Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sztuka Jedzenia. Rozmowa z aktorką Ludmiłą Legut

Gabriela Pewińska
- Z dzieciństwa pamiętam barwy i zapachy jedzenia - mówi Ludmiła Legut
- Z dzieciństwa pamiętam barwy i zapachy jedzenia - mówi Ludmiła Legut Przemek Świderski
W cyklu Sztuka Jedzenia o przypalonej kaszy, plackach dla słynnego mima i wróblach kąpiących się w filiżance po kawie- z aktorką Ludmiłą Legut.

W jednym z listów miłosnych do reżysera Wojciecha Hasa, Pani siostra, Lucyna Legut pisze: Ludmiła przypaliła kaszę. Muszę ratować obiad!
Och, to były dawne czasy. Ale i dziś kuchnia to nie jest moje miejsce. Zresztą nigdy nie było. Nie miałam do tego głowy. Studiując w Krakowie w latach 40. u słynnego Iwona Galla, wszyscy chodziliśmy na obiady do Klubu Literatów. Głównie jednak żywiły nas panie z arystokracji zrzeszone w Radzie Głównej Opiekuńczej. Obiady podawały w piwnicy Pałacu pod Baranami. U Galla byliśmy głodni na okrągło.

Może to z powodu wyczerpujących zajęć na basenie? Pani siostra opowiedziała mi kiedyś taką historię: "Iwo Gall w Krakowie miał swoje Studium Aktorskie, w którym znalazła się także moja siostra Ludmiła. Pojechałam do niej. Akurat był to dzień, gdy czeredka studiujących u Galla młodych ludzi, pobierała lekcje pływania w YMCA. Weszłam do pływalni. W basenie moczyły się rusałki Galla, a nad basenem, na marmurowych płytkach, stał fotel. W nim, w królewskiej pozie, spoczywał rozparty jak monarcha król Iwo Gall. Czarna peleryna niczym królewskie odzienie zarzucone w tył, na poręcz fotela, na szyi biały, jedwabny szalik, przerzucony jednym końcem na plecy, mina dobrotliwego monarchy. Co chwilę któraś z rusałek podpływała do swego władcy, na moment opierała się o brzeg basenu, aby przesłać mu uśmiech, strzepnąć z liczka krople wody i znów zanurzyć się w fale". Basen w YMCA wykąpał wielu wybitnych artystów...
Na przykład słynnego mima i choreografa, mojego wielkiego przyjaciela Henia Tomaszewskiego. Przyjeżdżał do nas do domu na placki.

Placki?
Ziemniaczane! Słynne na cały Kraków! Także na Wybrzeżu. Kiedy mama odwiedzała nas w Gdańsku, ciągnęły do mojego mieszkania pielgrzymki kolegów aktorów w owych plackach zakochanych. Dla tych tłumów mama smażyła je nieustannie od rana do nocy. Wielbicieli placków nie było końca! W tamtym czasie matka zakochała się w aktorze Antku Juraszu. On z tej miłości dostawał po dwa placki. Z kotletem schabowym w środku!

Schabowy miłości...
Nie przepadam. Ale wtedy, po wojnie, za czasów Galla byliśmy nieustannie głodni, należeliśmy do wygłodzonego, powojennego pokolenia. Pamiętam, że do powojennych placków piło się herbatę z suszonych obierek z jabłek. Czas to był straszny, bieda, kiedyś nawet zabrakło nam do placków soli. Z wygłodzenia ważyłam 45 kg i zachorowałam na gruźlicę. A wcześniej, ale to już nie z głodu, tylko dlatego, że byłam dzieckiem bardzo chorowitym, ciężko przechodziłam dur brzuszny i miałam ostatnie namaszczenie! W wieku ośmiu lat!

Przypomniało mi się, jak kiedyś pisarz Stanisław Dejczer opowiadał o swoim bracie, który zmarł, mając ledwie lat pięć. Szalała wojna, nie było miejsca, gdzie zoperowano by mu ślepą kiszkę. Konające dziecko żegnało się ze wszystkimi. - Zaraz, zaraz, z kim to się jeszcze nie pożegnałem? Ach, jeszcze z Jurkiem! A ciocia Irka? Dlaczego nie przyszła się pożegnać? Niech tu przyjdzie, bo ja zaraz umrę!

Ja na szczęście jeszcze żyję! Świat mi się czasem podoba, czasem nie. Nie cierpiępolityki, przerażają mnie politycy, jak tylko słyszę, że któryś zaczyna jojczyć lub stękać, to mnie szlag trafia i z miejsca wyłączam telewizor. Oni nie dostrzegają kropli rosy ani urody więdnących liści...

Nie mają czasu. Martwią się o Polskę.
Akurat! Nie znają zapachów, kolorów, tylko stękają, że wszystko jest źle i źle. Myślę, że takiemu człowiekowi, który nie dostrzegaurody życia, nie widzi dobra, fatalnie się żyje. A tyle jest dobra na świecie. Proszę sobie wyobrazić, że niedawno podchodzi do mnie grupa młodych ludzi i mówią, że przeprowadzają akcję dobroci...

Czyli?
Trzepią dywany ludziom. Strasznie się zdziwiłam. - A kto wy jesteście? - pytam. - Chrześcijanie - odparli. Pełna wątpliwości wpuściłam ich do domu. Dywan wytrzepali wyśmienicie! Chociaż już na wstępie zastrzegłam: Nie płacę, niczym nie częstuję i proszę mnie nie nawracać!

Nie nawracali?
Bardzo mili i grzeczni do końca. Kulturalni. To byli, jak się okazało, zielonoświątkowcy. Spytałam: Dlaczego to robicie? Rzekli tylko: Dobro rodzi dobro.

To trzeba było im może ugotować jakiś obiad?
(śmiech). Proszę pani, w kuchni jestem niezgrabna, a to wyleję coś, a to palec utnę, wszystko przypalę. Spaliłam już trzy piękne czajniki i kilka garnków. Tak się potrafię zamyśleć, zagapić. Wolę przyglądać się kąpiącym wróblom niż stać przy garnkach. Jak te wróble wrzeszczą, jak się tłuką. To jedyni chuligani, których lubię.

Pamiętam wróble paryskie. Rządzą po kawiarniach. Kąpią się w filiżankach z kawą, dziobią resztki rogalików zostawionych na talerzu. Jedzą z ręki.
Moja przyjaciółka, prawdziwy anioł, wróblom podgrzewa wodę do kąpania! A mnie gotuje zupy. Eintopfy. Wręcza mi gar i mówi: Będziesz miała na dwa dni. A ja to jem przez tydzień! Tam są kawałki różnych mięs, dużo warzyw. Bardzo pożywne.

Pani nie przywiązuje wagi do jedzenia.

Wiem, że muszę jeść, by żyć.

Pani siostra kochała biesiadować. Kochała też karmić gości. Pisała: "Moi mężczyźni uwielbiali jeść, a ja szalenie lubię podtykać. Rozpieszczała Hasa". Kiedyś sprzedała kieckę, żeby mu kupić kakao.

Pięknie podawała jedzenie. Tak mnie rozpuściła, że nie lubię jadać w restauracji. Podają tam takie straszne ilości jedzenia! Jak dla kowboja, jak dla hodowcy bydła! Gdy widzę taką górę kartofli i warzyw to mi się odechciewa...

Dwa kartofle wystarczą?
W zupełności. Pięknie podaje jedzenie moja przyjaciółka, którą nazywam Rudą Marią. Bo ja mam Rudą Marię, Srebrną Marię i Czarną Marię.

Wszystkie gotują dla Pani zupy?
Ruda Maria niedawno posłała mi przez wnuczkę pyszną fasolówkę.

Pani ma dobrze...

Owszem. Dzisiaj mam obiad od mojego Anioła Stróża, czyli od czarującej pani Trudzi. Pani Trudzia mówi, że gotować tylko dla siebie nie potrafi. I dlatego dzieli się jedzeniem ze mną. Moje Marie poprzez jedzenie obdarowują mnie uczuciem. Ja to im się czasem nawet dziwię, bo potrafię być naprawdę nieznośna. Humorzasta jak purchawka.

No, ale chyba nie wybrzydza Pani na te zupy?
Czasem grymaszę: No nie, za dużo mięsa, nie lubię... Pani Trudzia naprawdę jest aniołem, że znosi wszystkie moje kaprysy. Ona bardzo lubi teatr. I gdy dostaję zaproszenie, zabieram Czarną Marię i Trudzię na spektakl.

Czyli to jest zupa za teatr?
Sztuka za jedzenie.

A propos obdarowywania. Słynne były paczki z jedzeniem, które przed laty przysyłała paniom z Krakowa mama. Lucyna pisała do Hasa: "Wieczorem Maruszakówna przyniosła mi paczkę od Mamy, jest śliczny torcik dla Ciebie. W ogóle tyle pysznych rzeczy, kotlety, kiełbasa, ciasta. Jak przyjedziesz, to już będzie za późno, bo się zepsuje. Ale torcik czeka w całości i ja też w całości czekam".
Mama potrafiła nam dostarczyć pocztą nawet barszcz w butelce. Otwór zrobiony w dużym kartonie i dopisek dla listonoszy: Proszę uważać, to jest barszcz dla moich dzieci. Mama bardzo lubiła Staszka Michalskiego. Robiła dla niego specjalnie nalewki na wiśniach.

Przysyłała je w paczkach?

Nie, robiła je, gdy już mieszkała z nami tutaj. W paczkach dostarczała nawet świeże kwiaty. Zawinięte w mokrą watę, w folię - po otwarciu paczki pachniały jakby dopiero co zerwane w ogrodzie. Raz dostałam konwalie, a raz róże.

Pewnie bardziej cieszyła się Pani na te konwalie niż na barszcz?

(śmiech). Mama, gdy mieszkała z nami w latach 50. na Czyżewskiego w Sopocie robiła ręcznie makaron. Produkowała go niezliczone ilości, hurtowo, dla wszystkich domowników. Pocięty na kawałki, wisiał w holu, na czym się tylko dało... No i ten jej rosół galicyjski z makaronem i dużą białą fasolą. Świetnie robiła też gołąbki. Nie miały nic wspólnego z dzisiejszymi wstrętnymi, dużymi gołębiami w obrzydliwym pomidorowym sosie. Te mamine były maleńkie i opiekane. Z dzieciństwa pamiętam zapachy i barwy jedzenia. Kolory to były lekko przytłumione, zupełnie inne niż te teraz: intensywne, błyszczące, lakierowane, ordynarne. Zapach tamtego chleba jeszcze pamiętam. Marzę, by kiedyś wejść do piekarni i poczuć zapach chleba mego dzieciństwa. Dziś chleb pachnie jakoś dziwnie. To chyba nie jest chleb.

Lucyna z miłości jadła tylko parówki i marchew. Pani z miłości pewnie nic nie jadła.
Ależ jadłam! Z miłości byłam głodna na okrągło. Jeden macho, pamiętam, zaprosił mnie kiedyś na kremówki. On mi tu kremówki serwuje, a ja wolałam zupę! Ale cóż, zjadłam, i to cztery! Nie martwiłam się o linię. Kiedyś w ogóle wydawało mi się, że fruwam jak motyl nad ziemią. Potem chodziłam dziarsko, a teraz sunę jak żółw.

Znam trzydziestolatków, którzy suną jak żółw.

Fatalnie chodzą, brzydko się trzymają, brzydko ze sobą rozmawiają, brzydko miłość uprawiają, brzydko jedzą, byle jak, na papierze. Brzydota objawia się we wszystkich szczegółach życia!

Na teatralnej scenie coś Pani jadła?
Raczej nie. Grałam głównie heroiny, a one raczej nie jedzą...

[email protected]

Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND[/b]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki