Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stefan Skielnik poprosił wiceprezydenta USA o pomoc dla gdyńskich dzieci

Dorota Abramowicz
Skielnik dobrze znał Jana Karskiego, legendarnego kuriera z Warszawy
Skielnik dobrze znał Jana Karskiego, legendarnego kuriera z Warszawy Archiwum prywatne
Dobry sąsiad to skarb. Sąsiadem pana Stefana w Wilmington od lat jest niejaki Joe Biden. Dokładnie Joseph Biden, wiceprezydent USA. I między innymi do niego Stefan Skielnik zwrócił się z prośbą o wsparcie budowy gdyńskiego hospicjum dla dzieci - pisze Dorota Abramowicz.

Budynek hospicjum dziecięcego przy ul. Dickmana w Gdyni już stoi. Niewysoki, w stanie surowym. Jak mówi ksiądz Grzegorz Miloch, będzie to drugi i ostatni dom dla 25 dzieci. Pierwszy taki na Pomorzu. Z kolorowymi pokojami, salą zabaw, pomieszczeniami dla rodziców, salką kinową, pokojami terapii zajęciowej, hydroterapii i rehabilitacji. Aby na początku przyszłego roku mogły się do niego wprowadzić pierwsze dzieci, trzeba znaleźć co najmniej 4 mln zł.

Dlatego Katarzyna Sobala, prawniczka współpracująca z gdyńskim hospicjum, szuka sponsorów. Od Juliana Skelnika, mieszkającego w Gdyni honorowego konsula Królestwa Danii, usłyszała, że warto zadzwonić do kuzyna jego ojca, mieszkającego w USA Stefana, o nieco zmodyfikowanym nazwisku Skielnik. - Niesamowity człowiek - mówi pani Katarzyna. - Kiedy się do niego dodzwoniłam i zaczęłam moją żebraninę, usłyszałam, że natychmiast muszę sporządzić dla niego pełnomocnictwo, pozwalające na pozyskiwanie funduszy. - Szybko mi pani to zgłosi, bo jestem stary i mogę umrzeć - stwierdził. Dodał też, że zacznie zbiórkę wśród Polonii amerykańskiej i zwróci się do sąsiadów.

Dopiero potem Katarzyna Sobala dowiedziała się, że miły starszy pan, który tak ją zapędzał do pisania aplikacji, uruchomił przed 16 laty w USA kampanię na rzecz przyjęcia Polski do NATO.

Skielnik nie ukrywa swojego pochodzenia. Listy odbiera pod adresem e-mailowym, który się zaczyna od "Kaszub@". Jego samochód, jeżdżący po amerykańskich drogach, ma tablice rejestracyjne z napisem "GDYNIA". A bagażnik auta zdobi nalepka "Kaszëbë".
Kaszubskie losy rodzeństwa

Urodził się pod koniec grudnia 1925 roku, w rybackiej rodzinie, mieszkającej od 15 pokoleń w Gdyni.
W autobiografii "Ukradzione dzieciństwo" opisał matkę Annę, z domu Konkol, kobietę pracowitą, wierzącą, wychowującą siedmioro dzieci na uczciwych ludzi. I ojca Józefa Skelnika, rybaka, właściciela kutra.

- Rodzice zawsze pomagali innym - wspomina Stefan Skielnik. - Mama gotowała obiady dla ludzi, którzy przyjechali do Gdyni za chlebem. Wchodzili na podwórko, coś tam śpiewali, a mama wynosiła im gary z zupą. Tata przyjmował do domu dalekich, ubogich krewnych. Powtarzał: Stefan, ty się nie pytaj, po co i na co, ty się po prostu zastanów, jak możesz pomóc drugiemu człowiekowi.
Wojenne przeżycia rodzeństwa Skelników odbijają, jak w lustrze, poplątane kaszubskie losy. Najstarsza z dzieci Anny i Józefa, Elżbieta, przeżyła podwójną tragedię. Na początku wojny straciła narzeczonego, który zginął z rąk okupantów. Rok później wyszła za mąż za młodego człowieka wcielonego do niemieckiej armii. Sześć tygodni po ślubie została wdową.

Druga z sióstr, Helena, wyszła za Polaka, niejakiego Kowalskiego, właściciela eleganckiej restauracji, i urodziła mu czwórkę dzieci.
Joannę, artystyczną duszę, z wzajemnością pokochał Niemiec Robert. Z narażeniem życia wywiózł ją już po wojnie na statku z Gdyni. Po ślubie młodzi postanowili znaleźć ojczyznę z dala od Europy. Osiedlili się w Stanach Zjednoczonych.

Starszy o pięć lat od Stefana Jan jako 16-latek zamustrował na polski statek handlowy. W momencie wybuchu wojny statek Jana był w morzu. Chłopak z Gdyni zaczął pływać w alianckich konwojach. Miał szczęście - przeżył, choć trzy jednostki, na które zamustrował, storpedowali Niemcy. Jan wrócił do Polski po wojnie.

Z kolei Paweł, dwa lata starszy od Stefana, został w 1941 roku wcielony do niemieckiej Marynarki Wojennej. Koniec wojny zastał go w Danii. Paweł też wrócił do Trójmiasta, ożenił się, pływał w polskiej flocie rybackiej.

Najmłodszy z braci, Antoni, jako 13-latek został w 1945 roku przymusowo wywieziony do Niemiec. Wraz z dziesiątkami chłopców w swoim wieku na przedmieściach Berlina kopał rowy, które miały ochronić stolicę przed wrogiem. Antek jakimś cudem ocalał. Po tułaczce wrócił do domu.

Stefana wojna ubrała w pięć różnych mundurów, kazała mu zwiedzać świat i zaoferowała niechciane przygody.

Mundury Stefana

Pierwszy był mundurek harcerski. W 1939 roku Stefek ma 13 lat, kończy szóstą klasę. Są wakacje, on pracuje. Stefan wypływa na kutrze, pomaga ojcu w łowieniu ryb. Potem, jako harcerz, bierze udział w kopaniu okopów na przedmieściach Gdyni. Słyszy o groźbie wojny, ale niezbyt się tym przejmuje. Ma marzenia - chce zostać architektem. Pasjonuje się boksem, siatkówką, pływaniem, wioślarstwem.

1 września nad Gdynię nadlatują niemieckie samoloty. W połowie września zaczynają się zatrzymania. Stefan, rosły 13-latek, zostaje wysłany przez Niemców do pracy za Gdańsk. Musi budować baraki. To miejsce nazywa się Stutthof.

Po dwóch tygodniach okupanci pozwalają Stefanowi na powrót do miasta, które się już nazywa Gotenhafen.

Pracuje w mleczarni. Dowozi mleko, m.in. na pancernik Bismarck - ten sam, którego 25 maja 1941 roku zatopi ORP Piorun.
1943 rok. Stefan niedługo skończy 18 lat. Zostaje wysłany do przymusowej pracy w Peenemünde, gdzie trwają badania nad nową bronią III Rzeszy. Młody Kaszuba musi ciężko pracować fizycznie na obrzeżach ośrodka. Ciągle chodzi głodny, dostaje dwie miski zupy dziennie.

Pewnej sierpniowej nocy nadlatują alianckie bombowce, świat staje w ogniu. Wokół Stefana giną ludzie, jemu cudem udaje się uratować.

Miesiąc później nakłada niechciany mundur. Zostaje wcielony do Kriegsmarine. - "Mam w oczach obraz ojca, odprowadzającego mnie na dworzec, smutną twarz matki. Wtedy po raz ostatni widziałem moich rodziców" - pisze w książce "Ukradzione dzieciństwo".
W jednostce trzyma się blisko z dwoma gdynianami - Józefem Główczewskim i Janem Tomińskim. Trafiają do holenderskiego Groningen. - Jeden z kolegów, najpierw aluzyjnie, a potem już wprost zapytał, czy nie bałbym się pomóc Holendrom. I tak zacząłem współpracować z holenderskim ruchem oporu, przekazując informacje na temat celów niemieckich.

Przenoszą go do Francji, do Tulonu. Trafia na pokład niemieckiego torpedowca. Kiedy do Francji wkraczają alianci, młodzi gdynianie dostają się do niewoli. Dwa dni później zgłaszają się jako ochotnicy do II Korpusu generała Andersa, do Pomorskiego Batalionu Piechoty.

- Skończyłem szkołę podoficerską, zostałem instruktorem - opowiada Stefan. - W 1946 roku wyjechałem do Anglii, na kilka miesięcy zaciągnąłem się do armii brytyjskiej.

Dziś pamiątką po tamtych czasach są odznaczenia wojenne polskie i brytyjskie.

Wiele lat później dorosłe już dzieci, Susan i Marco, które się nie do końca orientowały, za co tata dostał te wszystkie medale, namówiły go, by spisał swoje losy.

Amerykański sen chłopaka z Gdyni

Medale chleba nie dają, więc Stefan w Wielkiej Brytanii poszedł do pracy. Zaciągnął się jako cieśla okrętowy na statek. Już jako obywatel brytyjski, wpłynął do portu w Gdańsku. Nie pozwolono mu postawić stopy na polskiej ziemi. Zawiadomiona przez przyjaciół Helena, dotarła do portu. Jej także nie wolno było podejść do burty statku. Do dziś ściska gardło wspomnienie widoku małej, niewyraźnej sylwetki siostry, machającej do niego z niedostępnej, polskiej ziemi.

Polska zaczęła się oddalać...
- W Wielkiej Brytanii prawie nie mówiłem po polsku - opowiada Skielnik. - Ożeniłem się z Angielką, Joan Ferguson, urodziła się córka, z którą też mówiłem po angielsku, pracowałem z Anglikami. I tak było przez 12 lat.

Podczas jednego z rejsów jego statek zawinął do Filadelfii. Pojawiła się szansa spotkania z inną siostrą, Joanną, która z mężem Robertem mieszkała w Wilmington, odległym zaledwie 30 mil od portu. Rodzeństwo spędziło ze sobą święta, Joanna i Robert namawiali brata, by się przeniósł z rodziną do USA.

I tak Stefan z Joan i Susan w 1958 roku zamieszkali w Wilmington. Pracował jako robotnik, potem jako sprzedawca pieczywa. Na świat przyszedł syn. Wreszcie założył własne przedsiębiorstwo, zajmujące się remontami domów. Dopiero w 1974 roku mógł pierwszy raz przylecieć do ojczyzny. Zaczął działać w organizacjach polonijnych, poznał wielu polityków amerykańskich.

- To mi nie wystarczało - mówi Skielnik. - Ciągle kołatały mi w głowie słowa ojca: ty, Stefan, się nie pytaj, po co i na co, ty się po prostu zastanów, jak możesz pomóc drugiemu człowiekowi.

Akcja - NATO

I zaczął pomagać. Wysyłał paczki do Polski. Z Kongresem Polsko-Amerykańskim zbierał duże pieniądze na zakup wysyłanej do kraju żywności. Po katastrofie w Czarnobylu zorganizował akcję wśród Polonii, po której przekazano na rzecz zagrożonych dzieci 40 tys. dolarów.

Jednak dopiero po odejściu komunistów Polska mogła w pełni skorzystać z pomocy gdynianina.
W 1990 roku, podczas pierwszej wizyty premiera Tadeusza Mazowieckiego w USA, Stefan Skielnik, jako działacz Federacji Polskich Amerykanów stanu Delaware i członek Kongresu Polonii Amerykańskiej, został zaproszony przez prezydenta Busha seniora do Białego Domu. Wtedy nawiązał lepsze, niż dotychczas, kontakty z polską ambasadą.

W ostatniej dekadzie XX w. pomysł, by Polska - dawne państwo bloku wschodniego - mogła się stać członkiem NATO, był traktowany jak herezja. Wprawdzie jesienią 1993 roku Lech Wałęsa, podczas zakrapianej rozmowy, namówił Borysa Jelcyna na podpis pod wspólnym komunikatem, że demokratyczne kraje maja prawo do wyboru sojuszy, jednak Jelcyn pod wpływem generałów szybko się z tego wycofał. Tymczasem obawa w USA przed rozgniewaniem Rosjan była duża i starania Polski o wejście do wojskowych struktur Zachodu nie przynosiły rezultatów.

- O lobbing poprosił mnie ówczesny radca polskiej ambasady Mariusz Handzlik - wspomina pan Stefan. - Zakasałem rękawy.
W marcu 1997 roku w "News Jurnal" i wielu innych tytułach ukazał się artykuł Skielnika "Polska powinna wejść do NATO". Kolejnym etapem było szukanie poparcia u senatorów. Do całej setki reprezentantów Ameryki trafiły listy od Kaszuby z Gdyni. Jeszcze ważniejsze były starania zakulisowe.

- Skontaktowałem się z senatorem stanu Delaware Williamem V. Rothem Jr., który się entuzjastycznie odniósł do projektu - wspomina Skielnik. - Poprosiłem na obiad senatora polskiego pochodzenia Boba Marshalla, też wyraził poparcie.

Najbardziej wpływowym senatorem, którego należało przekonać do polskich interesów, był demokrata Joseph Biden. Traf chciał, że Biden mieszkał ze Skielnikiem po sąsiedzku, a to pomogło w przełamywaniu lodów. Jego "tak" zaczęło przeważać szalę na korzyść Polski.

Dziesiątki spotkań, listów, artykułów oraz działalność naszych dyplomatów z ambasadorem Jerzym Koźmińskim przyniosły rezultaty. 12 marca 1999 roku Polska przystąpiła do Sojuszu Północnoatlantyckiego.
- Załatwiłeś to Polsce, bądź dumny - usłyszał Skielnik od sąsiada Bidena.

Odnaleziona miłość

- Dziś już mniej się zajmuję polityką - mówi Stefan Skielnik.
Cały czas pomaga. A to ośrodkowi w Laskach, a to KUL, a to Siostrom Miłosierdzia. Szpitalom i przedszkolom. Jest jednym z głównych sponsorów, dzięki którym krzyż wrócił na Kamienną Górę w Gdyni. Działa przez Fundację Rascob, w której przez lata zasiadał, a dziś ma duże wpływy, przez znajomych i znajomych znajomych.

Dlaczego to robi? - To skutek odnalezionej miłości do Polski, Kaszub i Gdyni, miejsca, gdzie żyły pokolenia moich przodków - wyjaśnia.- Tu biegałem boso po trawie w Redłowie, zbierałem bursztyny. Potrafię jeszcze powiedzieć kilka zdań po kaszubsku. Ostatnio od Juliana Skelnika dostałem kaszubskie wydanie "Pana Tadeusza". Powoli czytam, to niełatwe po tylu latach - śmieje się.

Gdynia się odwdzięczyła, nadając w ubiegłym roku jego imię niewielkiej ulicy na Kaczych Bukach. - To rzeczywiście rzadkość, że ulica zostaje nazwana imieniem żyjącej osoby - przyznaje Stanisław Szwabski, przewodniczący Rady Miasta. - Jednak decyzję podjęto jednogłośnie, żaden z radnych nie protestował.

Na razie Joe Biden nie odpowiedział jeszcze na list polskiego sąsiada, by honorowo patronować gdyńskiemu hospicjum dla dzieci. Ale już jego syn, Joe Biden III, główny adwokat stanu Delaware, wyraził wsparcie dla pomysłu Skielnika. A Kaszuba z Gdyni się nie poddaje. Pisze, rozmawia, namawia. Nie pyta, po co i na co, zastanawia się tylko jak.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki