Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sztuka Jedzenia: Popisowe cynaderki dla amanta. ROZMOWA z aktorką Bogusławą Czosnowską

rozm. Gabriela Pewińska
Bogusława Czosnowska z Andrzejem Szalawskim  w "Termopilach polskich"
Bogusława Czosnowska z Andrzejem Szalawskim w "Termopilach polskich" Archiwum
W cyklu Sztuka Jedzenia z aktorką Teatru Wybrzeże Bogusławą Czosnowską rozmawia Gabriela Pewińska.

Ponoć stołował się u pani słynny amant Artur Młodnicki...
Raz nawet przyszedł na obiad w gaciach!

Jak to w gaciach?!

Byłam młodą aktorką teatru w Szczecinie. Mieszkaliśmy z mężem w budynku tego teatru. Często gotowałam kolegom aktorom, furorę robiły zwłaszcza cynaderki. Obiady podawałam o trzeciej. Pewnego dnia, o dziwo, Młodnicki nie pojawił się przy stole. Przyszedł dwie godziny później. Rozbawiony, nietrzeźwy i w piżamie.

Kawalarz!
Nieprawdopodobny! Ja do niego wściekła: "Na obiad w piżamie?!". A on: " Życzysz sobie we fraku?". Za chwilę wrócił. Bosy, w gaciach - dynamówach, tors goły, ale góra od fraka jak się patrzy! Plus muszka! - Czy teraz dostanę obiad? - pyta, a język mu się plącze. Dostał!

Uroczy!
Nie zawsze. Kiedyś na obiad zaprosił mnie i mojego męża sam wojewoda, człowiek wielkiej kultury, o nienagannych manierach. Autorytet. Obiad też - wytworny, pierwsza klasa! Przyszedł czas na rewizytę. Co robić, żyliśmy trochę jak "cygany", mieszkanie malutkie, zastawy stołowej nie posiadaliśmy. Pomidorową i zraziki zamówiliśmy więc w restauracji. Dania przyniósł, w koszu na bieliznę, teatralny woźny. Zastawę wypożyczyłam. Na ów obiad zaprosiłam Artura, był duszą towarzystwa! Przyszedł i na dzień dobry rzecze do mojego gościa: "Biedna Buśka po całym Szczecinie szukała możliwości pożyczenia talerzy. Błagam, niech pan uważa, aby któregoś nie zbić!".

Pani wspomnienia pełne są jedzenia i ludzi, którzy się z jedzeniem pani kojarzą. Wielka aktorka Maria Malicka na przykład...
Kojarzy mi się z kotletem de volaille. To było w Krakowie. Wybraliśmy się kiedyś w kilka osób (Malicka, dyrektor Teatru Starego, jakiś adwokat i ja) na elegancki obiad. Włożyłam nadzwyczaj piękną, odkupioną zresztą od nader szykownej damy, jaką była Malicka, suknię. Błyszcząca, satynowa, jaśniutka. Cud! Podano de volaille. Ja nigdy wcześniej tego nie jadłam. A to były, pech, de volaille prawdziwe, z gorącym masłem w środku. Przekroiłam, masło prysnęło... wprost na moją suknię! Wstyd straszny. Ale gdy myślę o Marii Malickiej, to przed oczami mam od razu scenę rosołową...

Rosołową?
To było w Szczecinie. Miałam szczęście towarzyszyć jej w sztuce "Cień". Ona grała kobietę sparaliżowaną, na wózku, ja - jej rywalkę, męża, o którego toczyłyśmy boje - Artur Młodnicki. W trzecim akcie jest scena, gdy klęczę przy fotelu Malickiej, prosząc ją o wybaczenie. Wzruszające! Malicka płacze (nikt nie umiał tak świetnie płakać na scenie jak ona!), ja płaczę, widownia płacze. Cały teatr wyje wniebogłosy!

Gdzie rosół?
To była słabość Malickiej. I kiedy dowiedziała się, że ja mam na obiad rosół z makaronem od razu zapowiedziała, że będzie. Tak więc łzy się leją, całe wodospady łez, a ona nachyla się ku mnie, równie zapłakanej i szepcze: "Pamiętaj, leć zaraz grzać rosół, abym zdążyła na ten ostatni, cholerny tramwaj!".

Te Pani popisowe cynaderki, to właściwie co?
Nereczki. Wołowe, wieprzowe, najlepsze są cielęce. Pamiętam sylwestra, gdy zaprosiłam towarzystwo z Teatru Wybrzeże. Lata 60. Nagotowałam cały kocioł tych cynaderek! O pierwszej w nocy wpada mój ukochany dyrektor Antoni Biliczak. Od razu do kuchni. Zobaczył te cynadry i dalej łyżką, prosto z rondla! Pomyślałam: "Umrze jutro! Jak nic!". Ale mu nie zaszkodziło, choć zawsze narzekał na wątrobę.

A kiedy myśli Pani o słynnej przedwojennej aktorce Toli Mankiewiczównej...
To od razu widzę naleśniki z kapustą i grzybami. Kiedyś, przechodząc obok baru mlecznego na Długiej, spotkałam słynną Tolę, z mężem. Przykra sprawa, bo studiowali barowy jadłospis pod kątem najtańszej potrawy... Myślę, że fakt, iż zdecydowali się na obiad w takim miejscu musiał być zwłaszcza dla niej, tak słynnej niegdyś gwiazdy, czymś przykrym. Znałyśmy się wcześniej, więc postanowiłam się przywitać. Bardzo się speszyli, gdy podeszłam. Tłumaczyli się, że mieli iść do restauracji, ale... Żeby rozładować sytuację, jak oni, zamówiłam naleśniki, zresztą, zapewniłam, że są wyśmienite w tym barze, poza tym to moja ulubiona potrawa. Miło nam się rozmawiało. Potem dali się zaprosić na kawę.

Fernandela też poznała Pani w okolicznościach kulinarnych?
Prawie. W Paryżu, gdzie w latach 60. pojechałam na stypendium. Podczas bankietu, który wystawiła redakcja "L'humanite". Poszłam tam z moim kolegą, młodym, nie dojadającym piosenkarzem. Wystarczyło hasło: "Będzie kolacja za darmo!". Pojawił się natychmiast. Ale, gdy się najadł, szybko zniknął. Ja zostałam, bo w głębi sali zobaczyłam Fernandela! Mego ulubieńca! Stał z jakimś niewysokim mężczyzną. Rozmawiali. Odważyłam się podejść. Powiedziałam mu, że cała Polska go uwielbia i na znak przyjaźni polsko-francuskiej ucałowaliśmy się z dubeltówki! Był bardzo męski! Podobał mi się. Wtedy to usłyszałam, jak towarzyszący mu mężczyzna mówi: No, no, że też taki popularny jesteś w tej Polsce! Ja patrzę, a to Jean Gabin! Myślałam, że się pod ziemię zapadnę! Tym bardziej, że aktorstwo Gabina ceniłam bardziej niż aktorstwo Fernandela, podziwiałam go, a wyszłam na ignorantkę!

A Fernandel?
Gdy bankiet się skończył, zaproponował, że mnie odwiezie do domu. Szofer w uniformie otworzył drzwi czarnej limuzyny, Fernandel usiadł obok mnie i pojechaliśmy pod dom Polskiej Akademii Nauk, gdzie mieszkałam. W marzeniach już widziałam zazdrosne spojrzenia co niektórych jego mieszkańców. Przy bramie szofer wyskoczył z auta, otworzył nam drzwi, a Fernandel wysiadł i podał mi rękę... Dyskretnie rozejrzałam się po oknach naszej kamienicy. Nikogo... Byłam wściekła. Fernandel odwiózł Czosnowską do domu i nikt tego nie widział - cholera!

Uwielbiała Pani kawiarnie, podobnie jak słynny kawiarniany bywalec Ludwik Sempoliński!
Ja wysiadywałam po lokalach w Krakowie, on - w Warszawie. Głównie w Europejskiej, gdzie miał swój stolik. Siedział tam elegancki, pod muchą. Wszyscy mu się kłaniali w pas. Ale podejść mógł doń tylko ktoś zaproszony. Lunio zawsze zamawiał herbatę i nie było mowy, by komuś coś zafundował. Okropny sknerus. Ale był czas, gdy kochał się we mnie i raz, chcąc mi zaimponować, na całego zaszalał w Polonii. Ja z nim tańczyłam, a mój mąż radośnie popijał.

Kto polewał?
Lunio! Mój mąż klaskał w ręce: "Jak się kocha w Buśce, to niech stawia!".

Gotują się cynadry, ale gotują się też aktorzy... Na scenie.

Pamiętam scenę ze słynną wizytówką, na której było napisane "Jan Dupa". Ale przypomniała mi się teraz wspaniała aktorka Zosia Mayr, jak wychodziłyśmy razem do ukłonów w Wybrzeżu. Często stałyśmy obok siebie, lustrując dyskretnie widownię, w poszukiwaniu przystojnych twarzy... Cedziłyśmy przez zęby, żeby nikt nie zauważył: Czwarty z lewej, piąty z prawej... (śmiech). Ale o czym to ja miałam mówić?

O Dupie.
Graliśmy w Szczecinie komedię o tym, jak to kamerdyner Jan zostaje posłem. Przychodzi z wizytą do swoich byłych pracodawców, a anonsuje go jego następca, przynosząc hrabiostwu wizytówkę, na której jest napisane Jan Derrek, bo tak też się nazywał. Przy stoliczku siedzą: pan hrabia, pani hrabina i ja. Lokaj melduje gościa i podaje bilecik, na którym kawalarz Młodnicki napisał tego wieczora "Jan Dupa". Pierwsza dostaje wizytówkę aktorka grająca hrabinę, czyta, usta chusteczką zasłania i właściwie już jest ugotowana, już jej nie ma. Nie wypowie słowa. Załatwiona na amen. Potem ja czytam i też po mnie. Nie wytrzymuję. Ostatni był pan hrabia, którego grał Jan Daszewski. Daszewski był jedynym aktorem, który umiał ugotować Młodnickiego. Gdy zaczął się śmiać, gwiżdżąc jak syrena, to Młodnicki już tylko mógł powiedzieć: "Kurtyna! Koniec przedstawienia!". Traf chciał, że na widowni siedziało wtedy jakieś ważne towarzystwo. Dyrektor Czosnowski miał z tego tytułu spore nieprzyjemności. Tak się wściekł, że rąbnął nam wszystkim po miesięcznej gaży.

A w jednym spektaklu skubała pani kurę.
W "Matce Courage" w Teatrze Wybrzeże. Kucharza grał świetny aktor Andrzej Szalawski. Kiedy ja skubałam tę kurę, on śpiewał piękny song o Salomonie. Popisowy numer. Zawsze dostawał po tej scenie ogromne brawa. Ale przyszedł wieczór, gdy braw nie było. Andrzej wściekły. Do mnie z pretensjami: "Coś ty robiła z tą kurą, że nie było owacji?!". Oniemiałam. Bo przecież skubałam jak zawsze. Następnego wieczora stanęłam z tą kurą... tyłem do widowni, żeby nie rozpraszać jej tym skubaniem. Ale scena się skończyła, a braw jak nie było, tak nie ma! A my, aktorzy jesteśmy na brawa ogromnie zachłanni. Ja to rozumiem, ale co miałam zrobić, Bogu ducha winna? Publiczność jest raz taka, raz inna. Mimo że w kolejnym przedstawieniu oklaskom nie było końca, Andrzej tak się obraził, że nawet mi się nie kłaniał. Raz się ukłonił i zaraz przeprosił: "Myślałem, że to Ciechocińska, kierownik widowni". Nie rozmawiał ze mną do momentu aż pojechaliśmy na gościnne występy do Sarajewa. Wtedy kupił gorące kasztany, podszedł do mnie i z uśmiechem rzekł: "No weź tego kasztana!".

Pani jest znana jako wielbicielka bufetów teatralnych...
Kiedy mam tremę, to pierwsza rzecz - idę do bufetu. Jestem okropnie łakoma. Raz moje łakomstwo stało się przyczyną kłopotów. Jako dziecko grałam rólkę w Teatrze Wielkim we Lwowie. Był tam oczywiście bufet. W bufecie najbardziej interesowały mnie kanapki z chrupkiego chleba z masłem i szynką. Pędziłam po nie na złamanie karku, na skróty, przez salę baletową, która z reguły stała pusta. Ale tego dnia miał tam próbę sam Leon Schiller. Wbiegając, wpadłam wprost w jego ramiona. Oburzony moim wtargnięciem zwyczajnie stłukł mi tyłek.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki