Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sopocki festiwal piosenki - każdy może na tym zarobić

Dariusz Szreter
Wojciech Korzeniewski: Uważam, że Sopot stać na zorganizowanie imprezy, która byłaby rzeczywiście nasza, sopocka
Wojciech Korzeniewski: Uważam, że Sopot stać na zorganizowanie imprezy, która byłaby rzeczywiście nasza, sopocka grzegorz mehring
Festiwal ma być przede wszystkim w Sopocie, a dopiero potem w telewizji. Wojciech Korzeniewski opowiada o swoim pomyśle na reanimowanie sopockiego festiwalu piosenki

Tego lata po raz pierwszy od stulecia w Sopocie nie funkcjonowała Opera Leśna. Po raz pierwszy od 50 lat nie mieliśmy festiwalu. Niektórzy uważają, że "słowik" może już tu nie powrócić. Podzielasz te obawy?

To prawda, szczególnie że jak się dowiadujemy, w przyszłym sezonie Opera Leśna nie będzie jeszcze gotowa, w związku z czym nie będzie festiwalu i wszystkich tych wydarzeń wokół niego, do których byliśmy w sierpniu przyzwyczajeni.

A może wcale nie należy się tym martwić? W ostatnich latach coraz głośniejsze były głosy, że to już nie te festiwale co kiedyś, że to impreza typowo telewizyjna.

To prawda. Pod nazwą sopockiego festiwalu funkcjonowały trzy imprezy, robione przez trzy największe stacje telewizyjne. I te imprezy tak naprawdę mogły się odbywać w każdym innym mieście w Polsce. Dowodem tego jest tegoroczny Hit Festiwal TVP w Bydgoszczy czy TOPtrendy, który się odbył się na hipodromie pod namiotem. Według mnie, to nie były prawdziwe festiwale, ale tylko sprawnie zrealizowane koncerty pod potrzeby stacji telewizyjnych. Te stacje zamykały się w Operze Leśnej i "miały gdzieś" widownię i mieszkańców miasta. Sopot w okresie tego festiwalu był praktycznie martwy, a w każdym razie nie żył nim tak jak kiedyś.

Ale kiedyś "se ne vrati". Tamte festiwale miały inną rangę, nie tylko w Polsce, ale w całej Europie Wschodniej. Miały odbiorców rzędu 200 milionów. Teraz mamy inne czasy i takie festiwale są chyba nie do powtórzenia?

W tamtej formule pewnie nie. Zwróćmy jednak uwagę, że zmienił się - na korzyść - sam Sopot. Obecnie miasto ma niewiarygodnie dogodną strukturę do organizacji imprez - nie tylko festiwali, ale kongresów, zjazdów, imprez sportowych, rangi europejskiej albo i światowej. Jest tu skupisko obiektów, o jakich może marzyć każde miasto na świecie. Wiem, o czym mówię, bowiem jako gość albo juror zaliczyłem dziesiątki festiwali, łącznie z San Remo, Cannes, Nashville czy Miami. Żadne z tych miast nie ma takiej infrastruktury skupionej w jednym miejscu, jeśli chodzi o bazę hotelową, obiekty kulturalne i sportowe, nie mówiąc o naszym deptaku, molu, Operze Leśnej, hipodromie. Uważam, że Sopot stać na zrobienie imprezy, która byłaby rzeczywiście nasza, sopocka. Mamy grupę ludzi - fachowców z wieloletnim doświadczeniem, którzy jeżeliby się zjednoczyli, przy współudziale miasta, mogliby otworzyć nową erę festiwalu sopockiego. Może więc nawet dobrze, że teraz straciliśmy prawdopodobnie tamte festiwale. Zastanówmy się, czy nie zrobić zupełnie nowego festiwalu, nie stworzyć jego formuły od zera, opierając się naszych pomysłach, tutejszych instytucjach i może nawet miejscowych sponsorach.
Bez telewizji?
Mam na ten temat swoje przemyślenia, związane nie tylko z organizacją festiwalu sopockiego, ale obserwacji imprez za granicą. Głównie pamiętam te festiwale, które żyją na terenie całego miasta i dzięki którym miasto się nawet rozwija. Takim przykładem jest dla mnie szwedzki Karlshamn, gdzie na początku lat 70. postanowiono zorganizować festiwal krajów nadbałtyckich. Byłem tam zaproszony w 1976 roku, jako jedna z pierwszych osób z Polski. Pamiętam, że w miasteczku był wtedy tylko jeden hotel, ale wszyscy, i mieszkańcy, i władze, pragnęli stworzyć festiwal, który by to miasto rozbujał, wypromował. Teraz przyjeżdżają tam ludzie z całej Szwecji, rozbudowała się baza turystyczna, hotelowa, a każdy mieszkaniec Karlshamn czeka na ten festiwal i wszyscy chcą na nim zarobić. Z kolei kiedyś w San Remo miałem okazję rozmawiać z burmistrzem i zapytałem, jak tam jest organizowany festiwal i kto na tym zarabia. Usłyszałem bardzo prostą odpowiedź: organizowany jest wspólnie przez miasto i telewizję, a zarobkami dzielimy się fifty-fifty. Wniosek jest prosty - w taki festiwal powinno ewidentnie zainwestować miasto.

Obawiam się, że bez wsparcia dużej stacji telewizyjnej nie starczy funduszy.

Nie wszystko musi być od razu robione w skali mega. Nieistniejący już, niestety, turniej tenisowy Sopot Open też zaczynał bardzo skromnie, a później z roku na rok pączkował. Zróbmy więc może na początek skromny festiwal, ale własny, na bazie kilku sopockich instytucji, które mają pieniądze na zorganizowanie własnych imprez. Jeśli połączymy siły, a miasto się dołączy, to możemy zacząć w przyszłym roku, bez Opery Leśnej, ale z formułą rozpisaną na lata. Tak żeby pierwszy kosztował na przykład milion złotych, następny dwa, aż dojdziemy do dziesięciu i więcej. Nie będzie pewnie szans, żeby zarobić na pierwszej edycji, ale już następna musi przynosić dochód. Tylko zdecydujmy się na to i znajdźmy jednego człowieka, który będzie tego mózgiem i będzie za to odpowiadał od A do Z, kreuje, organizuje, wymyśla, tworzy, zaprasza organizacje partnerów. Może z czasem także telewizję, ale jako partnera, a nie dyktatora narzucającego swoje warunki.

Sprecyzujmy zatem, jakie miasto ma potrzeby.

Do festiwalu należy podejść jako do wydarzenia o charakterze komercyjnym. Show-biznes, jak sama nazwa wskazuje, to sposób na robienie interesów. Kiedyś się ze mnie śmiano, gdy mówiłem, że na festiwalu powinien się nauczyć zarabiać każdy mieszkaniec miasta. Wspominałem już o Karlshamn, ale dotyczy to wszystkich festiwali. Kiedyś Ministerstwo Kultury i Sztuki wysłało mnie do przygotowania promocyjnego koncertu polskiego w Cannes. Do tamtej pory zawsze przyjeżdżałem tam w dniu rozpoczęcia festiwalu i wyjeżdżałem zaraz po jego zakończeniu. Tym razem przyjechałem tydzień wcześniej. I co zastałem? Zamiast znanego mi festiwalowego tłumu, przez który nie sposób się było przecisnąć, zobaczyłem pustki: pozamykane sklepy, kawiarnie, montujące się dopiero stoiska na obiekcie festiwalu. I nagle, w przeddzień imprezy, jakby ktoś nacisnął guzik i całe miasto ożyło. Otworzyły się sklepy, tłumy wyszły na ulice, porobiła się masa miejsc, których dzień wcześniej nie było. Kiedy festiwal się skończył, to wszystkie te lokale znowu pozamykano, znów zrobiło się pusto. Mieszkańcy w ciszy liczyli pieniądze, które zarobili w czasie najazdu kilkudziesięciu tysięcy ludzi z całego świata. A licząc, zastanawiali się, co by tu zrobić, żeby w kolejnym roku zarobić jeszcze więcej.

To może Sopot nie potrzebuje festiwalu, bo i tak przeżywa najazd tłumów przez całe wakacje?

Ale te tłumy można podwoić, potroić. Przy tej infrastrukturze, którą mamy teraz, festiwal można zorganizować nawet poza sezonem letnim.

Powiedzmy, że mieszkańcy Sopotu i władze miasta kupią ten pomysł. A co z widzami? Czym ich przyciągnąć? Tradycyjna formuła festiwalowa od dawna przeżywa kryzys.

Przede wszystkim to powinien być festiwal złożony z wielu imprez. Coś dla każdego. Oprócz popu, może się na nim znaleźć część poświęcona country, bluesowi... Wokół tego jeszcze inne wydarzenia kulturalne, konkursy, wystawy, projekcje filmowe. To wszystko będzie się skupiało w jednej formule, w jednym terminie, ale może mieć wiele odsłon. Nazywam to systemem naczyń połączonych.
Próbowałeś coś podobnego wcielać w latach 1989-1991, kiedy byłeś dyrektorem festiwalu.

Dzięki zaangażowaniu wszystkich sopockich instytucji zajmujących się kulturą mieliśmy imprezy towarzyszące, które się odbywały na wszystkich dostępnych obiektach: wielką gonitwę festiwalową na hipodromie, Sopot Classic w kościołach, cykl imprez na molu, w kinach, restauracjach, na ulicy Bohaterów Monte Cassino. Do każdej z nich udało się zorganizować partnerów, jak również sposób finansowania. Moja firma zajmowała się produkcją festiwalu w Operze Leśnej, ustaleniami z telewizją, ściąganiem gwiazd i uczestników konkursu oraz koordynacją. Dzięki temu ostatniemu miało to charakter jednej imprezy, jednego wydarzenia. I w efekcie mieliśmy wtedy prawdziwy najazd wykonawców z różnych stron świata.

A jednak w 1992 roku festiwal organizował już kto inny.

To temat na osobną opowieść. Najkrócej mówiąc, sopoccy radni doszli do wniosku, że skoro impreza jest taka udana, to dlaczego ma na niej zarabiać prywaciarz, i choć miałem umowę na 10 lat, odebrali mi festiwal, przekazując go BART. Bardzo to wtedy przeżyłem. Na kilka lat wycofałem się z show-biznesu, wyjechałem z Sopotu.

Kiedy mówisz o miejscowych fachowcach z wieloletnim doświadczeniem, którzy mogą otworzyć nową erę festiwalu, to masz na myśli siebie?

Minęło 20 lat, mam już sześćdziesiątkę na karku. Odnowienie festiwalu to raczej zadanie dla kogoś młodszego, kto mógłby się temu całkowicie poświęcić, przez cały rok. Tylko wtedy to ma szanse powodzenia. Więc to zajęcie chyba nie dla mnie, ale swoim doświadczeniem, jako doradca, chętnie się podzielę. Sopot, mający ponad 50 lat doświadczeń w organizacji festiwali /1956!/, stać na formułę festiwalu, na którą wpływ będą mieli mieszkańcy miasta i miejskie instytucje, sponsorzy i partnerzy z kraju i zagranicy, media, wykonawcy i uczestnicy imprez towarzyszących. Wszyscy muszą przy takim festiwalu nauczyć się zarabiać, a najwięcej uzyska na tym samo miasto. To nie jest utopia, to jest po prostu sposób na wielki biznes. Myślę, że potrafię przekonać do tego każdego, kto się wda w polemikę na ten temat.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki