Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław Bareja. Krytycy go nie cierpieli, widzowie kochali

Wojciech Obremski
Nie dość, że serial Alternatywy 4 wyemitowano dopiero trzy lata po jego wyprodukowaniu, to wycięto z niego całe sceny
Nie dość, że serial Alternatywy 4 wyemitowano dopiero trzy lata po jego wyprodukowaniu, to wycięto z niego całe sceny filmoteka narodowa
- Moje pierwsze filmy były słodkimi komediami, aż w końcu zaczęło mnie od tego mdlić i postanowiłem dodać do nich trochę goryczy - mówił kilka lat przed śmiercią Stanisław Bareja. Twórca miażdżony w swoich czasach przez krytykę, jednocześnie gromadzący w salach kinowych tłumy, obchodziłby właśnie swoje 90. urodziny

"Bareizm” - taki termin ukuł pod koniec lat 60. przyjaciel Barei Kazimierz Kutz na zebraniu Stowarzyszenia Filmowców Polskich. W zamyśle Kutza nie miało to nic wspólnego z komplementowaniem twórczości późniejszego twórcy „Misia”, wręcz przeciwnie: „bareizm” miał odpowiadać tandecie i kiczowi, odnoszącym sukces komercyjny. Dziś mianem tym określamy wszędobylskie absurdy minionej epoki, tak często pokazywane w filmach Stanisława Barei. Pojęcie to weszło również do języka potocznego, a „bareizmami” określa się sytuacje kuriozalne, nieprzemyślane lub po prostu tak głupie, że aż śmieszne.

Świat według wędlin

Stanisław Bareja urodził się w Warszawie 5 grudnia 1929 roku. Ojciec, podobnie jak dziadek ze strony ojca, prowadził firmę wędliniarską na Mokotowie. Po wojnie rodzina Barejów przeprowadziła się do Jeleniej Góry, gdzie ojciec najpierw założył własny zakład wędliniarski, a później, z powodu zwalczania przez państwo prywatnej przedsiębiorczości, trafił do Państwowych Zakładów Przetwórstwa Mięsnego, piastując funkcję kierownika „kolumny uboju”. Młodość w otoczeniu kiełbas i wędlin odcisnęła swoiste piętno na twórczości przyszłego reżysera - wątki związane z mięsem w filmach Barei pojawiają się bardzo często.

W 1949 roku Bareja ukończył jeleniogórskie liceum. Podczas nauki prowadził dziennik - zapisywał w nim tytuły przeczytanych książek oraz obejrzanych spektakli i filmów, przy których dopisywał nierzadko własne oceny. W tym samym roku Bareja rozpoczął studia w łódzkiej Filmówce, na Wydziale Reżyserii. Szybko stał się członkiem nieformalnej grupy przyjaciół określanej „Kolektywem”. Należeli do niej m.in.: Kazimierz Kutz, Jan Łomnicki, Janusz Morgenstern i Janusz Weychert. Studenci, którzy wówczas nie zdawali sobie sprawy, że wkrótce usłyszy o nich cała Polska, m.in. wspólnie oglądali filmy, które nie były dostępne w kinach. Co ciekawe, mimo aktywności na tym polu, razem stworzyli zaledwie jeden scenariusz.

Przyszły reżyser od wczesnej młodości chodził własnymi ścieżkami. - Outsider broniący swoich poglądów. Na początku lat 50. była to postawa ryzykowna - tak o początkach jego kariery pisał w swojej książce „Oczko się odlepiło temu misiu…” Maciej Replewicz.

Ciepło przyjęty debiut

Stanisław Bareja ukończył studia w 1954 roku, ale egzaminu końcowego już nie zdał. Jego praca dyplomowa, film „Gorejące czapki”, została odrzucona. Dyplom obronił dopiero po 20 latach od zakończenia nauki w Łodzi, w 1974 roku, po zaprezentowaniu nakręconego w 1960 roku filmu dyplomowego „Mąż swojej żony”. Debiut Barei był pierwszym i w zasadzie ostatnim jego obrazem ciepło przyjętym przez krytyków i recenzentów. Najwyraźniej nie podpasował im styl reżysera, który pomysły do swoich filmów czerpał często z życia. - Zawsze najbardziej inspirowała go rzeczywistość, w jego filmach znalazły się więc fragmenty naszego życia - miejsca, sytuacje, wydarzenia, często też przedmioty - wspominała Hanna Kotkowska - Bareja, żona reżysera.

Nie można zapomnieć, że w tamtych czasach Bareja był również twórcą lub współtwórcą kilku seriali telewizyjnych, niekoniecznie o tematyce komediowej. To on był jednym z autorów scenariuszy do pierwszego polskiego serialu „Barbara i Jan”, a następnie wyreżyserował wszystkie odcinki „Kapitana Sowy na tropie”, kryminalnej serii, gdzie w tytułowego detektywa wcielił się Wiesław Gołas.

Bareja, naśladując Alfreda Hitchcocka, pojawiał się w swoich filmach, grając epizodyczne role. Stawał po drugiej stronie kamery również u kolegów po fachu, dzięki czemu możemy go wypatrzeć m.in. w serialach: “Lalka”, “Dom” czy “Rodzina Leśniewskich”.

Zarówno debiutancka produkcja o odnoszącej coraz większe sukcesach lekkoatletce oraz stojącym w jej cieniu młodym kompozytorze, jak i kolejne filmy Barei, różnią się od tych późniejszych, dziś nazwanych kultowymi. Niemniej do kin, by obejrzeć “Przygodę z piosenką” czy “Małżeństwo z rozsądku” waliły tłumy, a „Żona dla Australijczyka” zajmowała siedemnaste miejsce pod względem największych „wpływów dewizowych” spośród polskich filmów wyprodukowanych po wojnie.

Nierówna walka z cenzurą

- Całkiem inne są pierwsze filmy Barei niż te z lat osiemdziesiątych. Linię ewolucji widać wyraźnie, meandry tej linii mówią wiele nie tylko o historii polskiego filmu, ale w ogóle o historii naszej kultury i jej wzajemnych powiązaniach z sytuacją ogólną. - pisał w 1988 roku w magazynie „Film” Maciej Pawlicki, który zauważa, że wcześniejsze, „niewinne” komedie Barei nagle zaczęły mieć poważne kłopoty, zaś „ilość ingerencji w scenariusze i w gotowe już filmy przechodziła w dziesiątki”.

I tak, po premierze „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” Janusz Wilhelmi, szef Komitetu Kinematografii, stwierdził, że jest to „film okropnie płaski”, a Bareja „żeruje na niskim stanie umysłów widzów”. Nie milczeli także cenzorzy, toteż nic dziwnego, że komedia trafiła na półkę. Doszło wreszcie do dystrybucji, ale po niemiłosiernych cięciach. Na szczęście nie miało to większego znaczenia dla widzów. - Gdy u schyłku epoki gierkowskiej, na przełomie 1978 i 1979 r., wybrałem się do kina na „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, chwilami nie słyszałem dialogów. Pełna sala ryczała ze śmiechu. W nachalny obraz propagandy sukcesu wierzyło coraz mniej osób. Film poprzedzała kronika filmowa, z której można było się dowiedzieć, że na budowie Drugiej Polski odnoszone są kolejne sukcesy, tymczasem z komedii Barei wyzierały absurdy i smutek polskiej codzienności” - pisał jakiś czas temu o Stanisławie Barei w „Gazecie Stołecznej” Jerzy S. Majewski.

Tymczasem oko cenzury wzmagało coraz bardziej swoją czujność. Premierę „Bruneta wieczorową porą” przekładano trzykrotnie. - Za każdym razem film trzeba było rozmontowywać, na nowo przegrywać dialogi, sklejać. Wydaje mi się, że łatwiej było zrealizować i wprowadzić na ekran krytyczny dramat niż satyryczną komedię - wspominał Bareja na łamach „Filmu”. Nie inaczej było z „Misiem”. Cięcia, ingerencja w dialogi i aż 38 poprawek. Mogło jednak być ich więcej - trzeba pamiętać, że „Miś” powstawał po wydarzeniach sierpniowych 1980 roku, które doprowadziły do chwilowego zawieszenia broni władzy z filmowcami. Dzięki temu film bez poważniejszych problemów trafił do kin. Choć krytyka przyjęła obraz bardzo chłodno, publiczność była zachwycona, uznając „Misia” za dzieło kultowe.

Polacy pokochali nie tylko Ryszarda Ochódzkiego (pierwotnie miał nosić nazwisko Nowochódzki / Nowohucki, znów cenzura), ale również innych bohaterów Barei. Nic dziwnego: dla ówczesnych widzów światy wykreowane w filmach reżysera, mimo, że pokazywały dobrze im znaną szarą, peerelowską rzeczywistość, paradoksalnie stanowiły swoistą odskocznię od codziennego marazmu.

Kto zagra Marysię?

Jedynym wyróżnionym za życia Barei filmem był „Poszukiwany, poszukiwana”, który zdobył nagrodę na nowojorskim festiwalu Queens Council of the Arts. Film opowiadający o młodym historyku sztuki, który niesłusznie posądzony o kradzież obrazu musi ukrywać się przed milicją w kobiecym przebraniu, zdobył ogromną popularność. Produkcja powstała pod wpływem żony reżysera, absolwentki historii sztuki właśnie, która przekazywała mężowi anegdoty z pracy. Początkowo główną rolę miał otrzymać Jacek Fedorowicz. Niestety, nic z tego wyszło. - Charakteryzatorki się poddały... Nie można było ze mnie zrobić kobiety, chociaż trochę nieodrażającej, już nie mówię, atrakcyjnej - żartował Fedorowicz w rozmowie z portalem PoloniaInfo. Rola powędrowała więc, po długich namowach, do Wojciecha Pokory. - W ogóle nie chciałem jej przyjąć! Reżyser jednak nie dawał mi spokoju, nachodził mnie, wydzwaniał przez dwa miesiące i chyba miałem tego już tak serdecznie dość, że zgodziłem się zagrać - wspominał na łamach „Faktu” Wojciech Pokora.
Lata 80. to powrót reżysera do produkcji serialowych. Pierwsza z nich to perypetie mieszkańców bloku przy ul. Alternatywy 4, znajdującym się na nowym osiedlu na warszawskim Ursynowie. Każdy lokator czy rodzina pochodzą z różnych grup społecznych, zaś nad wszystkimi „ojcowską” opiekę roztacza gospodarz domu (w tej roli genialny Roman Wilhelmi). Cenzura zadziałała i w tym przypadku: nie dość, że serial wyemitowano dopiero trzy lata po jego wyprodukowaniu, to wycięto z niego całe sceny. Na szczęście część z nich udało się odnaleźć i obecnie emitowana jest wersja uzupełniona o pierwotnie usunięte fragmenty.

Drugim serialem, który zarazem okazał się ostatnim dziełem Barei, byli „Zmiennicy”. To 15-odcinkowa opowieść o młodej dziewczynie, która, by zostać taksówkarzem, musi działać w przebraniu mężczyzny. Obserwacja życia zza szyb „taryfy” i przedstawienie w humorystyczny sposób życia w PRL widzianego oczyma kierowców, również przypadły do gustu Polakom. W porach premierowej emisji w 1987 roku pustoszały ulice.

Bareja nie tylko obśmiewał standardy życia codziennego tamtych lat, ale zaangażował się również w działalność konspiracyjną. Z opozycją związał się w 1977 roku, gdy nawiązał kontakt z Komitetem Obrony Robotników. Redagował podziemną prasę, z zagranicznych wojaży przywoził zakazaną literaturę, zaś w jego domu ukryto nielegalną drukarnię. Mało tego, powielacz przeznaczony dla jednego z niezależnych wydawnictw Bareja wwiózł do kraju na dachu swojego „malucha”.

Stanisław Bareja zmarł nagle, 14 czerwca 1987 roku w niemieckim Essen, mając zaledwie 58 lat. Już wcześniej zmagał się chorobami serca, a, jak wspominają jego współpracownicy, ciągnące się w nieskończoność batalie o zachowanie w całości i zatwierdzenie jego filmów, gruntownie się do tego przyczyniły.

Reżyser na miarę pokoleń

Dopiero kilkanaście lat po śmierci reżysera, kiedy wielu zdało sobie sprawę z potencjału i przekazu, jakie niosły jego filmy, do głosu doszła również nostalgia i tęsknota, być może nie za słusznie minionymi czasami, ale sposobami, które te czasy ubarwiały. I nagle widzowie doszli do wniosku, że nikt nie robił tego lepiej od Barei. - W naszym nowym, ulepszanym świecie, domagającym się, jak kania dżdżu, solidnego, terapeutycznego obśmiania, mało kogo nam tak brakuje jak Stanisława Barei - pisał Tomasz Przybyłkiewicz na łamach „Kina” w 2001 roku.

Polacy pamiętają. Filmy reżysera oglądają kolejne pokolenia. W Warszawie jest ulica Barei, w Kutnie obwodnica Barei, w Krakowie rondo, zaś w Łódzkiej Alei Sław - Gwiazda Barei. Sam reżyser został pośmiertnie uhonorowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, ogłoszono go również najlepszym reżyserem komediowym stulecia na gali Złotych Kaczek, przyznawanych przez miesięcznik „Film”, a na Facebooku nadzwyczaj prężnie działa grupa „Miłośnicy Filmów Barei”.

O śmierci reżysera media ledwie wzmiankowały. Legenda Barei miała więc narodzić się wraz z jego odejściem. I trwa nieprzerwanie do dziś.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wideo

Materiał oryginalny: Stanisław Bareja. Krytycy go nie cierpieli, widzowie kochali - Portal i.pl

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki