Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Strefa nie dla wroga ludu, czyli o wysiedleniach w Gdyni [REPORTAŻ BARBARY SZCZEPUŁY]

Barbara Szczepuła
Gdynia 1938. Henryk  Kurpisz z żoną i jej bratem, kawalerzystą z Grudziądza, na Skwerze Kościuszki
Gdynia 1938. Henryk Kurpisz z żoną i jej bratem, kawalerzystą z Grudziądza, na Skwerze Kościuszki Archiwum rodzinne
Jak komunistyczny prezydent miasta wysiedlał gdynian. Wysiedlał także tych, którzy już raz byli wyrzuceni przez Niemców, a cudem przeżywszy wojnę, wrócili teraz do swoich domów.

Zabrania się Obywatelowi Henrykowi Kurpiszowi dalszego zamieszkiwania i przebywania w strefie nadgranicznej. Zakaz obejmuje także niniejsze osoby: żonę Zofię i synów: Zbigniewa, Andrzeja i Tadeusza. Obszar strefy nadgranicznej należy opuścić wraz z wyżej wymienionymi osobami do piętnastu dni od daty doręczenia pisma". Datę dopisano ołówkiem: 5 listopada 1949. List podpisał prezydent Gdyni Henryk Zakrzewski.

W Wikipedii znajduję krótką notatkę o Zakrzewskim. Ten "działacz socjalistyczny i spółdzielczy" przyjechał do Gdyni w latach dwudziestych i założył spółdzielnię mieszkaniową, której został prezesem. Prawdziwą karierę zrobił po wojnie. Od 1945 do 1950 roku był prezydentem Gdyni. W roku 1947 został także posłem na Sejm Ustawodawczy RP. Co robił później, nie wiadomo.

Podczas pięciu lat swojej prezydentury wysiedlił z Gdyni jako ze "strefy nadgranicznej" wielu jej mieszkańców. Wysiedlał nawet tych gdynian, którzy już raz byli wysiedleni przez Niemców, a cudem przeżywszy wojnę, wrócili teraz do swoich domów.
Pan Zbigniew Kurpisz pokazuje mi inny dokument. Tym razem niemiecki, z roku 1941, adresowany do Herr Kurpischa z Gotenhafen, Gotenstrasse 52.

W tłumaczeniu polskim brzmi on następująco: "Niniejszym po raz ostatni wzywamy Pana do opuszczenia swego mieszkania do południa 4 września 1941 roku". Niżej widać ręczny dopisek: "Eksmisja odłożona do 14.09.41. Spółka Nieruchomościowa, Sp z o.o." - podpis nieczytelny.

Dodajmy jeszcze, że pisma te dotyczą eksmisji z kamienicy, którą mecenas Kurpisz postawił przed wojną. Nie należał do PPS jak Zakrzewski, miał przekonania prawicowe, głosował na Narodową Demokrację, ale w II Rzeczpospolitej mogli spokojnie obaj z socjalistą Zakrzewskim mieszkać i pracować w tym samym mieście. Może siedzieli kiedyś obok siebie w kawiarni przy Skwerze Kościuszki? Może mecenas widział Zakrzewskiego jak idzie w pepeesowskim pochodzie?
Polska Partia Socjalistyczna w Gdyni była silna. W wyborach samorządowych w lutym 1939 roku zdobyła niemal połowę mandatów. Niebawem wybrano nowy komitet miejski PPS w skład którego wszedł właśnie Zakrzewski, zaś przewodniczącym został Kazimierz Rusinek, który pojawi się jeszcze w naszym opowiadaniu w innej roli. Wtedy był klientem mecenasa Kurpisza.
***

Henryk Kurpisz przyjechał do Gdyni z poznańskiego. Walczył w Powstaniu Wielkopolskim, brał udział w wojnie z bolszewikami. Jeszcze w mundurze zaczął studiować prawo, potem pracował w dyplomacji, był konsulem w Essen, a wreszcie w latach trzydziestych osiadł w Gdyni i przy 10 Lutego otworzył kancelarię. Ożenił się z posażną i wykształconą panną Zofią z Warszawy. Poznał ją któregoś letniego dnia, gdy spędzała z rodzicami wakacje w Gdyni.
Zbudował kamienicę przy Starowiejskiej, Zofia urodziła syna, Zbigniewa i wtedy wybuchła wojna.
We wrześniu trzydziestego dziewiątego roku porucznik rezerwy Henryk Kurpisz spełniając swój patriotyczny obowiązek bronił ojczyzny. Siedemnastego września, gdy Sowieci wkroczyli do Polski był we Włodzimierzu Wołyńskim, ale udało mu się w odpowiednim momencie schować w stogu siana, a potem w cywilnym ubraniu odbyć długą i pełną niebezpieczeństw drogę do domu.

Niemcy, jak już wiemy wysiedlili rodzinę w czterdziestym pierwszym. Kurpiszowie ulokowali się w jakimś baraku w Orłowie, a mecenas od czasu do czasu sprawdzał, co dzieje się z jego kamienicą. Zamieszkali w niej Niemcy bałtyccy. Patrzył ze smutkiem jak ci nieokrzesani ludzie dewastowali eleganckie mieszkania. - Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy - mówił do żony. - Starajmy się przeżyć.
Udało mu się wraz z rodziną przedostać do Generalnego Gubernatorstwa. Zamieszkali w domu teściów w Pruszkowie. Tam urodzili się dwaj następni synowie: Andrzej i Tadeusz.
Jakoś przetrwali wojnę i w 1945 roku ruszyli z powrotem do Gdyni. Kamienica przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy, ale stała i to wydawało się najważniejsze.

Zaczynało się nowe życie w nowym ustroju, który, jak zapewniała nowa władza, miał być lepszy od starego, choć na początku nikt nie zdawał sobie sprawy, co to właściwie znaczy. W 1945 roku związki Polski z Zachodem wydawały się jeszcze silne, do Warszawy przyjechał nawet sam generał Dwight Eisenhower, co dawało pewną nadzieję, ale niebawem więzienia zaczęły się zapełniać tymi, których uznano za wrogów ustroju. Wrogiem mógł być każdy. Na Pomorzu enkawudziści wyłapywali Kaszubów i wysyłali ich na Sybir.

W Gdyni, jak w innych miastach, ludzie żyli z handlu ulicznego. Nieco wstydliwie oferowali na sprzedaż podniszczone palta, czapki, buty, talerzyki i łyżki, co kto miał, co kto uratował. Właściwie nie sprzedawali, a wymieniali na słoninę, czy mąkę. Po mieście krążyli szabrownicy, pod ścianami domów siedzieli inwalidzi i żebracy, którzy nie mieli już nic na sprzedaż, a wygłodzone i chude dzieci snuły się po ulicach i błagały o kawałek chleba. Pełno było podejrzanych typów, którzy nie wiadomo po co wystawali grupkami. - To enkawudziści w cywilu - mówili szeptem ludzie i schodzili im z drogi.
Największy ruch był na dworcu, z pociągów wysypywały się tłumy ludzi, z dziećmi, kozami, tobołkami, walizkami, ludzi zagubionych, przestraszonych i zmaltretowanych.

Wieczorami niebezpiecznie było wyjść na ciemne ulice, zresztą dokąd było chodzić, wszyscy siedzieli stłoczeni w domach, kłócąc się z sąsiadami o dostęp do łazienki czy kuchni, bo w dużych, przedwojennych apartamentach gnieździło się teraz po kilka rodzin. Takie mieszkania nazywano kołchozami. Drzwi pokoi zamykało się na kłódki, wieczorami zastawiało się je ciężkimi meblami, bo nikt nie był pewny dnia ani godziny, a poza tym sąsiad też mógł zwędzić cudem zdobyte kartofle, czy smalec. Pozbawione szyb okna zabijano deskami.
Trzeba było jednak zacząć normalnie żyć. Mimo wszystko.
- Ojciec otworzył kancelarię prawną. Miał mnóstwo pracy, walczył o zwrot sklepów i mieszkań swoich klientów - opowiada mi Zbigniew Kurpisz, syn Henryka. - Został prezesem Związku Właścicieli Nieruchomości, ale wkrótce okazało się, że słowo "właściciel" nic nie znaczy: wprowadzono przymusową gospodarkę lokalami. Pojawiło się nowe słowo: kwaterunek. Mama otworzyła mały komis, który nieźle szedł. Do czasu oczywiście, bo dostała taki domiar, że musiała sklep zamknąć, a wszystkie towary poszły na spłatę długu.

Podczas obchodów święta pierwszego maja w 1947 roku Hilary Minc powiedział: - Wygraliśmy bitwę o produkcję, postaramy się wygrać bitwę o handel. Ustawy stanowiące podstawę prawną bitwy o handel Sejm przegłosował w początkach czerwca. Wprowadzały one m.in. sztywną kontrolę cen oraz wzmożony nacisk fiskalny na sektor prywatny przez podniesienie stawki podatkowej, przede wszystkim jednak przez rozszerzenie systemu domiarów. Od tej pory domiar stał się synonimem największego strachu dla właścicieli prywatnych firm, prowadzącym do masowych bankructw - pisze Marcin Zaremba w książce "Wielka trwoga. Polska 1944-1947
***

Rodzice Benedykta Wietrzykowskiego, którzy posiadali przed wojną dwa sklepy, także zostali wysiedleni z Gdyni przez Niemców, a gdy wrócili po wojnie…
Miasto się rozwijało, rozwijał się też handel. Ojciec miał wózek, którym zwoził towar, czasami pożyczał od sąsiada konia. Istniała już Państwowa Centrala Handlowa, skąd przywoził cukier, sól, wszystko, co było potrzeba w sklepie kolonialnym. Także mydło. Powoli coraz lepiej mu szło, no, ale to była prywatna inicjatywa. W 1947 r. trzeba było tę prywatną inicjatywę zlikwidować, zdusić. Najpierw była bandycka napaść na nasze mieszkanie. Ojciec rozpoznał bandytów, bo to nie byli jacyś anonimowi ludzie. To byli funkcjonariusze II Komisariatu Milicji z ul. Pomorskiej. I za to, że ich rozpoznał i zgłosił, oczywiście był szykanowany. Pojawiły się kontrole: PIH,sanepid - a to brak jakiejś kartki, a to brak ceny. Jako spekulant odwiedził wtenczas więzienia we Wronkach i w Gdańsku.

I tak to trwało do 25 kwietnia 1950 r. Wracam ze szkoły, a chodziłem do szkoły nr 2 na ulicę Leśną w Gdyni, obecnie ul. Wolności. Lecę do domu, rozradowany, że już po lekcjach, a w drzwiach stoi pan z pepeszą. I mówi - a ty chłopcze? A ja mówię - usuń się pan, żebym mógł wejść do domu. A on na to: - Jak się nazywasz? - Wietrzykowski! - A, to tam, na samochód. Pod dom podstawione były studebackery z unrrowskiej dostawy. Sprzęty i wyposażenie sklepu przejęło MHD, wyposażenie mieszkania też zostało w Gdyni, myśmy wzięli tylko bagaże podręczne, ja teczkę z przyborami szkolnymi.
I wywieźli nas na Żuławy".
Taką opowieść Benedykta Wietrzykowskiego znajduję w Biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej nr. 5 (40).
***

W roku 1947 mecenas Henryk Kurpisz zaangażował się z referendum po niewłaściwej stronie. Popierał Stanisława Mikołajczyka, chodził na zebrania, jeździł do Wejherowa i do Pucka, nawoływał, żeby nie głosować "3 x tak". Został więc wrogiem ustroju, zamknięto go raz i drugi na Kamiennej Górze, ubecy mieli go na oku, snuły się za nim jakieś podejrzane typy.
W 1949 roku Henryka Kurpisza wykluczono z adwokatury, a zaraz potem przyszło to pismo z podpisem prezydenta Zakrzewskiego.
Usiłował interweniować u Kazimierza Rusinka, wówczas ministra pracy i opieki społecznej, który był jego klientem przed wojną, ale minister na jego prośby w ogóle nie odpowiedział. Kurpisz odwołał się, ale zyskał tylko tyle, że termin opuszczenia Gdyni przesunięto mu o miesiąc.

- Dokąd jechać? - zastanawiali się rodzice popijając cienką herbatkę - wspomina Zbigniew. Musiała to być miejscowość poza strefą nadgraniczną, więc dumali jeżdżąc palcem po mapie. Brali pod uwagę przede wszystkim Tczew i Malbork. Wreszcie ojciec wybrał Malbork, wychodząc z założenia, że w poniemieckim mieście łatwiej będzie o jakieś lokum.
Szóstego grudnia, w dzień Świętego Mikołaja, dotarli pociągiem do Malborka, z całym dobytkiem w dwu skrzyniach, bo meble, książki i wszystkie cenne rzeczy zajął Urząd Skarbowy. Było zimno, śnieg sypał się z nieba na zrujnowany zamek krzyżacki i ruiny kamienic śródmieścia, skrzypiał pod nogami. Wiało grozą.
- Boże święty, gdzie myśmy przyjechali - powtarzała mama, pchając wózek z małym Tadziem i ciągnąc za rękę Andrzejka. Zatrzymali się w zapluskwionym hoteliku, który znalazł ojciec.

Po trzech miesiącach zdobyli lokum w mieszkaniu szabrownika z Warszawy, który jeździł po okolicy i zbierał wszystko, co pozostało po Niemcach. Odstąpił Kurpiszom jeden pokój. Za odpowiednią opłatą oczywiście. Sam zajmował drugi, w którym gromadził wszystko, co udało mu się wyszabrować: poniemiecką porcelanę, dywany, srebra, ubrania... Co jakiś czas wysyłał paczki do żony do Warszawy, a ona sprzedawała to na bazarze. Gdy uznał, że w okolicy nie pozostało nic cennego, wrócił do stolicy, zostawiając Kurpiszom drugi pokój. Za odpowiednią opłatą, oczywiście.
Henryk Kurpisz został radcą prawnym w PSS i MHD. Synowie poszli do szkoły.
***

Benedykt Wietrzykowski wspomina:
Zimowaliśmy na tych Żuławach, ale mama dostała pracę w pierwszym otwartym sklepie spożywczym przy ulicy Długiej w Gdańsku. Codziennie dojeżdżała parowym pociągiem. Jej współpracownica, pani Hałasowa, dojeżdżała z Oksywia. Jej także zabrano sklep, ale nie wyrzucono jej z mieszkania… W 1951 roku ojciec dzięki swoim znajomościom dostał mieszkanie w bloku przy ul. Reya 8 w Gdyni. Byliśmy pod stałym nadzorem".
***

Henryk Kurpisz był przybity, stracił energię i wigor, zaczął się szybko starzeć. Syn pamięta, że po powrocie z pracy zamykał się w gabinecie i dzieciom nie wolno było mu przeszkadzać. Dużo czytał i coś pisał.
- Komunizm kiedyś się skończy - powtarzał z przekonaniem. - Europa będzie wspólna, a wszyscy będą porozumiewać się w języku esperanto.

Zofia Kurpiszowa wtopiła się w życie towarzyskie Malborka, podczas wywiadówek poznała rodziców kolegów i koleżanek swoich synów, więc wyciągała męża na spotkania towarzyskie. Zbigniew pamięta znajomą mamy, wysiedloną z Gdyni panią kapitanową, której mąż uciekł za granicę, a ona w Malborku zarabiała na życie podnoszeniem oczek w pończochach .
W roku 1956 powiało wolnością. Decyzję prezydenta Gdyni zabraniająca rodzinie Kurpiszów "zamieszkiwania w strefie nadgranicznej" niebawem uchylono. Mogli wracać. Dokąd jednak, skoro wszystkie mieszkania w ich kamienicy były zajęte?
Na listę adwokacką ponownie wpisano Henryka Kurpisza dopiero w 1970 roku. Był już chory, zmarł w Malborku cztery lata później. Wtedy dopiero Zofia pojechała do Gdyni. Odzyskała kawałek mieszkania, bo jeden z lokatorów przestał płacić czynsz i sprawa trafiła do sądu.
***

- Perfidia tego wypędzenia rodziców z Gdyni przez komunistów polegała na tym, że wykorzystali przedwojenne przepisy, które miały chronić Gdynię przed osiedlaniem się Niemców - mówi z melancholią Zbigniew Kurpisz. -Było to rozporządzenie Prezydenta RP z 23 grudnia 1927 roku o granicach Państwa. Art. 6, ustęp 3.

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki