Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sobie samemu na urodziny. Zwierzenia pisarza Aleksandra Jurewicza [ROZMOWA]

Gabriela Pewińska
A.Warżawa/Archiwum DB
O wódce z Orhanem Pamukiem, bólu lewej ręki, byciu "autorem kilku książek", dziecięcych marzeniach do spełnienia, mocowaniu się z ojcem, o "książce, którą ma się w głowie", miłości do czytania, najkrótszym opowiadaniu świata, wreszcie o tym, co znaczy dziś być królem życia, mówi Gabrieli Pewińskiej pisarz Aleksander Jurewicz.

W Chinach w 60 rocznicę urodzin jubilat zapuszcza brodę i wraz z żoną jedzą miskę długiego makaronu - symbol długiego życia. Pan, jak widzę, brody na dziś nie zapuścił.
Mam bardzo słaby zarost. Żeby naśladować chińskiego mędrca, starca, musiałbym sobie brodę dokleić. Pięćdziesiątka to można było sobie jeszcze żartować, że ho ho! Ale jak już trzasnęła mi sześćdziesiątka, jak sobie człowiek to uświadomił... Ale nie odmładzam się na siłę. Włosy mam swoje, autentyczne, mało siwizny. Jurek Pilch nie może w to uwierzyć. Jeden z gdańskich pisarzy oglądał mi niedawno czubek głowy, sprawdzał, czy ja naprawdę nie łysieję, bo on sam prawie łysy, choć dużo młodszy ode mnie. Jak człowiek kończy 60 lat, to się coś zaczyna w nim kurczyć.

Jak to kurczyć?
Miniony rok był dla mnie bardzo ciężki. Pod względem zdrowotnym. Co dalej ze mną będzie - nie wiadomo. Chciałbym jeszcze pocieszyć się wnuczkami, ale mój tato zmarł mając 62 lata!

Myśli Pan, że to tak działa?
Daj Boże, żeby nie. Na początku 2012 roku, kiedy myślałem sobie, że za kilkanaście miesięcy skończę 60 lat, od razu przypomniałem sobie sześć- dziesięcioletnich sąsiadów z mojej wsi, gdzie się wychowałem. Toż to byli dostojni starcy! Ja co prawda też nie podbiegam do tramwaju, ale to tylko z tego względu, że pośpiech upokarza. Nie znaczy to jednak, że mi brak kondycji, choć jestem wymęczony sterydami, szpitalami. Czuję się wycieńczony psychicznie. Ale jest wciąż we mnie ciekawość życia, ciekawość nowych książek. Choć, gdy ktoś mi mówi, że drugi tom biografii Iwaszkiewicza pióra Radosława Romaniuka ukaże się za sześć lat, to zastanawiam się, czy doczekam. A chciałbym.

Ciekawość życia, czyli właściwie co?
A choćby kolejny wielki film, nawet tak trudny jak "Miłość" Hanekego. No, urodziny urodzinami, ale nie stetryczałem przecież. Jednak czuję, że, cholera, to nie jest to samo, co dziesięć lat temu. Już to ostatnie światełko miga wyraźniej.

No i nie napisał Pan od lat żadnej książki.
De facto nie czuję lewej ręki.

Ale lewą ręką Pan ponoć nie pisze.
I to jest szczęście w nieszczęściu. Ale ból fizyczny, wędrówki od szpitala do szpitala, od lekarza do lekarza, nie pozwalały się skupić na niczym, nie pozwalały normalnie żyć. Ale książka jest.

Jest?!
Leży na biurku, obok obrazu niedawno podarowanego mi przez Mieta Olszewskiego. Zadzwonił, że chce mi coś ofiarować. Choć przecież nie jesteśmy w jakieś wielkiej zażyłości, poza tym prowadzę ostatnio tryb życia między mizantropią a autyzmem. Tak więc teraz obok obrazu Mieta leży teczka, w teczce jest moja przyszła książka. Tylko siąść i pisać.

O czym?
Dla mnie też jest tajemnicą, co z tego wyjdzie, gdy to wszystko poskładam. Nie będzie to typowa powieść, fabuła. Ale po mojej ostatniej książce, która zwieńczyła serię kresową, mam ochotę na coś innego niż "Popiół i wiatr". Jest w tej teczce na przykład historia mojego dziadka jadącego do Ameryki. Żeby zebrać materiał do tego wątku musiałem wiedzieć na przykład, w jaki sposób pociągiem z Lidy można było dojechać do Gdyni, ile kosztował bilet, jakie jeździły wtedy pociągi. Jest o tym, jak mój drugi pradziadek wyprawił pogrzeb swojej nodze, albo jak odchodził mój pies. Albo jak żegnałem się z moim przyjacielem, jednym z ważniejszych pisarzy gdańskich. Są narodziny moich wnuczek, wśród dokumentów jest na przykład płyta z zapisem USG - pierwszy raz widzę Blankę. Ona pływa w wodach płodowych, a mi to przypomina obraz z dzieciństwa, jak kosmonauta radziecki Leonow krąży w gwiezdnej przestrzeni. Dla mnie samego jest tajemnicą, jak ja te słowa, te akapity połączę. Literatura nie wymaga pośpiechu. Ja nie jestem pisarzem, który pisaniem zarabia na życie.

Ale teraz szybko wydaje się książki. Trzaskają je jedna za drugą. Jak Woody Allen swoje filmy.
Ja trzaskał nie będę. Myśli pani, że mnie nie ogarnia zniechęcenie, jak widzę te stosy w księgarniach? Trudno nawet powoływać się znowu na słynne strofy Konwickiego, ale się powołam: Wszyscy teraz piszą, tylko mało kto czyta. Moją książkę mam w głowie. Wykładam na stół zapisane kartki, potem segreguję je w odpowiednią przegródkę teczki. Tragedia żadna się nie stała, że na sześćdziesiątkę nie fundnąłem sobie powieści, ale ważne, że mimo zniechęcenia do tego życia literackiego, chcę robić swoje. Na własny rachunek. Koniec.

Koniec?
Jestem właśnie po lekturze fantastycznej książki "Pisarz naiwny i sentymentalny". To czułe wykłady Orhana Pamuka o tym, jak dochodził do pisania, jak rodzina była jego pisaniu przeciwna. Skończyłem to o trzeciej nad ranem, cierpię na bezsenność. I ledwie skończyłem, zacząłem ją czytać od początku. Co mi się rzadko zdarza. Ile tu jest książek, które chciałbym raz jeszcze przeczytać. Na pewno "Czarodziejską górę" i siódmy tom "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta.

Na pierwszej stronie autograf noblisty! Spotkał się Pan z nim?
(śmiech) Mógłbym pani powiedzieć, że, owszem, papier w końcu wszystko przyjmie. Mógłbym nagadać, że, dajmy na to, Pamuk mnie odwiedził we Wrzeszczu.

Przyszedł na miskę długiego makaronu? W czerwcu też stuknęła mu sześćdziesiątka.
Mógłbym opowiadać tak: przyszedł Pamuk, podpisał książkę, wypaliliśmy kilka papierosów, napiliśmy się żołądkowej gorzkiej i pojechał dalej. Fajna legenda, tylko po co? Jedno jest pewne, trzeba czytać, dopóki można. Trzeba też dochowywać wierności swoim dziecięcym marzeniom.

O czym Pan marzył?
Chciałem pisać. Książki mnie fascynowały. Nie bawiłem się w partyzantkę z kumplami, tylko czytałem. Od maleńkości. Pani Pawotkin, która w naszym białoruskim domu wynajmowała mieszkanie, miała wielką bibliotekę i ja tylko tam siedziałem.
Znam kogoś, kto z miłości do książek zaczął pracować w bibliotece.
Często mówiło się, że do biblioteki idą pracować same odrzuty. A tymczasem idą tam faceci naprawdę zakochani w książkach. W tym zapachu, w tym kurzu. Coś cudownego! To powinien być zawód pod ochroną, jak biały nosorożec. O, przepraszam, zachowałem się niegrzecznie i nie wyłączyłem radia...

Nic nie szkodzi.
Proszę pani, ja jestem co prawda z Lidy, ale czasem mam dżentelmeńskie maniery. Ostatnio w radiu właśnie usłyszałem wyniki ankiety społecznego zaufania. Na pierwszym miejscu uplasował się nie ksiądz, nie policjant, tylko bibliotekarka.
Pan w bibliotece prowadzi warsztaty dla ludzi, którzy jak Pan chcą zostać pisarzami.
Chyba już nie pierwszy raz prosiłem, by nie mówić o mnie "pisarz".

A jak?
Jestem autorem kilku książek.

To kto zasługuje na miano pisarza?
O!, proszę pani! To pani nie wie kto?! Pisarza poznaje się na przykład po tym, że chodzi w kapeluszu, a jest w Gdańsku dwóch takich. Chociaż dziś wszyscy są pisarzami. I jakaś aktorka, kucharka nawet. Wszyscy do tego tacy nowocześni się zrobili, gapią się w internet, piszą na Facebooku. Żyją światłem odbitym. Dla mnie ekran to jest światło odbite od życia. A literatura to jest inna wersja życia. Od dawna młodzi ludzie zwracali się do mnie z prośbą o rady dotyczące pisania. Wielu młodych pisze, i są w tym pisaniu zagubieni. Więc organizuję takie warsztaty. To ma sens. Ja też się przy nich uczę. Zebrałem grupę: od tegorocznej maturzystki po panią, która jest w wieku mojej siostry. Różne zawody, różny sposób opowiadania o świecie. Rozmawiamy sobie, podrzucam im ważne książki, opowiadam anegdoty, sugeruję, ale dyskretnie, bo wiem, jaka to jest delikatna materia. Jestem dla nich takim trochę starszym kumplem. Ostatnio na przykład opowiedziałem im, że czytając "Listy do młodego pisarza" Llosy dowiedziałem się, że istnieje najkrótsze opowiadanie na świecie.

O czym jest to opowiadanie?
Napisał je gwatemalski pisarz Augusto Monterroso, nosi tytuł "Dinozaur". Leci to tak: "Obudziłem się, a dinozaur jeszcze był". Podaruję je dziewczynie, która wybiera się w długą podróż do Gwatemali. Bo każda książka jest podróżą, do której trzeba się przygotować.

Pan nie chodził nigdy na żadne warsztaty pisarskie?
Jestem samoukiem. Chodziłem na spotkania z pisarzami. Pytałem o warsztat. Ale najważniejszy był mój zeszyt książek, które musiałem choćby dotknąć. Wśród nich "Mein Kampf". Hitler był dla mnie obsesją, o czym piszę w ostatniej książce. Proszę jeść pierniczki, dobre, wnuczki przywiozły... Pamiętam, jak mi na studiach, na pierwszych zajęciach, zadano artykuł Ingardena, mnie, chłopakowi ze wsi! Nie wiedziałem, w jakim ja świecie jestem! Pamuk też jest samoukiem. Miał 22 lata gdy powiedział rodzinie, że będzie pisarzem.

Kiedy Pan powiedział?
Długo nie wiedzieli. Kiedyś mego autorstwa debiutancki wiersz "Mój ojciec" dotarł do Redła. Tamtejsza biblioteka prenumerowała "Litery". A w tym wierszu była końcówka "Nigdy nie przynosił kwiatów mojej matce". Któregoś dnia ojciec, chyba był na sporej bańce, powiedział siostrze: "Zobacz, jak on mnie oczernił w wierszu". Ale mnie nigdy tego w oczy nie powiedział, choć przecież jeździłem do domu często, także pisać. Pytał tylko: "A co ty tam piszesz?". Na Białorusi słowo pisane to była świętość. Kiedyś wściekł się na mnie - zresztą często byliśmy w konflikcie - i powiedział: Ty pisarzu klozetowy!

Mocne!
Ja myślałem, że uklęknę przed nim i ręce mu ucałuję, że tego prostego krawca stać było na takie słowa. Skąd coś takiego wziął?! Nigdy czegoś lepszego nie usłyszałem! Żałuję, że nie dożył "Lidy". Te dialogi ojca i matki, jak rozmawiają ze sobą. Literatura jest też rodzajem rekompensaty, że chciało- by się inne rozmowy w domu słyszeć, nie takie, jak były w rzeczywistości. Kiedy pisałem "Lidę" potrzebowałem od mamy paru szczegółów. Ale, gdy ona już się zorientowała, że nie będę tworzył bajeczek dla córki, ze złością reagowała na moje pytania. Nie dociekałem dlaczego. Potem stosunek matki do mojego pisania się zmienił. Tolerowała moje przyjazdy, czasem słyszała, jak się wściekam na maszynę do pisania. Albo że ta maszyna nie milknie o drugiej w nocy. Redło... Myślę, że nie przypadkiem ojciec wybrał dla nas do życia właśnie to miejsce, położone jak nasza Lida, na wzgórzu, z kościołem i szkołą. Raz spytałem matkę podczas obiadu: A co to by było, gdybyśmy zamieszkali gdzieś indziej? W jakiejś osadzie, gdzie trzy domy na krzyż, gdzie nie ma połączenia miedzy dużymi miastami z ich księgarniami i biblioteką.

Co odpowiedziała?
"Gdybyśmy zamieszkali gdzieś indziej, to może, synku, byś się tak nie męczył". A gdy już zbierałem się do drogi, do Gdańska, dodała z nadzieją: "Synuś, ale już więcej nie będziesz pisał?". W jej oczach było oczekiwanie tylko na jedną odpowiedź: "Tak, mamusiu, już więcej nie będę".

Ale to przy stole matki, jak mówił Pan kiedyś, pisało się Panu najlepiej. Z tą teczką z biurka też Pan tam pojedzie?
Nie wiem, gdzie pojadę. Zobaczę po operacji, jak długo będę miał unieruchomioną rękę. Choć, żeby pisać, nie ma wymówek. Niedawno widziałem obrazy pewnej pięknej dziewczyny. Obrazy malowane ustami. Można więc, gdy się chce. Ale we mnie jest zniechęcenie. Ratuje mnie czytanie. Ja cholernie dużo czytam. W piątek po południu potrafię zalec na kanapie w szlafroku i wstać dopiero w poniedziałek rano. Przewalam w tym czasie setki książek.

Czego w nich Pan szuka?
Zasłaniam się nimi od świata. To samo jest z pisaniem. Telewizji nie oglądam. Teraz już skończył się mój cudowny "film" za oknem, ale wiosną, jesienią, było bajkowo, to drzewo, te kolory...

Dziesięć lat temu też Pan tak chłonął widoki za oknem?
Pejzaż zawsze był dla mnie ważny. Zresztą w tym pokoju mieszkam od niedawna, wcześniej, gdy zajmowałem pokój z moim psem Benkiem miałem inny widok.

Ile lat nie ma Benka?
Trzy. To będzie jeden z trudniejszych rozdziałów mojej książki. Do tej pory nie mam sposobu na pierwsze zdanie. A przecież Benka nie może w niej zabraknąć. Tak samo jak moich wnuczek

Jedno prawdziwe zdanie o Benku?
Tak jak są słowa, które pozwalają żyć, jak są wspomnienia, które pozwalają żyć, tak są i te, od których człowiek, choćby chciał, się nie uwolni. Czasem gdzieś znajdę jego pogryziony ołówek... Boli. Ale spotkało mnie w życiu wielkie szczęście, że on był. Ile mi ten pies w życiu pomógł!

Co pisarz może zrobić dla swojego psa?
Zadedykować mu książkę. Zrobiłem to. Choć wydawca, jak to zobaczył, złapał się za głowę.

Tak więc, gdzie pojedzie Pan pisać? Może do Paryża?
Mieszkający w Paryżu przyjaciel zapraszał mnie niedawno. "Będziesz miał tu pokój, będziesz sobie pisał". (śmiech) Ale ja wolę do mamy, do Redła pojechać. Nie wyobrażam sobie, jak to, być w Paryżu i pisać?

Wielcy pisarze lubili pisać w paryskich knajpach.
Mam taką jedną, po drodze do Musee d'Orsay. Coś cudownego! Cafe Voltaire. Jakby była jakimś fragmentem literatury. Ale do pisania to ja już wolę swoją wieś. Kiedyś, a było to lato, kończę w Redle "Balladę o miłości", mam na sobie moje kultowe, stare, połatane spodnie, takie do roboty, z kieszeniami na notes, były niezbędne, gdy szedłem w pole z Benkiem. Lubiłem chodzić boso, na co matka źle reagowała, "bo co ludzie powiedzą, że syn biedny taki". (śmiech). Aż tu któregoś dnia dzwoni z TVN asystent pani Drzyzgi, chcą mnie zaprosić do programu "Królowie życia". A ja w tych portkach pocerowanych do cna przez matulę, na boso, nieogolony od tygodni. Mówię: Chyba pan pomylił telefon, bo prawdziwy król życia, czyli sołtys, przedwczoraj pojechał na odwykówkę, jeszcze wyprawiliśmy mu pożegnalny bankiet. Ale on, że nie, że to chodzi o mnie. Mówię doń: Szkoda, że pan nie ma podglądu, to by pan zobaczył, jak wygląda w tej chwili król życia. (śmiech). Nalegał. Skwitowałem: Gdzie tam, kochany, ja tu mam łąki, żurawie i będę do was do Krakowa jechał? Mowy nie ma.

Co to w ogóle znaczy dziś być królem życia?
To znaczy móc sobie pozwolić na luksus powiedzenia, jak bohater tekstu Hermana Melville'a: Wolałbym nie.

Wróćmy do stołu w Redle.
Pracowałem wtedy nad książką "Pan Bóg nie słyszy głuchych". By ją skończyć, pojechałem do mamy. Ustawiam stół, maszynę. Ale w głowie pustka. Chodzę. Chodzę. Najeżony. Tak dwa dni. I nagle! Jest! Skąd to się bierze? Nie wiem. Ten stół maminy miał widok na ogród i kościół. Końcówka "Ballady do miłości". Byłem sam. Mama w sanatorium. Aż tu nagle umarła sąsiadka mamy, pani Marylka. Jej ciało wystawiono w kościele. A ten mój stół był prawie do kościoła przyklejony. Widziałem migające światła żałobnych świec. Noc, mój czas na pisanie, a ja tylko myślę, że tam leży pani Marylka. Mam pisać o miłości? Stukać w maszynę? Już pomijam to, że boję się duchów. Nie demonizujmy jednak pisania. Choć pamiętam, jak pracowałem nad swoją młodzieńczą powieścią, a w pokoju nagle zjawiła się mysz. Ja tu kończę, zabijam bohaterkę w samochodzie, a między stukaniem w maszynę, zerkam pod nogi, bo mam fobię gryzoni. Nie chciałem jednak prosić o pomoc ojca, przecież by mnie wyśmiał.

Kultywuje Pan urodziny?
Zawsze robię sobie tego dnia jakiś prezent. Do dziś przechowuję ten, który ofiarowałem sobie będąc jeszcze w liceum. To mały tomik Różewicza. A teraz sprezentowałem sobie film, "Białą wstążkę" Hanekego. Każdy z tych prezentów opatruję napisem: Sobie samemu na urodziny. Gdybym pozbierał wszystkie te książki, to też byłaby z tego niezła biografia.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki