Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sokolnik i Kolibki. Opowieść Andrzeja Szoslanda o motocyklach, koniach i polskich losach

Marek Ponikowski
Sokolnik, rok 1932. Rotmistrz Kazimierz Szosland i mały Andrzejek przy limuzynie Essex
Sokolnik, rok 1932. Rotmistrz Kazimierz Szosland i mały Andrzejek przy limuzynie Essex Archiwum prywatne
O koniach, motocyklach i polskich losach w okrutnym wieku dwudziestym - pisze Marek Ponikowski.

Mogło to być wczesną wiosną roku 1941. Ulica Marszałkowska, którą szedł major Kazimierz Szosland straciła w trzecim roku okupacji wiele ze swej przedwojennej elegancji. Zmarniały sklepy, poszarzali ludzie. Wzrok majora wyłowił nagle spośród przechodniów sylwetkę mężczyzny w mundurze SS z dystynkcjami Obersturmbannführera. Fegelein!

To ostatni człowiek, którego chciałby spotkać oficer Wojska Polskiego po uszy wciągnięty w pracę konspiracyjną. Znali się sprzed wojny, rywalizowali w wielu konkursach hippicznych. Obaj jeździli świetnie, ale Szosland, srebrny medalista Olimpiady w Amsterdamie w roku 1928, był lepszy.

Hermann Fegelein zrobił w III Rzeszy karierę. Zorganizował Szkołę Jazdy Konnej SS w Monachium i został jej komendantem, Po kampanii wrześniowej otrzymał wysoki stopień służbowy i dowództwo brygady kawalerii. W roku 1943 stanie na czele owianej złą sławą dywizji kawalerii SS Florian Greyer, potem ożeni się z siostrą Evy Braun, awansuje na generała Waffen SS i oficera łącznikowego przy kwaterze Adolfa Hitlera, aż wreszcie tuż przed upadkiem Berlina zostanie zastrzelony jako zdrajca w ogrodzie otaczającym Kancelarię Rzeszy.

Także Fegelein zauważył Szoslanda. Natychmiast sięgnął do kabury... Major nie czekał, dał nura do najbliższej bramy. Dawny rywal z parcour nie zaryzykował pościgu.

***

W małym domu w Osowej miałem słuchać opowieści Andrzeja, syna Kazimierza Szoslanda o jego motocyklach. Tymczasem rozmawiamy o burzliwych polskich losach w pierwszej połowie XX wieku. Oglądam zdjęcie, zrobione prawdopodobnie wiosną roku 1932. Przed XVIII-wiecznym pałacykiem w wielkopolskim Sokolniku kupionym wraz z majątkiem ziemskim przez rotmistrza Szoslanda (awans na majora dostał w 1939 r.) widać go pochylonego nad dwuletnim Jędrusiem.

Chłopczyk stoi na stopniu limuzyny. To amerykański Essex, bardzo prawdopodobne, że z gdańskiej montowni "Hudsexway". Jedynak jest oczkiem w głowie obojga rodziców. Życie całej trójki podzielone jest między Sokolnik, Grudziądz, gdzie rotmistrz Szosland jest zastępcą dowódcy Centrum Wyszkolenia Kawalerii, oraz Warszawę, rodzinne miasto pani Stefanii Szoslandowej, z domu Smolicz, córki znanego adwokata.

Rotmistrz często bywa w stolicy, jest nie tylko prawą ręką dowódcy CWK, pułkownika Bora-Komorowskiego, ale też szefem reprezentacji Polski w jeździectwie. Wyjeżdża ze swoimi podopiecznymi na zagraniczne konkursy, ma opinię świetnego fachowca, Amerykanie proponują mu posadę trenera jeździeckiej reprezentacji USA.

Także życie jego synka upływa wśród koni. Andrzej pokazuje mi czasopismo "Jeździec i hodowca" z roku 1937 z notatką ilustrowaną zdjęciem sześcioletniego Szoslanda-juniora stojącego w jeździeckim stroju na siodle kucyka. Nikt, ani rodzice, ani sam Jędrek nie wątpi, że pójdzie w ślady ojca.

***

- Rano pierwszego września 1939 roku, gdy ojciec golił się przed wyjściem do Ministerstwa Spraw Wojskowych, gdzie miał omawiać plan ewakuacji z Grudziądza ekipy jeździeckiej i jej koni, usłyszeliśmy wybuchy bomb - opowiada Andrzej Szosland. - Jeszcze tego samego dnia tata wywiózł mamę i mnie swoim nowym Polskim Fiatem 1100 do przyjaciół w bezpieczniejszym, zdawało się, Garwolinie. Wkrótce po przyjeździe zaczął się nalot. Dom, w którym się zatrzymaliśmy, był jednym z niewielu ocalałych. W parę dni później w innym nalocie zginęła w okolicach Góry Kalwarii większość wierzchowców polskich olimpijczyków oraz wielu ich opiekunów.

Gdy wokół Warszawy zamykał się pierścień oblężenia, major Szosland z żoną i synem, jak wielu innych, pojechał na wschód, gdzie miała tworzyć się nowa linia obrony.

- Siedemnastego września nadzieje upadły - kontynuuje Andrzej. - Spotkany na drodze dowódca oddziału namawiał tatę, by wspólnie przedzierać się na Węgry. Ale ojciec wybrał Lwów. Wkrótce natknęliśmy się na blokujące szosę sowieckie czołgi. Rozbrajano Polaków. Ojciec ukradkiem rozebrał swój pistolet i rozrzucił po polu jego części. Znał dobrze rosyjski, dogadał się z sołdatami. Pozwolili nam jechać dalej. Pod Lwowem kolejny posterunek "wyzwolił" nas z samochodu, ojca gdzieś zabrano. Dotarliśmy z mamą do miasta, gdzie gościnnie przyjęli nas znajomi rodziców, państwo Wieleżyńscy…

- Kto? - pytam zdumiony.
- Ignacy Wieleżyński i jego żona.

Nie chce mi się wierzyć. Dopiero co pisałem o samochodach ze starych zdjęć wykonanych w Gdyni, przed budynkiem gazowni. Zakład należał do firmy "Gazolina" założonej przez inżyniera Mariana Wieleżyńskiego, a gdyńską inwestycją kierował najstarszy syn Mariana, Ignacy Wieleżyński. Doprawdy, świat jest mały!

***

Kazimierz Szosland wymknął się z rąk Sowietów i dołączył do rodziny. Pod koniec 1940 roku przedostali się razem do Generalnej Guberni. Spotkanie z Fegeleinem sprawiło jednak, że Warszawa stała się dla Szoslandów niebezpieczna. Zwierzchnicy w ZWZ/AK polecili majorowi, by przeniósł się pod Grodzisk Mazowiecki. Tam konspirował nadal, m.in. przyjmował zrzuty z Anglii.

Aż do kwietnia 1944 r. Przed domkiem w Adamowiźnie pod Grodziskiem pojawiła się wtedy nocą grupa uzbrojonych ludzi. Ktoś wybił polanem szybę w oknie. Major wyszedł na zewnątrz, padły strzały… Podobno mężczyźni mówili po polsku, ale syn Kazimierza Szoslanda jest przekonany, że za zabójstwem stał działający wtedy w rejonie Grodziska oddział sowieckiej partyzantki.

***

Po wojnie pani Stefania pojechała z Andrzejem do Sokolnika. W pałacu rezydowały władze gminne oraz posterunek Milicji Obywatelskiej. Łaskawie pozwolono im przenocować w oficynie. Osiedlili się w Gliwicach. Andrzej zaczął pracować, z tytułem starszego referenta technicznego kontrolował rozrzucone po Polsce placówki Przedsiębiorstwa Poszukiwań Materiałów Ogniotrwałych. Miał prawo jazdy, jeździł na służbowym motocyklu Jawa 250 albo Skodą 1102.

W Gliwicach poznał Romana Żurawieckiego, mistrza Polski w rajdach motocyklowych, który zaraził go sportową pasją. W czasach gdy jeździectwo uważano za sport burżuazyjny, wyczynowa jazda na motocyklu była dla młodego chłopaka niezłym pomysłem na życie. Startował jako zawodnik Budowlanych w rajdach terenowych i motocrossie.

Pewnego dnia przyszło powołanie do wojska. Jako syn sanacyjnego oficera trafił do karnej jednostki w Oświęcimiu, do koszar, w których jeszcze parę lat wcześniej rezydowało gestapo. - Praca w kopalni była mordercza - wspomina Andrzej. - I stale miała nas na oku Informacja Wojskowa. Żurawiecki i inni koledzy zabiegali, bym w wojskowym klubie CWKS mógł jeździć nadal, ale usłyszeli, że "nie jestem godny".

***

Zwolniono go do cywila w pamiętnym roku 1956. Chciał uciec jak najdalej, osiadł w Osowej, wówczas wsi w powiecie wejherowskim. W Polskim Związku Motorowym w Gdańsku został instruktorem i wykładowcą, szkolił kierowców. - Do nauki jazdy były Willysy z demobilu, Skody Tudor i Pobiedy - wspomina. - A motocyklistów uczyliśmy jeździć na eshaelkach.

Wrócił też do sportu, jako zawodnik klubu Budowlani. Do zdobytego jeszcze przed wojskiem tytułu drużynowego mistrza Polski w rajdach dołożył tytuły mistrza i wicemistrza okręgu gdańskiego w motocrossie. Jeździł razem z legendarnym Jerzym Dąbrowskim, z Pawłem Komanem, z Flakowskim, Nikitynem… Na jakich motocyklach? Przede wszystkim były to Jawy 250 w wersji rajdowej, no i Junaki 350 fabrycznie przygotowane do sportu.

W latach 70. został kierownikiem stacji obsługi na Oruni, należącej do spółdzielni inwalidów. Na otwartym zebraniu partyjnym kazano mu wybierać: członkostwo PZPR albo… Wybrał to drugie. Aż do emerytury naprawiał samochody w przydomowym warsztacie w Osowej.

- Oglądasz transmisje z rajdów, z crossów? - pytam.
- To nadal mnie bierze - przyznaje. - Ale dziś to zupełnie inny sport. Przede wszystkim zupełnie nieprawdopodobne motocykle, jak z kosmosu…

Jeździ trzynastoletnią skodą fabią. Niedawno wybrał się samochodem na Mazowsze, na grób ojca. W Adamowiźnie major Kazimierz Szosland, olimpijczyk ma od niedawna swoją ulicę.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki