Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Spór o zabytki, czyli wojna trzydziestoletnia infułata Stanisława Bogdanowicza o dzieła sztuki

Jarosław Zalesiński
Ks. Stanisław Bogdanowicz chce odzyskać dla bazyliki bezcenne zabytki
Ks. Stanisław Bogdanowicz chce odzyskać dla bazyliki bezcenne zabytki Fot. Grzegorz Mehring
Ksiądz infułat Stanisław Bogdanowicz ma gołębią naturę. Ale w rewindykowaniu zabytków zmienia się w jastrzębia. Jego trzydziestoletnią walkę o dzieła sztuki z bazyliki Mariackiej opisuje Jarosław Zalesiński

Wojna o powrót zabytków do bazyliki Mariackiej zaczęła się na dobre w marcu 1979 roku. Trwa już zatem ponad trzydzieści lat. Nie ciągnęłaby się pewnie tak długo i skończyłaby się po iluś potyczkach, gdyby nie decyzja gdańskiego biskupa Lecha Kaczmarka. Na pogrzebie księdza Józefa Zator-Przytockiego, słynnego proboszcza bazyliki Mariackiej, który zmarł w listopadzie 1978 roku, biskup Kaczmarek nachylił się w pewnym momencie do stojącego obok niego księdza Stanisława Bogdanowicza i powiedział mu na ucho: teraz ty będziesz proboszczem bazyliki.

- To prawda, nogi się pode mną w tamtym momencie ugięły - potwierdza dziś ksiądz infułat Bogdanowicz, proboszcz bazyliki Mariackiej od 1979 roku. - Czemu akurat mnie wybrał biskup Kaczmarek? Nie wiem. Znaliśmy się, bo pracowałem w kurii jako referent do spraw katechetycznych. Odpowiedziałem: Księże biskupie, przecież to nie przejdzie. A biskup na to: Będę się upierał.

W tamtych czasach Kościół mógł jedynie wskazywać duchownych na proboszczów, a kościelną decyzję zatwierdzały - albo nie - komunistyczne władze. A ksiądz Bogdanowicz miał trefną kartę w życiorysie - jako młody ksiądz spędził parę miesięcy w więzieniu na Mokotowie, jeszcze z paragrafów tzw. małego kodeksu karnego. Biskup Kaczmarek gotów był osadzić księdza Bogdanowicza w bazylice nawet wbrew woli władz, jako administratora parafii, ale ociężałość komunistycznej biurokracji sprawiła, że sprawy potoczyły się jeszcze inaczej.

Zanim odpowiedni wydział odpowiedział negatywnie na wniosek biskupa, minął termin, po którym wniosek nabrał mocy prawnej. I tak dzięki popijającym zbyt wiele kaw sekretarkom ks. Stanisław Bogdanowicz został proboszczem największej gdańskiej świątyni. - Powinienem wtedy podpisać przedkładane przez władze ślubowanie - wspomina infułat. - Ale jakoś mnie nie wezwali. Widać uznali, że nie jestem godzien…

29 stycznia ksiądz Bogdanowicz obejmuje probostwo przy ul. Podkramarskiej 5. - Kościół był wtedy okaleczony - wspomina. - Nie funkcjonowało na przykład główne wejście. A wnętrze było całkowicie ogołocone. Tylko białe, puste nawy. Jak potężna hala fabryczna.

Nie byłoby być może wojny trzydziestoletniej, gdyby nie prof. Stanisław Lorenz, wieloletni dyrektor warszawskiego Muzeum Narodowego. Prof. Lorenz wziął udział w tej kampanii w podwójnej roli - tego, kto odbiera, i tego, co daje. Po 1945 roku był jednym z historyków sztuki i muzealników, którzy uczestniczyli w akcji "zabezpieczania" ocalałych po wojnie zabytków znajdowanych na ziemiach odzyskanych. Po zakończeniu wojny trwał na tych terenach jeden wielki szaber.
Zorganizowany - zabytki wyszukiwała i ekspediowała do Rosji ekipa Specnazu, kierowana przez pułkownika Denisowa; albo dziki. Zabytki z kościoła Mariackiego, te, które nie zostały pod koniec wojny wywiezione do Niemiec, opiekunowie świątyni poukrywali w wielu miejscach pod Gdańskiem. Polscy muzealnicy chronili je więc przed szabrem. Ale czasem sami, co tu dużo mówić, szabrowali. Ołtarz z Pruszcza Gdańskiego, do dzisiaj znajdujący się w kolekcji warszawskiego Muzeum Narodowego, wymontowali np. z kościoła.

Zabytki z Pomorza i z ziem zachodnich, głównie z wrocławskich świątyń, złożyły się na funkcjonującą do dziś w warszawskim Muzeum Narodowym kolekcję polskiej sztuki średniowiecznej. To tej kolekcji bronią do dzisiaj jak lwy kolejni dyrektorzy muzeum. A bez pomorskich i śląskich dzieł zostałyby z niej szczątki.

W 1979 roku prof. Lorenz, po prawie rocznym molestowaniu go przez biskupa Kazimierza Kluza, jednak ustąpił i wielkodusznie podarował świątyni gotycką szafę Pięknej Madonny. Samą szafę.

- Przyniesiono ją nam wtedy w paru fragmentach, bez tond, mokrą, obrobioną przez gołębie - denerwuje się jeszcze dzisiaj infułat. - Szafkę trzymano w muzealnym magazynie, pod oknem, w którym nie było szyby.

Ksiądz Bogdanowicz zawsze był miłośnikiem historii i zabytków. Gdy był proboszczem parafii Niepokalanego Poczęcia NMP, troszczył się o zabytkową substancję kościoła przy ulicy Łąkowej z takim zamiłowaniem, że na gorliwego proboszcza, miłośnika historii, zwrócił uwagę Mirosław Zeidler, ówczesny wojewódzki konserwator zabytków, a potem na wiele lat sprzymierzeniec księdza Bogdanowicza w trzydziestoletniej wojnie. - Wystąpiłem nawet z wnioskiem o przyznanie księdzu Bogdanowiczowi odznaczenia za zasługi dla ochrony zabytków - wspomina Zeidler.

Szafa Pięknej Madonny, podarowana przez profesora Lorenza, trafiła więc w czułą strunę księdza Bogdanowicza. - Profesor Lorenz mnie zainspirował - żartuje infułat. - Zacząłem się zastanawiać, co można dalej robić, jak działać.

Pierwsza duża kampania w wojnie trzydziestoletniej była szybka i skuteczna. Proboszcz Bogdanowicz wypróbował wówczas po raz pierwszy taktykę, która i później pozwoliła mu odnieść wiele triumfów. Droga do sukcesów w sprawie zabytków z bazyliki wiodła zawsze przez gabinety władzy.

Dzięki znajomości z Mirosławem Zeidlerem infułat w początkach 1980 roku dociera do najwyższej wówczas instancji na Wybrzeżu, I sekretarza KW PZPR Tadeusza Fiszbacha. Spotkali się we trzech - ks. Bogdanowicz, Fiszbach i Zeidler. Fiszbacha udało się przekonać do sprawy, ale jego władza obejmowała tylko granice województwa i Muzeum Pomorskie (dzisiaj Muzeum Narodowe), do którego także trafiały dzieła sztuki z bazyliki.

Mirosław Zeidler sporządził listę tych obiektów. Na kolejne spotkanie stawił się dyrektor muzeum. Fiszbach wręczył mu listę, dyrektor miał powiedzieć: Towarzyszu sekretarzu, wykonamy. Uzasadnieniem całej operacji była przypadająca w 1980 roku 35 rocznica wyzwolenia Gdańska. Do świątyni wróciły wówczas m.in. gdańska Pieta i gotycki ołtarz św. Jadwigi.
Prof. Lorenz w rozsyłanym przez siebie liście ogłosił wtedy: "mgr Zeidler nie powinien w ogóle być w Polsce powoływany na jakiekolwiek stanowisko w dziedzinie kultury". Powstanie ludowe

Okres karnawału Solidarności, rzecz jasna, mógł tylko sprzyjać idei powrotu zabytków do bazyliki. Hasło odzyskiwania tego, co nasze, było niezwykle nośne. Z gabinetów władzy sprawa się przeniosła na ulice. W listopadzie 1980 roku powstaje, podpisany przez blisko 6 tys. mieszkańców Wybrzeża, list do premiera rządu. "My, mieszkańcy Ziemi Gdańskiej mamy naturalne prawdo do tego, aby te gdańskie obiekty sakralne tu w naszych zabytkowych świątyniach, na swym odwiecznym miejscu, świadczyły o wielkości polskich serc, rąk i umysłów" - głosiła petycja.

W odpowiedzi Muzeum Narodowe wydobywa ze swoich magazynów m.in. rzeźby z grupy Ukrzyżowania Mistrza Pięknej Madonny czy kwatery alabastrowe z ołtarza Ścięcia św. Jana. "Alabastrowe kwatery w drewnianej obudowie wciśnięte były w ekspozycji muzealnej między parapet okienny a kaloryfer" - opisuje potem ks. Bogdanowicz ich stan w jednym ze swoich artykułów.

27 maja 1981 roku w Fabryce Urządzeń Okrętowych Techmet w Pruszczu Gdańskim zostaje podpisane porozumienie, parafowane z jednej strony przez wiceministra kultury prof. Wiktora Zina, tego samego, który po wielu przepychankach został zmuszony do zaakceptowania projektu pomnika Poległych Stoczniowców, a z drugiej przez przedstawicieli Solidarności największych zakładów pracy, wojewódzkiego konserwatora zabytków, gdańskich konserwatorów oraz proboszczów Gdańska i Pruszcza.

Na mocy "pokoju pruszczańskiego" pierwsza partia zabytków miała wrócić do Gdańska możliwie najszybciej, druga zaś do kwietnia 1982 roku. Wierzono, jak widać, że karnawał Solidarności trwać będzie wiecznie. Jednak 13 grudnia 1981 roku idea powrotu zabytków do Gdańska, tak jak tyle innych idei, trafiła do zamrażarki. Przynajmniej zabytków z Warszawy, bo z gdańskiego muzeum udało się dzięki decyzji ówczesnego wojewódzkiego konserwatora zabytków nawet w latach 80. wydobyć cenny ołtarz św. Doroty.
Pierwsze lata wolności, Gdańsk znów na fali, na tej samej fali wraca sprawa zabytków z bazyliki. W grudniu 1989 roku biskup Tadeusz Gocłowski śle list do premiera Mazowieckiego z prośbą o kontynuowanie dzieła.

W czerwcu 1990 roku Rada Miasta Gdańska w specjalnym oświadczeniu domaga się "bezzwłocznego zwrotu tych obiektów do Gdańska". Sejmowa Komisja Kultury we wrześniu 1990 roku wyraża opinię, że gdańskie zabytki powinny powrócić do bazyliki. W lutym 1991 roku w oliwskiej rezydencji biskupa Gocłowskiego doszło do spotkania z udziałem m.in. ministra kultury Marka Rostworowskiego. - Podejmuję decyzję - oświadczył na tym spotkaniu minister - że wszystkie zabytkowe dzieła sztuki sakralnej mają powrócić do Gdańska.

W ślad za deklaracjami nie szły jednak polityczne decyzje. To zresztą jeden z paradoksów trzydziestoletniej wojny, że najwięcej w tej sprawie udało się Gdańskowi wywalczyć za rządów lewicy. Solidarnościowe ekipy albo się sprawą zbytnio nie zajmowały, albo przedwcześnie upadały.

Skutecznym, wykorzystanym przez infułata taranem okazał się za to Lech Wałęsa. W styczniu 1992 roku w Belwederze dochodzi do kolejnego gabinetowego spotkania polityków i muzealników. Gdy dyskusja grzęzła w ogólnych deklaracjach, minister Wachowski nie wytrzymał i wypalił - jeszcze nie tak dawno na telefon portiera dostarczaliście zabytki do siedzib różnych władz i partii.

Poskutkowało. Prezydent Wałęsa przygotował oświadczenie, w którym w krótkich żołnierskich słowach komunikował: "1. Dzieła sztuki są własnością narodu. 2. Konwencja UNESCO i inne akty prawne ratyfikowane przez Polskę przewidują, że dzieła sztuki przemieszczone wskutek działań wojennych powinny wrócić na swoje miejsce. 3. Sprawa musi być załatwiona do wtorku. Lech Wałęsa - Prezydent".
Po dziewięciu dniach bazylika odebrała kolejne zabytki.

Prezydent Wałęsa i lewicowy poseł prof. Longin Pastusiak okazali się najskuteczniejszymi sekundantami infułata Bogdanowicza w jego trzydziestoletniej wojnie. Ale swoim najważniejszym sekundantem jest on sam.

- Rosło w nim poczucie misji - mówi Mirosław Zeidler. - Nie chciałbym się wypowiadać na temat charakteru księdza infułata - robi unik prof. Pastusiak - ale jest twardym partnerem i trudnym negocjatorem. - I elastycznym - dodaje Zeidler. Infułat na to tylko się zdumiewa. - Ja jestem twardy? Przecież z nikim nie mam sporu. A zabytki to nie moja misja, tylko obowiązek.
Infułat jest autorem kilkudziesięciu książek, w tym obszernych zbiorów bajek dla dzieci. Kto go zna bliżej, wie, że ma naturę gołębia. Ale w rewindykowaniu zabytków zmienia się w jastrzębia. A kiedy trzeba, pamięta o ewangelicznej radzie, żeby być nieskazitelnym jak gołębica, ale przebiegłym jak węże.
Muzeum Narodowe trwa w przekonaniu, że podpisało z proboszczem bazyliki standardowe umowy o depozycie lub użyczeniu.

Infułat zaś posłużył się prawniczym kruczkiem: na umowach umieszczał parafki, że odbiera zabytki jako niezbywalną i odwieczną własność parafii.

- Sarmatyzm - komentuje Agnieszka Morawińska, obecna dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie. - Nie przestrzegam porządku prawnego? Komuniści to samo mi zarzucali - odparowuje infułat. - Ja nie jestem właścicielem tych dzieł, tylko ich skromnym administratorem. Prawo kanoniczne stwierdza, że o alienacji, czyli przeniesieniu praw własności dzieł sztuki sakralnej, może decydować jedynie Stolica Apostolska.

- Nie potrafię obiektywnie patrzeć na ten spór - przyznaje Wojciech Bonisławski, dyrektor Muzeum Narodowego w Gdańsku. - Dobrze znam księdza infułata, chrzcił i bierzmował moje dzieci. Ale wydaje mi się, że nie uwzględnia on tego, w jakiej prawnej sytuacji są dyrektorzy muzeum.

Legislacyjny spór o prawo własności do gdańskich zabytków rozstrzygnąć by się dało jedynie przed sądem, na co nikt nie ma ochoty. Bazylika przywołuje też zalecenia UNESCO, ale muzeum to nie przekonuje. - Interpretacja zaleceń UNESCO przedstawiona przez bazylikę Mariacką w Gdańsku jest błędna i prowadzi w istocie do zanegowania idei muzeów jako takiej - oponuje Lidia Karecka, główny inwentaryzator Muzeum Narodowego w Warszawie. Tak dywagować można nie przez trzydzieści, a przez sto lat.

Najbarwniejszym epizodem wojny trzydziestoletniej była sytuacja w gabinecie marszałka Sejmu. Ówczesny minister kultury stanął przed ówczesnym dyrektorem Muzeum Narodowego, wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kartkę z wypisanymi gdańskimi zabytkami, położył ją przed dyrektorem i twardo powiedział: albo to oddasz, albo cię... i tu padło nader nieparlamentarne słowo.

Eleganckie to nie było, a po drugie podobna sytuacja nie może się powtórzyć, bo dzisiaj umocowanie dyrekcji muzeum jest inne. Ale przynajmniej minister był twardzielem.
Ostatnie deklaracje ministra Zdrojewskiego w sprawie gdańskich zabytków przypominają Fredrowskie "i chciałabym, i boję się". W niczym nie przybliżają one rozwiązania sporu. A tymczasem to od ekipy premiera Tuska Gdańsk oczekuje teraz przecięcia sporu. - Raz na zawsze - mówi dobitnie Bogdan Oleszek, przewodniczący Rady Miasta Gdańska.

- Ja już zaczynam myśleć o emeryturze - zamyśla się infułat. A do odzyskania z Muzeum Narodowego w Warszawie pozostało mu jeszcze siedem bezcennych zabytków .

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki