Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tak grają organy Stalina - historia rodziny Anity Alot [REPORTAŻ BARBARY SZCZEPUŁY]

Barbara Szczepuła
Anita z mamą - lata 30.
Anita z mamą - lata 30. Archiwum prywatne
Ojciec pojawił się nagle w domu w towarzystwie sowieckiego żołnierza z pepeszą w rękach. Z okrzykiem: - Job twoju mać! - rzucił na stół kawał końskiego mięsa. Anita Charlotta Alot podróżuje w czasie przez Orunię.

Na stole przykrytym serwetą stoi laptop. Pani Anita siedzi przy klawiaturze. Gdy ma jakieś problemy, telefonuje do wnuka. W 2007 roku znalazła w "Dzienniku Bałtyckim", którego jest stałą czytelniczką, ogłoszenie, że TNOiK organizuje kursy komputerowe. "Dziadkowie i wnuki. Integracja międzypokoleniowa mieszkańców metropolii pod patronatem prezydenta Gdańska" - tak to się nazywało. Postanowiła spróbować i tak się zaczęła jej przygoda z internetem.

Przede wszystkim zwiedza. Wrzuca do wyszukiwarki: Rzym, Londyn, Paryż, Berlin, ostatnio Budapeszt, Boże, co za wspaniałe możliwości daje internet, można oglądać te wszystkie cuda, nie ruszając się z domu. Są też pewne minusy tego buszowania, bo z koleżankami i sąsiadkami jakby mniej tematów do rozmowy, one kręcą się wokół Oruni, a ona lata po świecie. Oto idzie po Champs-Elysées w Paryżu, od Łuku Triumfalnego do placu de la Concorde, potem się przenosi na Montmartre, zwiedza bazylikę Sacré Coeur, potem sąsiadujący z nią place du Tertre, pełen malarzy, schodzi na plac Pigalle, i nie męczą jej strome schody. Idzie bez laski, którą oparła o krzesło, bo to przecież spacer wirtualny…

W następnym tygodniu leci do Berlina. Tu czuje się znacznie pewniej, bo po pierwsze, była w stolicy Niemiec w realu, a po drugie - język naszych sąsiadów zna tak dobrze jak polski, więc może wchodzić także na niemieckie strony. Idzie pod Bramę Brandenburską oczywiście, potem na Checkpoint Charlie, by przypomnieć sobie smak podzielonych Niemiec, wreszcie do pałacu Charlottenburg…

- Musi pani wiedzieć, że na drugie imię mam Charlotte, ale w PRL władzom nie podobało się ani moje pierwsze imię Anita i urzędnicy zamienili je na Aniela, ani imię drugie - Charlotte. Prawdopodobnie nie znaleźli polskiego odpowiednika, bo w dokumentach napisano je fonetycznie: "Szarlota". Jak nie przymierzając, szarlotka z bitą śmietaną, ciastko popularne w PRL. Nie podobało mi się to, bo zamazywało moją tożsamość, więc gdy tylko było można, wróciłam do swoich imion i do właściwej pisowni. I teraz jestem Anita Charlotta, bo tak nazwali mnie rodzice.

***
Anita Charlotta lubi też podróże w czasie. Po Wolnym Mieście Gdańsku przede wszystkim i po Oruni oczywiście, która wtedy nazywała się Ohra. Urodziła się i wychowała w tej kamienicy, w tym samym mieszkaniu. Ojciec był Niemcem, choć nazywał się Bruno Rawalski. Ale tak naprawdę nie zaprzątał sobie głowy narodowością. Mówił o sobie - Danziger.

Jego dziadek pochodził spod Christburga, czyli Dzierzgonia. Ojciec papy - Bernard osiedlił się w Gdańsku na przełomie XIX i XX wieku, kupił kawałek ziemi na Oruni i wybudował parterowy dom ze stajnią dla konia, bo był wozakiem. Ożenił się z Julie Schröder, Niemką z Karczemek. Urodziła mu siedmioro dzieci. Zaś jego syn…, ale dajmy już spokój genealogii, Bruno, mając 13 lat, poszedł do pracy. Do pralni i farbiarni Maksa Kraatza. Niedaleko domu. Zdobył dobry zawód farbiarza.
Jego córka Anita Charlotta szuka w internecie firmy Kraatz. Jest. Pokazuje mi zdjęcie. Zdewastowany budynek, ledwo widoczny napis przypomina o dawnym przeznaczeniu. Ale do 1945 roku to była wielka firma, robota aż furczała, pracowano non stop. Anita, wracając ze szkoły, czasem wstępowała do ojca, widziała wielkie kręcące się bębny i bele materiału w różnych kolorach.

Mieszkali w dwóch pokojach z kuchnią (jedna wspólna ubikacja na korytarzu), na pierwszym piętrze, zaś rodzice mamy zajmowali mieszkanie na parterze. Gdy Anita przychodziła do babci, a tam akurat mówiono po kaszubsku, bo babcia i dziadek byli Kaszubami, prosiła: - Oma szprechaj Deutsch. Mama z babcią i sąsiadkami siadywała latem w altance na podwórku, piły kawę i szprechały, zajadając drożdżówki. Po roku trzydziestym dziewiątym była już tylko kawa bez kucha, a czasem nawet prawdziwej kawy brakowało. Zresztą stosunki z sąsiadkami nie były już tak dobre, dziadek Aleksander Mienik zesłany został do obozu w Stutthofie, wujek Jan do Sachsenhausen, a stryj Bernard, podobnie jak mężowie i synowie sąsiadek, walczył pod Stalingradem. O czym było gadać? Każdy swoje zmartwienie niósł sam, raz po raz listonosz przynosił listy z informacjami, że ten i ten poległ za Führera i ojczyznę, a inny zmarł w obozie. Dziadek na szczęście przeżył. Ojciec nie walczył, już wcześniej załatwił sobie kategorię "niezdolny do służby wojskowej" ze względu na chorobę kręgosłupa. Pracował zatem w pralni jak wprzódy, farbując materiał na mundury dla Wehrmachtu.

***
Wojna dotarła na Orunię w marcu 1945 roku. Bomby uszkodziły kilka domów, od salw artyleryjskich trzęsły się stare kamienice, z daleka dolatywał terkot karabinów maszynowych i dziwne ryczące odgłosy. - To grają organy Stalina - mówił tata. Kobiety, dzieci i starcy siedzieli skuleni w schronach, a tynk sypał im się na głowy.

"27 marca Góra Gradowa, wraz z Biskupią Górką, były jeszcze obsadzone przez Niemców. 28 marca o godzinie drugiej w nocy Niemcy wycofali się z Góry Gradowej, a przed południem mały oddział znajdujący się na Biskupiej Górce skapitulował, wywieszając białą chorągiew. Wszystkie niemieckie jednostki wycofały się za wschodni brzeg Motławy. Tego dnia Rosjanie zajęli całą zachodnią część Gdańska" - czyta Anita Charlotta w internecie.

- Siedzimy półprzytomni z mamą i dziadkiem - opowiada. - Sowieccy żołnierze wpadają do bunkra, wyganiają nas na ulicę, wleczemy się, popychani, poszturchiwani przez ludzi, w stronę Starogardzkiej. Jedna z dziewczyn z naszej grupy próbuje uciekać, żołnierz strzela, jej ojciec przypada do ciała, strzelają także do niego, pędzą nas dalej, modlimy się… Na zatracenie nas prowadzą? Na śmierć? Te pytania łomocą w głowach, rozsadzają czaszki.
Robi się ciemno, są za miastem, wchodzą do jakiegoś gospodarstwa, wokół wielkiego stogu siana siedzą stłoczone kobiety i dzieci, przytulają się do nich, dziadek wciska mamę Anity Charlotty w siano i nakrywa kocem. Rosjanie świecą latarkami, wybierają młodsze kobiety, Anita Charlotta ma na sobie elegancki ciemny płaszczyk z kołnierzem z białego królika, wełnianą czapeczkę na jasnych włosach. Żołnierz wyciąga do niej rękę, dziadek zrywa się i krzyczy po polsku: - To dziecko! Ma dziesięć lat! Dziesięć - pokazuje na palcach. - To polskie dziecko!

Siedzące obok kobiety mają mniej szczęścia, sołdaci wyciągają je z siana, prowadzą w kierunku domu nieopodal, po zewnętrznych schodach wpychają na piętro. Siedzący wokół stogu śledzą światło latarki, które oświetla poruszające się w ciemności sylwetki kobiet i żołnierzy… Słychać stuk zamykanych drzwi, światło pojawia się w oknie i wtedy straszny krzyk przeszywa powietrze.

Drzwi otwierają się nagle, snop światła oświetla sylwetkę miotającą się na podeście, kobieta chwyta za poręcz i jęczy przerażająco. Poręcz - zobaczą to rano - okręcona jest drutem kolczastym… Żołnierze znowu wpychają kobietę do środka. Krzyk urywa się nagle.

Gertruda, mama Anity Charlotty, siedzi pod tym kocem, schowana za dziadkiem i córką, i modli się bezgłośnie, siedzi tak trzy dni i trzy noce. W nocy jest mróz, ubranie przymarza do siana, matka jęczy: - Już nie wytrzymam, muszę się wyprostować - ale się nie prostuje, bo strach jest silniejszy niż ból.
Teraz gonią ich w stronę śródmieścia, zatrzymują się przy jakiejś szklarni i w tej szklarni - jak na scenie - żołnierze zrywają z kobiet płaszcze i sukienki, rwą bieliznę, rzucają na ziemię…

Gdy docierają do domu, w mieszkaniu nie ma dywanów, obrazów, odzieży, ale ciężkie meble stoją, jak stały. Mama schodzi do piwnicy, w której trzymała kartofle i mąkę na czarną godzinę, Anita Charlotta pędzi za nią, bo schowała tam pokój dla lalek z przepięknymi mebelkami, który dostała w prezencie na Boże Narodzenie 1944 roku, podczas uroczystości w farbiarni Kraatza. Oczywiście nie ma ani kartofli, ani mąki, ani Puppenstube.

***

Frau A., sąsiadka z dołu, otwarcie żyje z sowieckim oficerem, ale nikt nie ma jej tego za złe, bo w ten sposób zapewnia opiekę sobie, ale przede wszystkim nastoletnim córkom.
Frau D. żołnierze wyciągają z mieszkania, piętnastoletni syn szuka jej bezskutecznie po okolicy. Mąż o niczym nie wie, zresztą nie wiadomo, czy żyje, pływa gdzieś na okręcie wojennym.
Znika też Frau F., Frau Z. i inne panie.

Gertruda choruje, te zimne noce w stogu siana dają o sobie znać, dziadek smaruje ją gęsim smalcem i spirytusem. Przed domem płonie ognisko, harmoszka gra, Rosjanie tańczą i piją, kanister z alkoholem przechodzi z rąk do rąk, a oni ciągną z niego z takim zapamiętaniem jak umierający z pragnienia na Saharze, gdy dowloką się do oazy, jakby ten spiryt miał przywrócić im życie.
Komendantura mieści się w budynku vis-á-vis kamienicy, w której mieszka Anita Charlotta z mamą. Wcześniej odbywały się tam zebrania NSDAP, stamtąd wychodziły kolumny schludnych chłopców z Hitlerjugend. - Ojciec do partii nie należał - dodaje zaraz Anita Charlotta, no, właśnie, pytam, Gertruda choruje, dziadek smaruje ją smalcem, żołnierze tańczą i piją, a gdzie jest Bruno?

Pojawił się nagle z sowieckim żołnierzem, uzbrojonym w pepeszę. Krzyknął: - Job twoju mać! - i rzucił na stół kawał końskiego mięsa. Anita Charlotta aż się skuliła ze strachu. Ojciec miał szczęście - Rosjanie zatrudnili go przy grzebaniu trupów. Zakopywał poległych w lesie koło Borkowa. Był tam polowy lazaret, ranni umierali na zdobycznych dywanach, którymi ich koledzy zasłali zamarzniętą ziemię.

Bruna traktowali dobrze. Jakoś musieli się z nim dogadywać, bo nie tylko nie stanął pod ścianą, ale nawet dostał nowe zadanie: rozbiór końskiego mięsa. Wiedział, jak to się robi, bo w komórce na podwórku zawsze hodował świnki, przed Wielkanocą urządzał świniobicie, sprawnie dzielił półtusze, robił kiełbasy i szynki. Teraz wycinał z końskich trupów co lepsze kawałki i gotował Rosjanom koninę z soczewicą. Był im przydatny, więc go trzymali.

Gertruda wyzdrowiała i razem z sąsiadką zatrudniła się w stołówce sowieckiej komendantury. Chodziło przede wszystkim o to, by wynieść trochę zupy i kartofli, bo głód był straszny. Ale długo nie popracowała, bo spodobała się pewnemu Kozakowi. Gonił ją po kuchni, potem po podwórku, ale miała przewagę - znała wszystkie oruńskie bramy i zaułki. Znikła mu z oczu, ale w kuchni więcej pokazać się nie mogła.

Sowieckie wojsko rusza dalej na zachód, do Oruni zaczynają przyjeżdżać nowi mieszkańcy, przeważnie zza Buga i ze zrujnowanej Warszawy. Opustoszałe kamienice zapełniają się nowymi lokatorami. Ich śpiewny akcent niesie się po ulicach, dochodzi z otwartych okien mieszkań.

***
Hilda, siostra ojca, poznała mężczyznę z Łodzi, który jak się potem okazało - zostawił w swoim mieście żonę i dzieci - i przyjechał tu szukać szczęścia. Zaopiekował się ciężko chorą na tyfus Hildą, a gdy wyzdrowiała, razem wyjechali do Niemiec. To samo zrobił Paul, ukochany brat taty, i jego żona Frieda.

Żona i córki drugiego brata, Bernarda, który zginął pod Stalingradem, też co prędzej opuściły Gdańsk. Nigdy potem się nie odezwały. Gdy Anita Charlotta po latach będzie szukać przez Czerwony Krzyż kuzynek, z którymi bawiła się w dzieciństwie, otrzyma taką oto odpowiedź: Gisle i Gertruda żyją w Hamburgu, ale nie życzą sobie żadnych kontaktów!
Trzecia siostra ojca, Herta, opiekowała się babcią. Gdy Oma zmarła w 1953 roku, Herta z mężem i przybranym synem, Polakiem zresztą, wyjechała z Polski. Natomiast Marie, kolejna siostra ojca, wyjechała do Niemiec sama. Jej córka jechać nie chciała, związała się z polskim kolejarzem.
Także tata nie zamierzał wyjeżdżać, tu się urodziłem, job twoju mać, powtarzał, i tu umrę. Zasłyszane u Rosjan przekleństwo wyraźnie go urzekło. Pracował znowu w pralni, ale nie w "państwowym zakładzie pralniczym", który działał w budynku, gdzie znajdowała się przez lata firma Kraatza. Zatrudnił się w prywatnej pralni u znajomego, bo nigdy nie nauczył się ani słowa po polsku. Właściciel dostał domiar, ale był przytomnym człowiekiem i gdy przyszła komisja, zastała suto zastawiony stół, gorzała lała się strumieniami i jakoś się dogadali. Pralnia przetrwała. Nie na długo jednak, bo lekkomyślna żona właściciela zaprószyła ogień i zakład spłonął.

Anita Charlotta, zwana teraz Anielą Szarlotą, poszła 1 września 1945 roku do polskiej szkoły. Nikt jej specjalnie nie szykanował z powodu nieznajomości języka. Czasem tylko nauczycielka historii kazała jej za karę klęczeć na grochu, bo nie mogła opanować podziału dzielnicowego Polski, a ród Piastów był dla rządzących Polską Ludową bardzo ważny. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, imiona Władysława Wygnańca, Bolesława Kędzierzawego czy Mieszka Starego pozostały w jej pamięci do dziś.

***
Anita Charlotta wygląda przez okno i widzi budynek, ten sam, z którego kiedyś wychodzili ze sztandarami grupy Hitlerjugend, a potem sowieccy żołnierze. Po wojnie do domu kultury przychodzili tłumnie chłopcy i dziewczyny, których rodziców nazywano tu bosymi Antkami. Z upływem lat budynek podupadł, wraz z całą dzielnicą, aż zniszczyła go powódź w 2001 roku. Gdy Anita Charlotta wrzuci do Google hasło "dom kultury na Oruni", dowie się, że w tym właśnie miejscu stał w XVIII wieku pałacyk Schopenhauerów (kupił go dziadek filozofa), a otaczał go rozległy piękny park.

Teraz w odnowionym Dworku Artura mieści się Gdański Archipelag Kultury, odbywają się wystawy malarstwa, przedstawienia i koncerty. Więc coś jednak się zmienia w tej zapomnianej przez Boga i władze miasta dzielnicy. Wieczorem ciągle jednak strach wyjść na ulice. Młodzi szukają innych miejsc do życia.

Aneta Charlotta wygląda przez okno i wydaje jej się, że zaniedbane podwórko jest takie jak kiedyś, na grządkach kwitną georginie i astry, w komórce chrząka świniak, na płocie pieje kogut. W altance zbudowanej przez dziadka mama z babcią piją pachnącą kawę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki