Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz Dziemianczuk znowu na tapecie

Kamila Grzenkowska
Tomasz Dziemianczuk zamierza jeszcze bardziej aktywnie działać w Gdańsku
Tomasz Dziemianczuk zamierza jeszcze bardziej aktywnie działać w Gdańsku Archiwum prywatne
Tomasz Dziemianczuk nadal protestuje przeciw wydobywaniu ropy w Arktyce. A przy okazji przekonuje, że praca w Gdańsku może być równie stresująca jak pobyt w rosyjskim więzieniu.

Po ostatniej akcji na wodach Arktyki, gdzie został aresztowany i skąd trafił do rosyjskiego więzienia, obiecał żonie, że nie weźmie już udziału w żadnym niebezpiecznym przedsięwzięciu. Zapomniały o nim media. Ale Tomasz Dziemianczuk, gdański aktywista, przypomniał o sobie przed kilkoma dniami. A w zasadzie wyręczyło go w tym Greenpeace, w której działalność angażuje się jako wolontariusz. 1 maja przedstawiciele organizacji poinformowali dziennikarzy, że w Rotterdamie zatrzymano kilkudziesięciu protestujących aktywistów, a w samej akcji brał udział m.in. gdańszczanin i kilku innych Polaków. Wymieniono jednak tylko jego nazwisko.

Na szczęście okazało się, że Dziemianczuk nie został zatrzymany, a do Holandii pojechał, bo dowiedział się, że przypływa tam pierwszy transport ropy wydobytej z rosyjskiej platformy wiertniczej na Arktyce, przy której protestował jesienią ubiegłego roku. Tym razem podczas akcji protestacyjnej odpowiadał za zabezpieczenie logistyczne i nie znalazł się na pierwszej linii, dzięki czemu bezpiecznie wrócił do domu już następnego dnia.

Powrót do codzienności

Choć nazwisko Dziemianczuk w ubiegłym roku, przez wiele tygodni, odmieniano przez wszystkie przypadki, a mówiły o nim niemal wszystkie polskie media, to dzisiaj gdański aktywista zapewnia, że nie czuje się osobą znaną czy popularną. Zaznacza, że na popularność trzeba sobie zapracować długoletnią pracą, a w jego przypadku wydarzenia w Rosji były incydentem.
- Ta rozpoznawalność mojej osoby była faktycznie duża, kiedy wróciłem do kraju. Zdarzało się, że osoby zaczepiały mnie na ulicy czy w klubie i pytały, czy jestem tym człowiekiem zatrzymanym w Rosji. Ale to już minęło. Dzisiaj rozpoznają mnie co najwyżej ekolodzy, albo osoby związane z organizacjami pozarządowymi - twierdzi Tomasz Dziemianczuk.

37-latek zapewnia, że jego życie nie zmieniło się specjalnie po tym wszystkim, co przeżył w Rosji. Wrócił do pracy w Akademickim Centrum Kultury Uniwersytetu Gdańskiego (koledzy i koleżanki z ACK przygotowali mu miłą niespodziankę), angażuje się w różne projekty kulturalne, niewiele się też zmieniło w jego życiu prywatnym.

Czy miewa koszmary po tym, co przeżył w więzieniu?

- Nie - śmieje się. - Jestem raczej odporny na takie stresujące sytuacje. Myślę, że dość dobrze zniosłem to wszystko, zwłaszcza w porównaniu z niektórymi koleżankami i kolegami z "Arktycznej 30-tki", którzy po tym wszystkim potrzebowali pomocy psychologicznej, bo nie mogli sobie poradzić ze stresem. Przebywając w Rosji, czułem się chwilami aktorem, grającym w filmie, w którym wszystko dzieje się na żywo.

To nasze zatrzymanie, później proces miały charakter polityczny, a przy okazji widowiskowy. Oczywiście, miałem też obawy, w którą stronę to wszystko pójdzie, było trochę stresu. Tutaj, w Gdańsku, mam też nielekką pracę, więc w zasadzie jestem do tego przyzwyczajony. Jestem menedżerem eventowym, co uważam za jeden z najbardziej stresujących zawodów - dodaje.

W Rosji bał się tylko jednego, pierwszego dnia. Aktywistów umieszczono w posowieckim obiekcie, utworzonym dla więźniów politycznych. Panowały tam bardzo surowe warunki, a wszystko było obskurne i wilgotne. Do tego pierwszej nocy trafił do karceru, z dziurawymi oknami. Mało tego, kiedy skończył się ostatni, wieczorny obchód, rosyjskie więzienie zaczęło żyć własnym życiem. Ludzie krzyczeli pomiędzy celami, przez okna.

Cudzoziemcom trudno było w ogóle zmrużyć oko w takich warunkach. W kolejnych dniach okazywało się, że w ten sposób ludzie wymieniają się tam informacjami, a także książkami czy choćby kawą. Tej pierwszej nocy wielokrotnie wykrzykiwano też "Greenpeace!". Gdańszczanin przyznaje, że choć wiedział, iż chodzi o nich, to nie rozumiał jeszcze, czy współosadzeni są nastawieni do nich pozytywnie, czy też są podjudzani i mają im uprzykrzyć życie. Bardziej jednak zajmowało go to, że został wówczas oskarżony o piractwo, za co groziło mu nawet 15 lat więzienia.

W następnych dniach było już lepiej. Mało tego, okazało się, że główny przywódca więźniów nakazał innym, by dbali o aktywistów i wyjaśnili im, jakie reguły panują w tym miejscu.

Nie zrezygnuje z Greenpeace'u

O akcjach Greenpeace'u słyszeli chyba wszyscy. Po każdej z nich nie brakuje zarówno pozytywnych, jak i negatywnych komentarzy co do sposobu działania tej organizacji. Dziemianczuk podkreśla, że każdy protest, przeprowadzany przez jakąkolwiek grupę społeczną, ma na celu zwrócenie uwagi opinii publicznej i mediów, a GP robi to efektywnie.

- Wszyscy kojarzą nas z tymi akcjami, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Większość działań ma charakter typowo lobbystyczny, czyli odbywamy spotkania z naukowcami, politykami, urzędnikami, przygotowujemy raporty. Ale kiedy ta praca nie przynosi rezultatów, podejmowana jest decyzja o tym, że trzeba wzbudzić zainteresowanie - tłumaczy gdańszczanin.

Kiedy Greenpeace przygotowuje jakąś akcję, do pracowników i wolontariuszy organizacji trafia e-mail z pytaniem, czy ktoś ma wolny czas i ochotę włączyć się w dane wydarzenie. Jeżeli szykuje się akcja podobna do tej w Arktyce, to szuka się sprawdzonych wolontariuszy, odpornych na stres. Tutaj zresztą każdy przechodzi trening, ucząc się tego, jak brać udział w akcji bez użycia przemocy - ćwiczy się odporność na agresywne zachowanie ze strony służb czy ochrony, ponieważ każdy musi być wyczulony na to, że na akcji Greenpeace'u reaguje się tylko w sposób pokojowy, bez agresji słownej czy fizycznej.

Pozycja Dziemianczuka w tej organizacji nie zmieniła się, ale kiedy przygotowywano akcję w Rotterdamie, do której się zgłosił, to miał tzw. zapewnione miejsce.

- Pod tym względem "Arktyczna 30-tka" faktycznie jest specjalna. Swoje wycierpieliśmy i z punktu widzenia nawet kampanijnego dobrze widziane jest to, że nie boimy się nadal brać udziału w akcjach przeciw Rosjanom. Nie ukrywam, że prawnicy ostrzegali nas, iż możemy w ten sposób rozdrażnić rosyjską prokuraturę, która mogłaby postawić nam nowe zarzuty. A to realne zagrożenie, tym bardziej że nasz statek jest wciąż aresztowany. Do dziś nie odzyskałem też osobistych rzeczy, które na nim zostawiłem - mówi pan Tomasz.

Z polskim oddziałem GP związany jest od początku jego istnienia. Należy do wolontariuszy z najdłuższym stażem i doświadczeniem w naszym kraju.

Popularność nie pomaga w Gdańsku

Znane nazwisko dotychczas specjalnie w niczym mu nie pomogło na lokalnym, gdańskim podwórku. Mało tego, w czasie kiedy przebywał w Rosji, nad Motławą kończył się akurat duży projekt filmowy "Kinomobilizacja", który był koordynowany przez Gdańskie Towarzystwo Promocji Kultury Akademickiej, z udziałem większości instytucji kulturalnych w mieście. I w który zaangażowany był właśnie on. A skończyło się tak, że... po powrocie, wspólnie z towarzystwem, musiał zwrócić miastu 12 tys. zł, na co dodatkowo trzeba było wziąć pożyczkę.

- Okazało się, że nie mieliśmy zgody na przesunięcia budżetowe w tym projekcie. A nam udało się wtedy zrobić zamiast 15, aż 24 pokazy filmowe. Przesunąłem środki, zaoszczędziłem w niektórych pozycjach, ale miasto nie uznało tych zmian, bo nie wysłaliśmy do nich pisma. Zostałem potraktowany jak każdy petent, który się z jakiejś umowy nie wywiązał. Wiem, że ludziom się wydaje, że zmienił się mój status, ale tak nie jest - mówi.

A z kolejnych edycji "Kinomoblizacji" po prostu zrezygnował.

Pan Tomasz może liczyć na bezwarunkowe wsparcie mamy i siostry w swojej działalności ekologicznej. Ze strony żony, Natalii, już niekoniecznie.

- Wiem, że bardzo przeżywała, kiedy trafiłem do więzienia, ale... była też zła, że musiała sporo rzeczy pozałatwiać pod moją nieobecność. Byłem bardzo zaskoczony, że tak bardzo się zaangażowała w walkę o moją wolność, bo ona nie zajmuje się na co dzień działalnością obywatelską. Mało tego, uważa, że to, co robię w Greenpeace, jest... niepoważne. Obiecałem jej, że w najbliższym czasie nie będę się pakował w jakieś sytuacje ekstremalnie niebezpieczne. I słowa dotrzymam - zapewnia.

Czas na Radę Miasta?

Greenpeace jest tylko jedną z kilku organizacji, w których się udziela Tomasz Dziemianczuk. Zdecydowanie bardziej woli nawet pracę przy projektach kulturalnych. Ostatnio zasmakował też w lokalnej polityce. W Gdańsku powstał w ostatnim czasie komitet obywatelski, który zamierza wystawić w jesiennych wyborach samorządowych kandydatów na miejskich radnych.

Pan Tomasz na razie chodzi na spotkania i wspiera innych swoim doświadczeniem, choć w najbliższych wyborach do Rady Miasta nie wystartuje. Jak tłumaczy, nie ma jeszcze wystarczającej wiedzy w tym zakresie. Ale spróbuje swoich sił w przyszłości.

- Myślę, że to naturalny kierunek. Zawsze starałem się być zaangażowany w najbliższe otoczenie i mieć wpływ na to, co się dzieje. Staram się zmieniać to, co mi się nie podoba - tłumaczy.

Jego obecne zaangażowanie w lokalną kulturę wynikało właśnie z tego, że brakowało mu w Gdańsku takich koncertów i takich pokazów filmów, jakie chciałby zobaczyć. Postanowił więc to zmienić i zająć się tym zawodowo.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki