzyma swoją nadzieję na życie.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki