Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sztuka Jedzenia: Rozmowa z Gosią Waluszewską, autorką książki "Metadieta"

Gabriela Pewińska
Gosia Waluszewska, autorka książki "Metadieta"
Gosia Waluszewska, autorka książki "Metadieta" Archiwum prywatne
W cyklu Sztuka Jedzenia o wiecznym niedosycie, chrupaniu marchewki, harmonii i dyscyplinie, o tym, dlaczego powinniśmy kłaść na talerz tylko to, co rozpoznałaby nasza prababka, o Jacku Santorskim, który uprawia jogę, ludziach, którzy mogą żyć bez twarogu, i podróżach w poszukiwaniu menu idealnego, z Gosią Waluszewską, autorką książki "Metadieta", rozmawia Gabriela Pewińska.

Lubi Pani jeść?
Lubię, ale nie jestem od jedzenia obsesyjnie uzależniona. A mam wrażenie, że dziś to uzależnienie powszechne. Kultura jedzenia tak bardzo się zmieniła, a to dlatego że opływamy we wszelkie dobra, także spożywcze. A ponieważ w naturze ludzkiej jest ciągły niedosyt, więc na okrągło poszukujemy czegoś nowego. Wspaniale, jeśli korzystamy z tych dobrodziejstw raz na jakiś czas, ale nasza ciekawość chce wciąż więcej i więcej, a to już zmierza w niebezpiecznym dla nas kierunku.

Jak niebezpiecznym?
Po pierwsze, najadanie się nie jest zgodne z naturą człowieka. Po drugie, ta różnorodność smaków, ich połączeń... Wcale nie jestem przekonana, czy to dobrze na nas działa. Mnie tak samo cieszy chrupanie marchewki jak próbowanie wyrafinowanego dania kuchni molekularnej. Ale na co dzień jestem za prostotą, umiarem. I trzymam się zasady "lakierki na niedzielę". W metadiecie, którą stosuję, wszystko ma swoje miejsce i czas, bo metadieta to harmonia i symbioza mózgu z ciałem, czyli pełna kontrola naszych potrzeb.


"Lakierki na niedzielę", czyli właściwie co?

Kiedyś dziewczynki wkładały lakierki tylko raz w tygodniu, do kościoła. Dziś, nie tylko w kwestii ubioru, jest przyzwolenie na wszystko. Rewia. Wieczne święto. Takie podejście nie sprzyja człowiekowi. Przestaje umieć się cieszyć, zaczyna być coraz bardziej zachłanny. Jedno pragnienie rodzi kolejne, i tak bez końca. Wieczne niezaspokojenie, które wywołuje frustracje. "Lakierki na niedzielę" to tytuł rozdziału mojej książki "Metadieta". Mój mentor, Jacek Santorski, zwrócił uwagę na to, że w rozmowie z nim mówię tymi tytułami: "Lakierki na niedzielę", "Do pierwszego beknięcia", "Dobranocka dla żołądka". To hasła, które mają też żyć poza książką. Funkcjonują także w moim domu. Kiedy jedziemy na wakacje, syn mówi: "No, mamo, »lakierki na niedzielę«... Skuś się na torcik". I daję się skusić. Ale czasem pozwalamy sobie przy stole na więcej, a to już nie są lakierki, tylko lakiery z cholewami. I wtedy w ruch idą ziółka, miniposty i inne metody, żeby przywrócić organizmowi równowagę.

Słynny psycholog Jacek Santorski też już nosi "lakierki na niedzielę"?
Poznaliśmy się rok temu na śniadaniu u nas w Sopocie, po urodzinach mojego męża. Jedząc, rozmawialiśmy... o jedzeniu. Spodobało mu się moje myślenie. Namówił mnie do podzielenia się tą wiedzą z innymi, do napisania książki. Podjęłam się tego zadania i tak oto Jacek Santorski stał się dla mnie dobrym duchem. Zresztą to moje, doskonalone przez lata, podejście do kwestii jedzenia było mu już wtedy bardzo bliskie. Był już "na drodze". Ćwiczył jogę i zdrowo się odżywiał.

Ciekawe, jak wiele w moim życiu musiałoby się zdarzyć, żebym przestała jeść twaróg... Pani zrezygnowała z nabiału.
Poczułam się fantastycznie, gdy spróbowałam zrobić to, co zaproponował Mark Bittman, mój ulubiony bloger, recenzent kulinarny "New York Timesa". Któregoś dnia namówił kolegów, by na miesiąc zrezygnowali z twarogu, sera żółtego, mleka.

I co?
Spróbowałam tak żyć przez całą zimę i przestałam chorować! Jednocześnie stosowałam eliksir, którego skład podaję w książce, miksturę na bazie imbiru, kurkumy, czosnku. To coś, co wysusza śluz, jaki powstaje przez lata na skutek odkładania się kazeiny - niestrawnego dla nas białka z mleka krowiego. Jako wyczynowa pływaczka, od małego piłam ogromne ilości mleka, zaczynałam i kończyłam dzień twarożkiem. Strasznie chorowałam. Na zapalenie oskrzeli, zatoki, astmę, testowano na mnie różne leki, preparaty przeciwalergiczne. A wystarczyło zrezygnować z nabiału i problemy ze zdrowiem minęły! Odstawiłam antybiotyki, zaczęłam dobrze spać, miałam niebywałą energię. Schudłam, po 25 latach wróciłam do pływania. Odzyskałam witalność.

Jedna z zasad, której Pani hołduje, to: kładź na talerz to, co rozpoznałaby twoja prababcia. Moja na pewno nie odmawiała sobie ni mleka, ni śmietany. Dożyła w świetnej formie prawie stu lat.
Nabiał, który dziś kupujemy w sklepach, to już nie jest ten nabiał, który jadano sto lat temu. A poza tym nasi dziadowie nie jadali jogurtów, potrzebne dla zachowania odporności organizmu bakterie mieli w kiszonkach. W siarczyste zimy nie odmawiali sobie miodu, czosnku, cebuli, kwaszonej kapusty. Pokolenia naszych babć ratował umiar. Mam znajomą Kaszubkę, która od czwartego roku życia chodziła w pole, doiła krowy, żyła skromnie i prosto, zgodnie z naturą, także pod względem odżywiania. To od niej usłyszałam: "Ser żółty zawsze jadaliśmy tylko w piątki, w czas postny. Poza tym ser żółty to była zawsze droga rzecz!".
Fantastyczne! Ta celebracja, ten rytm! Twarożku pewnie też jadano kiedyś mniej. Mam w rodzinie 85-letnią osobę, która odżywia się bardzo tradycyjnie, nigdy nie tknęła fast foodu, budyń, kisiel, pierożki przyrządza sobie sama. Dzień potrafi zacząć od pajdy białego chleba z masłem, cebulą i smażoną słoniną. Jada, bardzo powoli, na talerzyku małym jak spodeczek od filiżanki! Nigdy nie bierze dokładki i z wiekiem wciąż zmniejsza porcje. To, co stosuje, to jest właśnie metadieta! Filozofia umiaru. Ta osoba wciąż ma w sobie wigor i formę, choć w ogóle nie jada ryb. Nie lubi. Ostatnio ktoś ją namówił na sardynki w oleju.

No, ale chyba nie z puszki!
Autorytet w dziedzinie zdrowego odżywiania, profesor Marek Naruszewicz wyjaśnił mi, że to w tych rybkach właśnie jest idealna proporcja wapnia z fosforem, kapitalna mieszanka dla kości. Widząc moje opory, dodał: "Proszę nie demonizować puszki! Zamyka się ją próżniowo, a ryba do niej wkładana jest świeżutka, bez konserwantów". Przystałam na to, bo metadieta to filozofia, która wciąż odkrywa nowe rzeczy. Jestem otwarta na to, co jest dla mnie dobre. Ważne, by być czujnym, by śledzić to, co się dzieje na rynku spożywczym, w którym kierunku zmierzają producenci żywności, a niestety, jest to jeden kierunek - ku przedłużeniu terminu ważności produktów. To masakra, jak mówią młodzi! Niedługo będziemy mieć żywność przydatną do spożycia przez rok albo dłużej! W tym braku umiaru człowiek się pogubił. Swoją zachłannością sprawił, że tę nadprodukcję jedzenia trzeba teraz jakoś przerobić i sprzedać. Kto na tym zyskuje? Na pewno nie my... Dlatego konsument powinien być świadomy, ma żądać wyraźnego oznaczenia na etykiecie, dużymi literami lub kolorami, tak jak ma to miejsce w Anglii.

Zbierając materiały do tej książki, podróżowała Pani w poszukiwaniu menu idealnego i szczęśliwych, zdrowych ludzi, by z nich brać przykład, by od nich czerpać wiedzę.
Przede wszystkim obserwowałam. A jestem obserwatorem wnikliwym. Mogę siedzieć sobie na wielkim lotnisku w jakimś kącie i godzinami patrzeć na ludzi. To czasem lepsze niż rozmowa. Poza tym często barierą jest język tubylców, tak jak na pewnej wsi w Kambodży, gdzie możliwa była tylko obserwacja, bycie z ludźmi. Podpatrywałam, jak jedzą, co jedzą, co sprawia, że są zdrowi, że długo żyją, że ładnie wyglądają. Te poszukiwania były też związane z lękiem, że jako kolejna osoba w rodzinie, zachoruję na cukrzycę. A cukrzyca typu 2 to pochodna złego odżywiania się. Rodzinie mojego taty, wywiezionej w czasie wojny na Syberię - gdzie przeszła straszny głód - całe życie przyświecało myślenie, żeby się najeść. Hasło "najedz się do syta" dominuje zresztą w polskiej kulturze. Takiego podejścia do jedzenia nie ma w Japonii ani w Chinach. U nas, z racji klimatu, ale i burzliwej historii, jeśli już w ogóle mogliśmy coś zjeść, to najadaliśmy się do syta. Ceną za to przewlekłe najadanie się jest właśnie cukrzyca typu 2, niemożność organizmu do skonsumowania tak wielkiej ilości glukozy. Symptomem cukrzycy jest otyłość brzuszna. Też ją miałam. Gdybym wróciła do dawnego stylu życia, komórki, które sprzyjają chorobie, uaktywniłyby się. Tylko czekają, aż odpuszczę.

Wspaniale byłoby, gdyby lekarz rodzinny badał nasze uwarunkowania żywieniowe, by doradzał, co powinniśmy, a czego nie możemy jeść. By w ogóle coś wiedział na ten temat.
Jest nowa dziedzina nauki, nutrigenomika, która sprawi, że za 10-20 lat internista zeskanuje na przykład nasz genom, przeanalizuje nasze punkty słabe, choroby genetycznie dziedziczone i wyjaśni, że wcale nie musimy na nie zachorować, pod warunkiem że zaczniemy stosować pewne składniki diety... Metadieta jest bliska takiemu podejściu do jedzenia. "Meta" to coś ponad, "diatea" - styl życia. Wszystko razem to szukanie sposobu na nasz organizm. Wsłuchajcie się w siebie! Polubcie swój żołądek, nie traktujcie siebie jak śmietnik! Metadieta to poznanie siebie. Jeśli jemy nabiał, a czujemy się zdrowi i witalni, nie puchniemy i nie mamy zgagi, nie rezygnujmy z niego. Trzeba być wyczulonym na to, co nam służy. Ale jedzmy, kiedy jesteśmy głodni, a nie kiedy mamy apetyt. Jedzmy tyle, by zaspokoić głód. Jak piękne jest słowo "posilać się". W nim jest siła. Dlaczego nie posilamy się, a jedynie najadamy? Widziałam ludzi pracujących na polach w Indiach, w Peru, którzy noszą przy sobie orzechy, suszone owoce i raz na jakiś czas przysiadają, lekko się posilają i wracają do pracy. Takich sześć skromnych posiłków to też jest metadieta. Trzeba tylko wiedzieć, co nam służy, i pamiętać, że nie zawsze to, co jest dobre dla ciebie, jest dobre dla mnie.

Pani książka, choć traktuje o diecie, nadaje rangę jedzeniu, jego celebracji. Podkreśla Pani, jak wiele od jedzenia zależy, właściwie całe nasze życie. Także to psychiczne.
Człowiek wciąż ucieka od goryczy ku słodyczy, to naturalne. Wszystko jest dziś maksymalnie przesłodzone, nawet musztarda, ogórki kiszone... Ta słodycz jest potrzebna psychice, choć nadmiar glukozy niszczy organizm. Już od niemowlęctwa, gdy spróbujemy słodyczy mleka matki, w naszym mózgu zaczyna się produkcja serotoniny, hormonu szczęścia, i my to szczęście czujemy, w bliskości matki, w cieple jej piersi, w rytmie jej bijącego serca. Potem już niemożliwe jest żyć bez podobnej przyjemności. Dlatego ludzie pocieszają się, czym mogą.

Głównie jedzeniem.
W tym pocieszaniu się trzeba zachować umiar. I dyscyplinę. Odejście od dyscypliny jest fatalne w skutkach, bez niej ludzie czują się zagubieni i nieszczęśliwi. Dlatego można sobie pozwolić na coś słodkiego, ale zatrzymać się na jednej łyżeczce albo ustalić sobie, wzorem Skandynawów, jeden słodki dzień w tygodniu. Brak umiaru prowadzi do choroby. To choroba zmobilizowała mnie, by zmienić życie. Za duży mam szacunek do siebie, by tolerować coś, co jest dla mnie złe. Wiem, że właściwe jedzenie jest ważne dla zachowania psyche, ale może to kwestia tego, czy na przykład zjem trzy naleśniki, czy jednego? I czy po tym jednym pójdę na spacer z psem, czy legnę wygodnie na kanapie? Jacek Santorski też wyznał w książce, że skusił się na torcik wedlowski, ale natychmiast potem poszedł biegać! Coś za coś…

[email protected]

NIEZBĘDNE INFORMACJE OPEN'ER FESTIVAL 2013

ZOBACZ KONIECZNIE OPEN'ER 2013 - DOJAZD, POLE NAMIOTOWE, LINE UP

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki