Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

System ratownictwa medycznego w Polsce. Rozmowa z prof. Andrzejem Basińskim

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz
Grzegorz Mehring/ Archiwum PP
O zaletach i wadach obowiązującego w Polsce Systemu ratownictwa medycznego z prof. dr hab. med. Andrzejem Basińskim, kierownikiem Katedry i Kliniki Medycyny Ratunkowej GUMed, czyli tzw. KOR-u, rozmawia Jolanta Gromadzka-Anzelewicz

Nowy minister zdrowia, prof. Marian Zembala chce, by 5-8 proc. składek opłacanych przez kierowców firmy ubezpieczeniowe przekazywały na ratownictwo medyczne. To dobry pomysł?
Dokładnie chodzi o to, by część ubezpieczenia, opłacanego przez kierowców, przeznaczać na leczenie powikłań związanych z urazami spowodowanymi wypadkami komunikacyjnymi. W niektórych krajach taki system działa świetnie, w innych nie działa. Z naszej, polskiej perspektywy to dobry sposób na dodatkowe źródło finansowania długotrwałego, niezwykle kosztownego leczenia powikłań po urazach. Wprowadzenie tego pomysłu w życie pozwoliłoby zwiększyć finansowanie szpitalnych oddziałów ratunkowych, jednak głównie w zakresie ciężkich, wielonarządowych urazów, których liczba gwałtownie rośnie w okresie letnim, co najlepiej widać w Klinicznym Oddziale Ratunkowym Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego. Śmiertelność z powodu wypadków komunikacyjnych co prawda w Polsce spada, i to głównie dzięki medycynie ratunkowej, ale koszty leczenia ofiar wypadków i różnych urazów oraz świadczeń z tego tytułu są horrendalne i zdaniem wielu ekspertów sięgają nawet 8-10 proc. naszego PKB.

Minister Zembala chce też przeanalizować, jak udzielana jest pomoc dzieciom, które nagle zachorują. W ostatnim czasie media nagłaśniały wiele przypadków, gdy mali pacjenci czekali na ratunek zbyt długo, co kończyło się tragicznie.
Teoretycznie, zgodnie z ustawą o ratownictwie medycznym do szpitalnych oddziałów ratunkowych trafia chory w stanie bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia, bez względu na przyczynę i wiek. W dużych miastach nastąpiła pewna specjalizacja wynikająca z tego, że są w nich szpitale dziecięce, oddziały chirurgii dziecięcej, pediatrii. W Trójmieście wszyscy wiedzą, że dzieci do 18 roku życia powinny trafić na SOR w Szpitalu im. Mikołaja Kopernika, bo tam właśnie takie oddziały są, co daje gwarancję, że otrzymają tam najlepszą pomoc. W mniejszych miastach, gdzie często jest jeden szpital i jeden SOR, takiego podziału i takiej specjalizacji nie ma. Co gorsza - czasami niedostępny jest w nich pediatra. Przyczyną dramatycznych przypadków zgonów dzieci w ostatnim czasie były błędy organizacyjne, czasem wynikające z braków kadrowych czy problemów z transportem. Wielokrotnie zdarzało się, że odsyłano dziecko bez prawidłowego zaopatrzenia, na zasadzie "pani sobie pojedzie do..." lub "państwo sobie poszukają". System ratownictwa medycznego nie polega na tym, że "państwo sobie poszukacie", a na tym, że bez względu na wiek chorego trzeba go zdiagnozować, zaopatrzyć i odesłać we właściwe miejsce. Obowiązuje zasada - właściwy pacjent we właściwym czasie do właściwego szpitala. Myślę, że prof. Zembala doszedł do wniosku, że najwyższy czas zacząć mówić o błędach organizacyjnych w systemie ratownictwa w naszym kraju. Bo to jest to, co na pewno trzeba poprawić.

Najsłabszym ogniwem tego systemu - i to zarówno w opinii wielu lekarzy, jak i pacjentów - są SOR-y. Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta. Według naszych analiz - 30 proc. pacjentów zgłaszających się na SOR-y w ogóle nie powinna tam trafić.

A gdzie powinni?

Do podstawowej opieki zdrowotnej - swojego lekarza rodzinnego, nocnej i świątecznej opieki.

Ale tam nie ma chirurga, tylko lekarz ze słuchawkami...

Ponieważ zlikwidowano ambulatoria chirurgiczne, które kiedyś były przy pogotowiach i świetnie się sprawdzały.

Mówi się, że medycyna ratunkowa to szybkie wejście do szpitala tylnymi drzwiami. Na specjalistę czeka się tu kilka godzin, a nie kilka-kilkanaście miesięcy.
Pacjenci zachowują się racjonalnie. Jeżeli mają czekać wiele miesięcy na diagnostykę, dostęp do specjalisty, to wygospodarują 6-8 a nawet 12 godzin, posiedzą, poczytają, ponarzekają, ale będą mieli w tym czasie zrobioną pełną diagnostykę, konsultacje specjalistyczne i to dlatego, że tego wymagają. I nie jest to żadna polska specyfika, identycznie zachowują się pacjenci na całym świecie. Dajmy na to w Stanach Zjednoczonych obserwuje się aktualnie ogromny wzrost liczby chorych zgłaszających się na SOR-y, tyle że tam wszyscy się z tego powodu niebywale cieszą.

Jakim cudem?
Bo tam za pacjentem idą pieniądze, a u nas jest zupełnie odwrotnie. SOR został stworzony jako miejsce, w którym stabilizuje się stan chorego, stawia mu wstępną diagnozę i przekazuje na odpowiedni oddział szpitalny. Tymczasem SOR-y w Polsce są opłacane ryczałtem, i to w zależności od liczby odesłanych chorych w ciągu poprzedniego roku. Im więcej chorych odeślą, tym większy dostaną ryczałt.

NFZ zwiększa teraz finansowanie SOR-ów...

Rzeczywiście wzrosła ostatnio z 30 do 52 zł stawka za tzw. punkt. Absolutnie nie rozwiązuje to jednak problemu. Chorzy, których SOR odsyła, zostali przecież przez nas zdiagnozowani, często wyleczeni, nie pójdą więc już ani do lekarza rodzinnego, ani do specjalisty. Dlaczego więc NFZ nie chce nam za to zapłacić, rzetelnie, po kosztach, i to nie stuprocentowych, a według stawek z nami wynegocjowanych. W innych systemach opieki zdrowotnej, np. w Holandii, tak się płaci za świadczenia na SOR-ach. Gdyby oddział ratunkowy nie przynosił szpitalowi takich strat (w przypadku UCK to 6 mln zł rocznie), to byśmy w ich rozwój inwestowali i zamiast kilku - dyżurowałoby na nim kilkunastu doktorów.

Pierwsze oddziały "Emergency Department" powstały w Stanach Zjednoczonych w latach 50. ubiegłego stulecia. W Europie dużo później.
Przez wiele lat w Europie obowiązywała filozofia, według której chory powinien trafić do odpowiedniego specjalisty - np. kobieta w ciąży do ginekologa, chory na serce - do kardiologa. Amerykanie to znieśli i podzielili chorych na "ostrych" i "elektywnych", czyli pilnych i takich, którzy mogą poczekać. W Europie wszystko zaczęło się w 1992 roku podczas kursu zorganizowanego przez Uniwersytet Katolicki w Leuven, w którym zresztą uczestniczyłem. Herman Delooz wygłosił wówczas wykład poświęcony koncepcji medycyny ratunkowej. Właśnie tam powstał "Klub z Leuven", który stał się zalążkiem Europejskiego
Towarzystwa Medycyny Ratunkowej. Jednym z jego założycieli był Polak, prof. Juliusz Jakubaszko, nota bene przewodniczący Komitetu Organizacyjnego Międzynarodowego Kongresu Medycyny Ratunkowej, który aktualnie odbywa się w Gdańsku. Po roku 2000 rozpoczęła się budowa systemu ratownictwa medycznego w Polsce.

Co w ciągu tych piętnastu lat udało się zbudować i co działa dobrze?
Udało się zbudować bardzo dobry system pomocy przedszpitalnej. Ambulanse, którymi dysponuje pomoc doraźna, są czasami aż za dobrze wyposażone, świetnie działa Lotnicze Pogotowie Ratunkowe, rozbudowano wodne i tatrzańskie pogotowie i włączono je do finansowania z budżetu państwa. Potem zaczęto tworzyć oddziały ratunkowe w szpitalach, powstała też nowa specjalizacja - medycyna ratunkowa oraz ratownictwo medyczne. Wciąż jednak lekarzy medycyny ratunkowej jest za mało. Gdyby nie błędy popełnione przez Ministerstwo Zdrowia, a dotyczące głównie sposobu finansowania, system medycyny ratunkowej w naszym kraju działałby o wiele sprawniej.

W Gdańsku zaczęły się obrady Kongresu Medycyny Ratunkowej .
Uczestniczy w nich ponad 450 specjalistów z 10 krajów, w tym m.in. z Arabii Saudyjskiej. Inauguracyjny wykład wygłosi sam Herman Delooz.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki