Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Spiker Lechii Gdańsk Marcin Gałek: Euro 2012 i mecze kadry to nobilitacja

Paweł Stankiewicz
Z Marcinem Gałkiem, spikerem Lechii Gdańsk, który poprowadzi także najbliższe mecze reprezentacji Polski z Ukrainą i San Marino na Stadionie Narodowym w Warszawie w eliminacjach do mistrzostw świata, rozmawia Paweł Stankiewicz.

Czym się zajmujesz na co dzień?

- Audytem środków pomocowych z Unii Europejskiej. Wykładam też na wyższych uczelniach, na kierunkach ekonomicznych, przedmioty związane z prawem podatkowym oraz środkami z UE.

Pamiętasz kiedy po raz pierwszy byłeś na meczu Lechii?

- W sierpniu 1978 roku. Lechia wygrała ze Stoczniowcem Gdańsk 3:0.

Tak dobrze to pamiętasz?

- Wynik meczu pamiętałem, a datę sprawdziłem po latach w archiwach prasowych. Tata, który zabrał mnie na mecz, podkreślał że Lechia będzie grała w zielonych koszulkach i białych spodenkach. O rywalu nic nie mówił. A na stadionie konsternacja. Jedna drużyna w pomarańczowych koszulkach i czarnych spodenkach, a druga w niebieskich koszulkach i białych spodenkach. Tak się złożyło, że biało-zieloni zagrali wtedy w strojach stylizowanych na ówczesnych wicemistrzów świata - reprezentację Holandii. Autorytet taty został poddany mocnej próbie. Miałem wtedy 5 lat i na wstępie nic mi się nie zgadzało. Dobrze, że nie byłem na derbach trzy, bądź cztery lata wcześniej, bo wtedy to Stoczniowiec zagrał w zielonych koszulkach i białych spodenkach przy Traugutta.

Jakich masz idoli z Lechii?

- Są trzy postacie z tego okresu, które zapamiętałem na dłużej. Zdzisław Puszkarz, Andrzej Głownia i... bramkarz Leszek Kwaśniewicz. Ten ostatni - blondyn - utkwił mi w pamięci, bo został zniesiony z boiska, co na dziecku musiało zrobić duże wrażenie. Długo to pamiętałem, a potem chyba go już w życiu nie zobaczyłem. To był drugi albo trzeci mecz, na którym byłem. A ci dwaj wymienieni na początku byli po prostu najlepsi. Jak Puszkarz był w pobliżu pola karnego to można było liczyć, że padnie bramka albo będzie groźnie. To pierwszy idol. Głownię pamiętam biegającego na skrzydle. Dziś ludzie emocjonują się Ronaldo czy Messim. Dla mnie w tamtych czasach Szarmach albo Lato to była abstrakcja. Wiedziałem, że istnieją Głownia i Puszkarz. Świat stadionu długo nie zgadzał mi się z telewizją, bo w niej nie było Lechii, tylko Górnik, Legia i inni. W 1982 roku przekonałem się o co chodzi z ligami. W relacji meczu Lechia - Zagłębie Wałbrzych (0:3) napisano, że Lechia nie ma szans na utrzymanie. Miałem 9 lat i dla mnie to był szok. Chodziłem do podstawówki i wyliczyłem, że jak wygramy wszystkie mecze, to się możemy zrównać punktami. Tak się jednak nie stało i Lechia spadła. Wtedy zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi, choć kosztowało mnie to sporo łez. Wszak mój ulubiony klub został zdegradowany. Samo słowo degradacja robiło już fatalne wrażenie. Jednak, jak się wkrótce okazało: miałem farta, gdyż rozpoczął się złoty okres dla biało-zielonych, którzy awansowali do ekstraklasy, zdobyli Puchar Polski i grali z Juventusem. W niepamięć poszły smutki z sezonu 1981/82. W ciągu dwóch lat wydarzyło się wszystko, co sprawiło, że zostałem na zawsze kibicem Lechii Gdańsk. Wtedy dowiedziałem się też, że istnieje Arka (śmiech). Na to nakładają się mistrzostwa świata w 1982 roku. Pierwsza impreza, którą obejrzałem od deski do deski i to w kolorowej telewizji u cioci. Zacząłem rozumieć o co chodzi w piłce nożnej. Pojawił się też kolejny piłkarz, którego wspominam. To Jerzy Kruszczyński. Grał w Lechii tylko dwa lata. Był absolutnym fenomenem. Strzelał gole jak na zawołanie. Do dziś jest numerem jeden spośród napastników, których widziałem. Niestety nie mogę go porównać z Adamczykiem czy Rogoczem, których zwyczajnie na boisku nie widziałem.

Kiedy po raz pierwszy pojechałeś na mecz wyjazdowy Lechii?

- Pierwszy wyjazd to 1984 rok. Z tatą do Elbląga na mecz z Olimpią, który Lechia wygrała 3:1. Kibiców z Gdańska było więcej niż miejscowych. Byliśmy autokarem, więc nie skorzystałem ze "ścieżki zdrowia" (okładanie pałkami przez milicjantów - przyp. red.), którą wielu kibiców miało w Gronowie Elbląskim. Pierwszy samodzielny wyjazd zaliczyłem w 1992 roku, za trenera Adama Musiała, kiedy Lechia wygrała w Częstochowie z Rakowem 3:1.

Chuliganka też Ciebie kręciła?

- Jeździłem na wyjazdy, interesowały mnie zagadnienia kibicowskie. Nie uczestniczyłem jednak w takich sytuacjach. Grupa wiedziała, że Marcin jechał obejrzeć mecz, porozmawiać, pożartować. To nie znaczy, że nie dostałem pałą przez łeb, bo o to nie było trudno na stadionach.

Za darmo?

- Tak, za nic. W ramach grupowej odpowiedzialności. To były takie czasy, że wystarczało, jak stało się w nieodpowiednim miejscu.

Kiedyś oglądałeś piłkarzy z trybun. Jak dziś wyglądają Twoje relacje z zawodnikami Lechii?

- Kiedyś oni byli przykładowym panem Zdzisławem czy Andrzejem. Teraz jestem z nimi po imieniu. Nie dziwi mnie to, jak zaczynają rozmowę od proszę pana. Ja przechodzę na "ty", bo teraz to ja jestem starszy. Mogą zawodowo robić to, co lubią i to jest fantastyczna rzecz. Piłkarze zarabiają powyżej średniej krajowej, a to potęguje satysfakcję z zawodu. Czasami patrzę dość krytycznie na nich, dostrzegam błędy, ale...któż z nas ich nie robi. Oceniam, nie tylko jako sportowców, ale również jako ludzi. Widzę błędy i fajne zachowania. Cieszy mnie ich wrażliwość. Lubię jak drużyna i członkowie sztabu spotykają się z dzieciakami czy kibicami. Byłoby fajnie jakby cyklicznie spotykali się z kibicami. Byłaby większa zażyłość. To jednak musi być sygnał z klubu. Piłkarze mogliby pokazać swoją drugą stronę - co jedzą, czy lubią zwierzęta, jak spędzają wakacje. Jako dziecko byłbym zachwycony gdybym dowiedział się więcej, niż to, co widzę na boisku. Może niektórym się narażę, ale cieszę się, że polskie drużyny to konglomerat różnych nacji, kultur i ras. Wspominam rok 2010 i jeden z jesiennych meczów, kiedy Buval, Traore i Deleu na 2,5 godziny przed meczem przez nikogo nie proszeni włączyli muzykę i zaczęli rozgrzewkę. Potem dołączył do nich Wołąkiewicz. Nie mówię, że to idealny sposób, ale było to coś nowego. Zdarza się, że widzę złe chwile po nieudanych meczach i to, że piłkarzom cholernie zależy. Po przegranym meczu strach wejść do szatni. Po takich meczach, jak z Zagłębiem czy Pogonią była w nich sportowa złość. Byli gotowi natychmiast wziąć piłkę i od razu wyjść na boisko, żeby od nowa zagrać ten mecz i udowodnić, jak zależy im na zwycięstwach Lechii.

Czujesz się częścią tego zespołu?

- Tak. Na swój sposób jestem częścią drużyny. Mam rzadką, jak na kibica, okazję aby móc porozmawiać z piłkarzami i trenerami ulubionej drużyny i przyznam, że bardzo to sobie cenię. W ogóle zaskoczyło mnie to jak potoczyła się ta, jak mi się początkowo zdawało, zabawa w spikera. Początkowo miało to trwać tylko na pół roku, może rok. A trwa do teraz. Zresztą bycie częścią drużyny, czy też klubu wiąże się z wieloma zaskakującymi sytuacjami. Chociażby, gdy nieznany mi facet podchodzi i pyta dlaczego piłkarz wolno biega albo jest słaby technicznie. Pytanie wybitnie nie do mnie. Spiker to obserwator, ma wpływ na zachowanie na trybunach, ale nie na poziom gry.

Kiedy po raz pierwszy byłeś spikerem na meczu Lechii?

- To było w 2001 roku, kiedy w ramach Pucharu Polski A-klasowa Lechia grała z Rodłem Kwidzyn i wygrała 3:0. Zastępowałem wtedy nieżyjącego już Andrzeja Głuszka. Namówił mnie ówczesny wicedyrektor Lechii Piotrek Wojdakowski. Zgodziłem się, ale pod warunkiem, że Piotrek będzie siedział cały mecz obok i podpowie, kto strzelił bramkę lub dostał kartkę. To nie było proste. Teraz jest zupełnie inaczej: mam nasłuch z Canal+, monitor. Wszystko niemal podane na tacy. Wtedy liczyło się oko spikera lub osób siedzących obok. W meczu z Koroną do końca nie wiedziałem czy gola strzelił Paweł Buzała, czy też był to samobój Pavola Stano. Teraz często korzystam z transmisji telewizyjnej i dopóki nie mam 100 procent pewności to wstrzymuję się z komunikatem, kto był autorem gola. A nawet jeśli wiem od razu to celowo odwlekam moment świętowania bramki. To kwestia pracy od lat. Kiedyś myślałem, że im szybciej podam informację, tym lepiej. Teraz wiem, że kibice chcą najpierw się nacieszyć, wykrzyczeć. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach mogę celebrować zdobycie bramki przez Lechię.

Jak to się stało, że na stałe zostałeś spikerem Lechii?

- W 2004 roku dyrektorem klubu został Błażej Jenek. Kiedyś zażartował, że mogę być spikerem. Nie brałem tego na poważnie, ale kilka tygodni później złożył mi taką propozycję. Zadebiutowałem 30 kwietnia 2004 roku, a Lechia wygrała z Powiślem Dzierzgoń 3:2. Trenerem był jeden z moich idoli Jerzy Jastrzębowski. Początkowo była to nieformalna umowa na prowadzenie spikerki do końca roku. W wakacje 2004 roku, skończyłem kurs dla spikerów organizowany przez Pomorski Związek Piłki Nożnej. Uzyskałem uprawnienia na prowadzenie, w roli konferansjera, meczów trzeciej ligi i klas niższych. Poznałem środowisko spikerów, nie tylko pomorskie. Był tam między innymi Waldemar Mroczek, spiker Foty Świnoujście i kibic Lechii. Mam nadzieję, że Waldek zawita na PGE Arenę jako spiker Floty. Raz już współprowadził ze mną mecz Lechii i Floty - we wrześniu 2004 roku Flota wygrała przy Traugutta 1:0. Dwa lata później, w Katowicach, byłem uczestnikiem kursu spikerów, po ukończeniu którego uzyskałem licencję na prowadzenie "spikerki" podczas meczów ekstraklasy, a także na szczeblu międzynarodowym. Tam też poznałem spikerów ekstraklasowych.

Uczyłeś się od nich?

- Raczej wymienialiśmy się doświadczeniami. Oprócz ćwiczeń praktycznych na stadionie Rozwoju Katowice i w rozgłośni Radia Katowice, były zajęcia z językoznawcą, psychologiem, policjantem oraz byłym sędzią piłkarskim Stanisławem Grzesiczkiem. Kapitalnie opowiadał on o przepisach gry ewentualnie o tym, jak czuje się sędzia wygwizdywany na stadionie? Na kursie był też Tomek Frymark, spiker Arki. Podczas pobytu w rozgłośni radiowej, poproszono go o nagranie komunikatu powitalnego na stadionie. Wygłosił on komunikat, zgodny ze schematem, który doskonale znają bywalcy stadionu przy Traugutta oraz PGE Areny: "Sobota, takiego i takiego dnia, na stadionie takim a takim wita Państwa... itd". Jakbym siebie usłyszał! Redaktor powiedział, że to błędny komunikat, bo data nie jest potrzebna. Nie zgodziłem się z nim, ale mniejsza o to... Spytałem później Tomka, skąd taka forma wstępu do meczu. Przyznał, że był trzy razy na Lechii i słuchał co ja zazwyczaj mówię. Od tego czasu zdaję sobie sprawę jak ważne jest to, co można usłyszeć ze stadionowych głośników. Zrozumiałem, że stanowi to czasem podstawę do oceny, analizy i z pewnością również żartów. Zresztą sam, podczas meczów wyjazdowych staram się słuchać, co mówi spiker. Pamiętam, że jak zaczynałem to często tłumaczono mi, że mam być jak Wojciech Hadaj z Legii Warszawa. Staram się jednak być sobą i budować własną markę.

Bycie spikerem na Euro 2012 to Twój największy sukces?

- To duża nobilitacja. Gdyby ktoś powiedział w 2004 roku, że będę spikerem podczas mistrzostw Europy w Polsce, to uznałbym to za wydarzenie z gatunku science fiction. Sam udział w imprezie to było duże wyróżnienie. Także okazja do nauki. Doświadczyłem możliwości pracy w międzynarodowym zespole. Po raz pierwszy też nie do końca byłem panem tego co mówię. O moim "wejściu" decydował producent transmisji. Kontynuując wątek spotkań międzypaństwowych to podczas meczu reprezentacji Polski z Niemcami byłem spikerem wspierającym. Ale za to ubiegłoroczne spotkanie z Urugwajem, rozegrane w listopadzie na PGE Arena Gdańsk, było moim samodzielnym meczem. Jak widać, wiele już przeżyłem na stadionie z mikrofonem, ale dwóch rzeczy wciąż mi brakuje. Jedna to gra Lechii w europejskich pucharach. Druga, wcale nie mniej istotna, to marzenie o 40 tysiącach widzów na meczu derbowym ekstraklasy Lechia Gdańsk - Arka Gdynia. Zaznaczę do razu, że na trybunach widziałbym chętnie więcej niż dwa tysiące kibiców gości, bo derby przy pełnych trybunach na stadionie, to prawdziwy smak piłki nożnej. Dla mnie to byłaby wielka frajda, żeby poprowadzić spikerkę na takim właśnie meczu.

Miałeś okazję poznać znane osoby, np. Michela Platiniego?

- Nie. Podczas Euro 2012 spikerkę robiłem w centrum dowodzenia, na samej górze stadionu, zza szyby. Niemniej, spotkałem sędziego Pedro Proencę z Portugalii. Z Giovannim Trapattonim zamieniłem dwa słowa - kojarzył Gdańsk i Lechię, z czasów, kiedy prowadził Juventus. Była też okazja do rozmowy z reprezentantem Irlandii i graczem mojego ulubionego klubu z Wysp (Wolverhamprton) Stevenem Ward'em. Bezpośredni kontakt miałem też z piłkarzami Urugwaju i Niemiec, przy okazji towarzyskich spotkań rozgrywanych w Gdańsku.

Jak to się stało, że dostałeś propozycję prowadzenia spikerki na Stadionie Narodowym podczas meczów eliminacji MŚ reprezentacji Polski z Ukrainą i San Marino?

- Zadzwonił do mnie jeden z działaczy PZPN odpowiedzialny za bezpieczeństwo i obsługę widowni. On jest również delegatem w ekstraklasie. Obserwował moją pracę. Był zresztą odpowiedzialny za ten obszar podczas meczu Polska - Urugwaj, a z tego co wiem zebrałem po nim dobre oceny. Nie wiązałem jednak tego z tym, że moja przygoda z kadrą może potrwać dłużej. Kiedy w lutym zadzwonił mój telefon i usłyszałem propozycję, to byłem bardzo zaskoczony. To była propozycja nie do odrzucenia. To zaszczyt prowadzić mecz reprezentacji Polski na Stadionie Narodowym, na którym zresztą jeszcze nie byłem. Jednak, nie popadłem w samozachwyt, nadal twardo chodzę po ziemi. Gratulujących mi proszę jeszcze o wstrzymanie się. Chętnie przyjmę miłe słowa, jeśli po dwóch meczach w Warszawie najwięcej nie będzie mówiło się o spikerze i jego gafach. Wtedy będę szczęśliwy. Teraz przygotowuję się do tych meczów, a zadanie uznam za wykonane po opuszczeniu trybun przez ostatniego kibica.

Na spikerce można zarobić dobre pieniądze?

- Nie są to duże pieniądze. Na uczelniach i w pracy podstawowej zajmuję się pieniędzmi, więc w tej rozmowie pozostańmy przy futbolu.

Liczysz na to, że na dłużej zostaniesz spikerem reprezentacji Polski?

- W tym zakresie, mój horyzont czasowy kończy się na 1 kwietnia. Do tego czasu będę prowadził jako spiker dwa mecze kadry, a w lany poniedziałek spotkanie ekstraklasy na PGE Arenie pomiędzy Lechią Gdańsk i Wisłą Kraków. Korzystając z okazji chciałbym wszystkich zaprosić na gdański stadion, na mecz przyjaźni. Warto ruszyć się zza stołów. PGE Arena to bezpieczne miejsce i wierzę, że wszyscy będą zadowoleni. A o ewentualnej współpracy z PZPN będę myślał po meczu z San Marino. Moja praca będzie obserwowana i z pewnością poddana analizie. Na pewno chciałbym dłużej zostać przy kadrze. Nie ma jednak co wybiegać w przyszłość.

Jesteś kibicem reprezentacji Polski?

- Oczywiście. Wszyscy kibice są też fanami drużyny narodowej. To kuriozalne, jeśli Polak źle życzy reprezentacji własnego kraju.

To jakie będą wyniki biało-czerwonych z Ukrainą i San Marino?

- Po cichu liczę na sześć punktów. Mecz z San Marino trzeba wybiegać, a zwycięstwo wywalczyć. Przed meczem z Ukrainą boję się tych wszystkich opinii głoszących, że ukraiński futbol jest w kryzysie. Każda taka informacja na temat rywala Lechii czy reprezentacji wywołuje mój niesmak. Piłkarze zamiast skupić się i mobilizować, to się rozluźniają, a ja tego nie lubię. Trzeba być skoncentrowanym. Liczę na wygraną z Ukrainą, ale to będzie trudny mecz.

Kończąc chciałbym prosić, aby pomorscy kibice trzymali kciuki za wybrzeżowego spikera, któremu dane będzie poprowadzić meczem reprezentacji Polski na Stadionie Narodowym. A po święcie, bo takim są zawsze mecze drużyny narodowej, odwiedźcie drodzy Państwo stadion swojego ulubionego klubu, niezależnie na jakim szczeblu rozgrywek aktualnie gra.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki