Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Święta z PRL na wesoło. A jakie Wy macie świąteczne wspomnienia z czasów PRL?

Ryszard Pawłowski
Kiedyś święta pachniały pomarańczami, a szynka miała naprawdę smak szynki. Tak często wspominają święta ci, którzy pamiętają je z czasów PRL. Aby postawić coś na świątecznym stole, trzeba było dokonywać cudów pomysłowości - należało to wystać, zdobyć albo po prostu skombinować. Ale po tych trudach doceniało się Boże Narodzenie, a w wielu domach do dzisiaj wspomina się święta z czasów PRL. Posłuchajcie kilku opowieści z minionej epoki, które - mam nadzieję - choć trochę Was rozbawią....

Lis i bimber

Pierwsza historia co roku pojawia się przy świątecznym stole u mojej rodziny....

To była pierwsza połowa lat 80. Historia wydarzyła się na gdańskiej Oruni, gdzie mój, niestety już świętej pamięci, wuj Mietek zamieszkiwał w bloku razem z żoną, ciotką Marysią, oraz trzema synami. Kilka dni przed Wigilią wuj wziął się za pędzenie bimbru. Przydział kartkowy na wódkę był bowiem zbyt mały, a w święta mieli być goście. Nie oszukujmy się, i wtedy, i teraz do świątecznego obiadu serwowano sobie kielicha czy dwa na trawienie, tu akurat od czasów PRL nic się nie zmieniło. Ale na bok dygresje - wuj Mietek rozłożył aparaturę do pędzenia bimbru w kuchni. Kuchenka była "ślepa", mikroskopijnych rozmiarów. Instalacja zajęła całą niewielką przestrzeń. A po mieszkaniu rozniósł się ten specyficzny zapach. Z rurki kapało, kapało... Aż nagle rozległo się walenie - nie pukanie - lecz walenie do drzwi. Walić mogła tylko milicja!

Ciotka wpadła w panikę. Chciała instalację rzucać na dół, z dziewiątego piętra. - Zostaw - zawarczał wuj, gdy walenie nie ustawało, a doszedł do niego głos: "Otwierać, milicja!". - Trudno, stało się. Otwórz...

Faktycznie, pod drzwiami dwóch mundurowych funkcjonariuszy MO. Przed nimi ktoś po cywilnemu, w kaszkiecie futrzanym. Nawet nie machnął legitymacją. Już był w środku. Już leciał do kuchni. A za nim mundurowi. Wuj się poddał. Stał bezradnie w małym przedpokoju. A z kuchni wypadł tajniak i lata po trzech pokojach. Następnie wyszedł na balkonik. Mundurowi zajrzeli zaś do łazienki. A potem poszli do wyjścia. Jak to? Nie widzieli gorzelni w kuchni? Wolne żarty! A jednak nie zatrzymują. Tylko wychodzą. Wuj mówi: - Panowie, ale co... Na to tajniak się odwraca i warczy: - Masz pan szczęście, dzisiaj szukamy Bogdana Lisa, a nie bimbrowników!

Jak się okazało, tego dnia faktycznie w kilku blokach szukano Lisa. Bezpieka nie zatrzymała żadnego bimbrownika. Wszak naród pędził na potęgę. Wuj razem z braćmi, szwagrami i siostrami skonsumował bimberek podczas pierwszego dnia świąt.

Smak pomarańczy

Drugą historię opowiedział mi Tomasz Michałowski, prawnik, lat 39, kolega z dziecinnych lat. Wydarzyła się też w latach 80., gdy - jak wiadomo - brakowało wszystkiego. Pomarańczy też zabrakło. O mandarynkach można było tylko pomarzyć. Banany - szczyt luksusu. A tymczasem pani domu, matka pana Tomasza, chciała przygotować godny świąteczny obiad. Mięso gdzieś zdobyła, kartofle - oczywiście - były.

Nie brakło nawet wyrobów czekoladopodobnych. Nie było tylko cytrusów, a - jak na złość - na świątecznym obiedzie miało być wiele osób z bliższej i dalszej rodziny. Trzeba się było zastawić, a pokazać się... Dlatego, aby święta prezentowały się okazale, pomarańcze się znalazły. A dokładnie, ich atrapy. Powstały z kartofli, obranych i misternie obrobionych do owalu (gospodarz domu, pan Henryk, był z zawodu technologiem obróbki skrawaniem). Pięknie pomalowane na pomarańczowo plakatówkami pyszniły się na paterze na półce segmentu na wysoki połysk. Tomasz i jego brat Przemysław, niewtajemniczeni w misterny plan, dostali surowy zakaz zbliżania się do nich.

Pani domu była też pewna, że goście pomarańcze zauważą, ale o nie nie poproszą na deser, bo przecież dzieciom od ust ich nie odejmą. Wiadomo - cytrusy były wtedy dla dzieci i chorych.
Goście przyszli. Jedli, gadali, jeden i drugi spojrzał na pomarańcze. Ktoś się nawet zachwycił ich kształtem, urodą, ale nie poczęstowany cytrusami, zamilkł. W pewnym momencie mały Przemek, wtedy lat 6, może 7, kategorycznie zażądał pomarańcza. - Mamo, daj jednego...
- Przemciu, potem, pobrudzisz się...
- Nie pobrudzę, tata mi obierze...
- Nie obiorę, idź się pobaw.
- Ale dajcie dziecku tę pomarańczę! - oburzyła się babcia, pani Genowefa i nie czekając na zgodę, ruszyła do patery. Nie było czasu na reakcję. Już sięgała po owoc, już go miała w garści. - Babcia ci obierze, wnusiu - powiedziała do Przemcia i... faktycznie zaczęła obierać tę kartoflaną pomarańczową kulę, która obrać się nie dawała. Tylko farba się łuszczyła, a spod niej widać było miąższ kartofla.

- Jakieś dziwne te pomarańcze, co to jest, jak kartofel - mówiła babcia, a goście drapali się po głowach. - Pewnie stare! Spryskali je na statku jakąś chemią, żeby się nie zepsuły, a się zepsuły. To się do gazet nadaje! Mama da tę pomarańczę, to trzeba wywalić, aby się dzieci nie potruły - obronił sytuację gospodarz i pomarańcze zniknęły w kuble na śmieci, z którym pan Henryk zaraz powędrował do istniejącego po dzień dzisiejszy śmietnika przy ul. Nałkowskiej na gdańskiej Morenie. - Ech, tyle pomarańczy, Heniek, wywaliłeś. Na pewno ktoś by je zjadł - ubolewali zszokowani goście.
Wierzcie czy nie, ale - jak zapewniał mnie wielokrotnie Tomasz - pomarańczowo-kartoflany sekret się nigdy nie wydał.

Karp na glazurze

Trzecia historia dowodzi, że nie należy się znęcać nad zwierzętami, a karpiem w szczególności. Najlepiej kupić go w filecie, a nie wpuszczać do wanny, by potem dokonać egzekucji za pomocą kuchennego młotka.

Przekonał się o tym mój stryj, mieszkający w latach 80. przy ulicy Pomorskiej w Oliwie. Na kilka dni przed Wigilią karpie jeszcze pluskały się w wannie, ale termin egzekucji zbliżał się wielkimi krokami, a ciotka Monika naciskała na stryja Sławka, by się nie ociągał i wreszcie dwa karpie, jak mężczyzna, zabił...

- Tylko mi łazienki nie zapaskudź - ostrzegła ciotka, bo łazienka była świeżo po remoncie. Na ścianach pyszniły się niebieskie kafelki z NRD, a na podłodze zielona glazura z Czech. Wszystko wychodzone, załatwione i pięknie ułożone przez fachowca, pana Tośka, który pobrał za to niemałe honorarium, a przy okazji ogołocił barek z butelek wódki marki Bałtycka.

Stryj się wreszcie przemógł. 23 grudnia rano uzbrojony w młotek wszedł do łazienki. Poczekał, aż żona razem z córką Ewą wyjdą do sklepu, by pooglądać puste haki w mięsnym i ocet w spożywczym. Egzekucja karpi od początku szła jak po grudzie. Pierwszy od razu się wyśliznął z rąk, spadł na podłogę i jak oszalały miotał się po całej łazience. Przyparty do glazury nie dawał za wygraną, ale wuj szybkim ruchem nakrył go ścierką, podniósł dłoń dzierżącą młotek i... walnął. Uderzył niecelnie. Karp, desperacko walcząc o życie, podskoczył, fiknął, usunął się z linii ciosu. Mocarne uderzenie spadło na glazurę, niszcząc kilka cennych płytek...

Ostatecznie karpie wylądowały na wigilijnym stole. Zabiła je ciotka Monika. Przez całe święta nie mogła darować mężowi zniszczonej glazury. Zapasowych płytek nie było. I tak ta glazura, z widocznymi śladami po uderzeniu młotka, dotrwała do połowy lat 90., czyli następnego remontu. A stryjowi Sławkowi święta zawsze kojarzą się z... glazurą.

Milicyjne choinki

I na koniec historia, którą przed laty opowiedział mi pewien oficer policji z Gdańska. Choć nie jest już w służbie czynnej, jego nazwisko zachowam w sekrecie, bo nie wiem, czy chciałby się tą opowieścią pochwalić publicznie...

W drugiej połowie lat 80. ów policjant był tylko młodym milicjantem w pewnej placówce, na której terenie rozciągały się bezkresne lasy. Nadzorowało je, oczywiście, nadleśnictwo, a leśnicy, jak to leśnicy, dbali o drzewka, a szczególnie o plantacje młodych choinek. Przed świętami zdarzało się, że były one pustoszone przez okoliczną ludność, która musiała skombinować drzewko na święta. Dlatego bohater tej opowieści zabezpieczał jedną z plantacji. Taki dostał rozkaz. Było ciemno. Mróz dawał w kość, acz nie śnieżyło. W pewnym momencie milicjant usłyszał warkot auta. Schował się za drzewa. Przed plantacją zatrzymał się milicyjny radiowóz.

- Zmiana, tak szybko - pomyślał funkcjonariusz, ale poznał, że samochód nie jest z jego komendy, a na dodatek wysiada z niego dwóch nieznanych mu mundurowych uzbrojonych w siekiery i idą wycinać drzewka. - Stać! Milicja - krzyknął po chwili funkcjonariusz.

- Jaka milicja, to my jesteśmy milicja - usłyszał w ripoście.
Dwaj milicjanci mieli już wycięte dwa dorodne drzewka, a przymierzali się do trzeciego.
- Skąd jesteś? - zapytał jeden z nich bohatera tej historii
- A z komendy w K. - ten odpowiedział.
- Ej, to co tu łazisz. Wy bierzecie drzewa z innej plantacji. Stąd choinki biorą chłopaki z Gdańska - usłyszał i w kategoryczny, a jednocześnie niecenzuralny sposób kazano mu się z plantacji... wynosić.

Funkcjonariusz o incydencie powiadomił swojego przełożonego. Ten podrapał się po głowie. Gdzieś zadzwonił... - No tak, pomyłka. My faktycznie mieliśmy pilnować innej plantacji. Ale spokojnie, nasze chłopaki też dla ciebie drzewko wycięli - powiedział komendant.

Wesołych świąt

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki