Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To pod żaglami, to za kratkami

Redakcja
Przed 60 laty w Gdańsku prof. Marchaj stawiał pierwsze kroki jako żeglarz pełnomorski. Tutaj też aresztowano go z tego powodu pod fałszywymi zarzutami. Siedział na Kurkowej
Przed 60 laty w Gdańsku prof. Marchaj stawiał pierwsze kroki jako żeglarz pełnomorski. Tutaj też aresztowano go z tego powodu pod fałszywymi zarzutami. Siedział na Kurkowej Grzegorz Mehring
Jego podręcznik teorii żeglarstwa jest znany na całym świecie. Mało kto jednak wie, że Czesław Marchaj z racji swoich wodniackich zainteresowań kilka razy trafiał do więzienia. Pasjonującą historię jego przygód opisuje Jacek Sieński

Do Narodowego Centrum Żeglarstwa Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu w Gdańsku Górkach Zachodnich pojechałem, by wysłuchać wykładu "O granicach szybkości i bezpieczeństwa w żeglarstwie", światowego autorytetu w dziedzinie żeglarstwa, prof. Czesława Marchaja.

Nie mniej pasjonująca od tych rozważań okazała się opowieść, jaką usłyszałem od profesora później. Była to jego trzecia wizyta w ojczyźnie po emigracji w 1969 r. I tym razem odwiedził Gdańsk - miasto dla niego szczególne. Tu mieszkał zaraz po wojnie i tu trafił do więzienia za... żeglowanie. Nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą.

Pływający partyzant

W młodości, przypadającej na lata 30. ub. wieku, pasją, której chciał się poświęcić bez reszty Czesław Marchaj, było lotnictwo, a w szczególności szybownictwo. Po studiach w renomowanej Państwowej Wyższej Szkole Budowy Maszyn i Elektrotechniki w Warszawie, podjął pracę w Instytucie Lotnictwa Politechniki Warszawskiej. Kierował badaniami samolotów bojowych, m.in. nowego myśliwca P-11, w tunelu aerodynamicznym nr 2. Przyszła jednak wojna i o lataniu w okupowanej Polsce mógł tylko pomarzyć. Włączył się w ruch oporu. Wtedy też zaczął żeglować.

- Mój znajomy Leon Jensz, żeglarz olimpijczyk, odsprzedał mi sześciometrową łódź żaglową klasy "15" - wspomina prof. Marchaj. - Wiele osób żeglowało wtedy na Wiśle, bo nie było na niej Niemców. Kiedyś pożeglowałem sam w górę rzeki. Wieczorem zacumowałem w okolicy podwarszawskiej wsi Zawady. Nagle zostałem ostrzelany przez zamieszkałych w niej osadników niemieckich. Nie miałem szans na ucieczkę. Podpłynąłem więc do brzegu, na którym pobito mnie kolbami i zamknięto w piwnicy jednego z domów. Rano zostałem zabrany samochodem przez gestapowców i zawieziony na aleję Szucha. Oczekiwałem na przesłuchanie w "tramwaju", jednej z dwóch cel znajdujących się w piwnicach, których aresztowani siedzieli na ławkach jeden za drugim. Na cały regulator grało radio, aby zagłuszyć krzyki przesłuchiwanych.
Okazało się, że Marchaj żeglował przypadkowo w okolicy, w której grasowali partyzanci, ściągający okup od osadników. Był podejrzany, że jest jednym z nich. Przesłuchujący go gestapowiec wysłuchał wyjaśnień. Potem w towarzystwie esesmana z biczem wyprowadził do pomieszczenia, w którym stał stół z włożonymi różnymi wydawanymi nielegalnie czasopismami podziemnymi. Zapytał, czy zna te gazetki. Marchaj potwierdził, mówiąc, że są one dostępne w całej Warszawie. Leżą pod wycieraczkami, w skrzynkach pocztowych i na podwórkach.

- Miałem wyjątkowe szczęście - zaznacza prof. Marchaj. - Niemcy nie domyślali się nawet, że jestem żołnierzem wywiadu Armii Krajowej. Jakiś czas siedziałem na Pawiaku, w strasznych warunkach, w celi pełnej robactwa. Tam zachorowałem i ledwie odzyskałem zdrowie. Potem przeniesiono mnie do punktu zbornego więźniów przy ulicy Skaryszewskiej. Stamtąd, w nocy, przekupując wartowników z Wehrmachtu, wydostali mnie ojciec z moim kolegą Witoldem Gierutem.
Na krótko przed powstaniem warszawskim Marchaj wyjechał z żoną do Kazimierza, z którego nie mógł przedrzeć się już do stolicy. Został odcięty od Warszawy przez front.

Przygody na "Przygodzie"

Po wojnie Marchaj z żoną i dwuletnim synem przyjechał ze zrujnowanej Warszawy na Wybrzeże. Zamieszkali w małym gospodarstwie w rejonie Mikoszewa, które przydzielono jego teściowi w zamian za rozparcelowany mały majątek. Wkrótce i te gospodarstwo upaństwowiono, a Marchajowie zamieszkali w Sopocie.

- Z Juliuszem Sieradzkim, znanym projektantem jachtowym, pochodzącym także z Warszawy, i kpt. Sową z Marynarki Wojennej, odkupiliśmy i wyremontowaliśmy poniemiecki, stalowy jacht morski, który nazwaliśmy "Przygoda". W pierwszych powojennych latach na Bałtyku panowała jeszcze względna swoboda żeglugi. Pływaliśmy więc do krajów skandynawskich.
Podczas rejsu do Finlandii, w pobliżu wyspy Dage, niespodziewanie "Przygodę" zatrzymał na morzu okręt sowiecki. Mimo sztormowej pogody podpłynął do niej i uszkodził jacht.
- Zostaliśmy odprowadzeni do portu i tam aresztowani. Zarzucono nam szpiegostwo. Wyjaśnianie sprawy drogą dyplomatyczną trwało dwa dni. W końcu zostaliśmy zwolnieni. Nakazano nam jednak natychmiast opuścić port, chociaż na morzu szalał sztorm.
Incydent zakończył się bez dalszych nieprzyjemności dla załogi. Natomiast zupełnie niespodziewane konsekwencje miał inny rejs "Przygody".

Pewnego dnia Marchaj spotkał na molu w Sopocie Feliksa Widy-Wirskiego, wówczas ministra żeglugi, którego znał z okresu okupacji. Opowiedział mu o tym, że ma jacht i pływa nim do Szwecji. Widy-Wirski chciał koniecznie także pożeglować po morzu i zabrać na rejs swojego znajomego Jerzego Sztachelskiego, wtedy wiceminista zdrowia. Obaj panowie zjawili się na pokładzie "Przygody" z obstawą trzech ubeków. Długo nie żeglowali, bo jacht płynął po rozfalowanym morzu w dużym rozkołysie.

Widy-Wirskiego dopadła choroba morska i poprosił o zawrócenie do portu. Marchaj szybko zapomniał o całym wydarzeniu, ale - jak się później okazało - inni nie.
Tymczasem władza ludowa zaczęła stopniowo przykręcać śrubę żeglarzom. Od 1947 roku można było żeglować tylko przy brzegach i na Zatoce Gdańskiej (całkowity zakaz wypływania na Bałtyk wprowadzono w 1952).

W 1949 roku Marchaj płynął łodzią motorową w rejonie Górek Zachodnich, na wodach ujścia Wisły Śmiałej do Zatoki Gdańskiej. Na pokładzie znajdowali się jego żona, synek i brat ze znajomymi. Nagle zatrzymał ich patrolowiec Wojsk Ochrony Pogranicza. Całą rodzinę, łącznie z dzieckiem, aresztowano i przewieziono do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Gdańsku, przy ul. Okopowej. Dziecko po 12 godzinach odesłano do rodziny. On i żona pozostali w areszcie.
- Zarzucono nam próbę ucieczki do Szwecji - wspomina prof. Marchaj. - Ubowcy nie bili mnie, ale zastosowali powalający z nóg konwejer, czyli nieustanne przesłuchiwanie trwające kilka dni i nocy bez snu, prowadzone przez zmieniających się śledczych. Nie pomogło tłumaczenie, że motorówka nie nadawała się do przepłyn

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki