Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Smutne historie pomorskich zabytków, czyli dwóch panów w poszukiwaniu ruin

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Przez ubiegły rok Marcin Tymiński i Michał Piotrowski zjeździli całe województwo pomorskie w poszukiwaniu zapomnianych ruin. Wyszła z tego książka. A właściwie dwie. A nawet trzy.

Pierwsza rzecz, na którą wszyscy zwracają uwagę, to fakt, że Michał jest rzecznikiem marszałka województwa pomorskiego, a Marcin wojewódzkiego konserwatora zabytków, a także pracuje w biurze prasowym wojewody. Ale przecież ich autorska spółka eMPi/Mart (tak podpisywali się pracując przed laty w „Dzienniku Bałtyckim”) jest starsza niż antagonizm PO-PiS. Podobnie jak słabość do „włóczenia się po dziurach”.

- Nasz pierwszy wspólny poważny reportaż w „Dzienniku” opisywał, jak poszliśmy na Bastion Gertrudy i weszliśmy do jego wnętrza. To były jeszcze czasy, kiedy takie miejsca były - może nie tyle ogólnodostępne - ale zawsze była jakaś wyłamana krata czy dziura w płocie, przez którą można się było wśliznąć - wspomina Michał.

Tajemnicze i pełne zagadek. Zapomniane budynki na Pomorzu. S...

Wypasione nas nie interesuje

Pomysł na przewodnik Michał przywiózł z Kotliny Kłodzkiej, gdzie - bawiąc na wakacjach - natrafił na serię publikacji „Zapomniane miejsca”. Jeżdżąc dwa tygodnie szlakiem opisanych tam reliktów, myślał: Jak oni tu mają fajnie. Tyle atrakcyjnych ruin, a i do tego mają jeszcze takie interesujące przewodniki. Ciekawe, czy u nas dałoby się coś takiego zrobić?

Po powrocie natychmiast podzielił się tą ideą z Marcinem i zaczęli kombinować.

Na wstępie ustalili, że koncentrują się na miejscach zapomnianych. Żadne tam wypasione pałace typu Krokowa czy Waplewo. Ich interesują miejsca, gdzie nic się nie dzieje, trudno dostępne: zrujnowane dworki z XVIII i XIX wieku, opuszczone peerelowskie fortyfikacje wojskowe, od dawna nieczynne mosty i wiadukty. Udało im się też namierzyć kilka średniowiecznych grodzisk. Wszystko, co jeszcze jest widoczne, ale za 10-20 lat, o ile nie doczeka się remontu, zniknie.

Zaczęli zbierać informacje o takich miejscach na forach internetowych. Zrobili roboczą mapę w Google. Po zaznaczeniu około stu obiektów wyznaczyli najbardziej obiecujący obszar - pas nadbrzeżny. Obfotografowali tamtejsze ruiny i wysłali zdjęcia z krótkimi opisami do wydawnictwa CM (tego samego, które wydało przewodniki po ruinach Kotliny Kłodzkiej) z pytaniem, czy są zainteresowani współpracą. - Tak, chętnie - brzmiała odpowiedź. Była wczesna wiosna 2020.

Wsie jakby wymarłe

I wtedy wybuchła pandemia. Najpierw lockdown ich całkowicie zablokował. Kiedy jednak zniesiono najsurowsze ograniczenia, zaczęli jeździć.

- To było zupełnie niezwykłe doświadczenie. Klimat był przedziwny. Nikogo nigdzie, puste, jakby wymarłe wsie, niezależnie od tego, czy to było święto, czy dzień powszedni. Czuliśmy, jak gdybyśmy byli zupełnie sami.

Dziwaczne było nawet samo ich pandemiczne podróżowanie. Początkowo, kiedy Marcin prowadził, Michał siedział na tylnym siedzeniu, okna w samochodzie były otwarte, a oni mieli maseczki na twarzach.

- Z tym ostatnim było najgorzej, bo obaj jesteśmy gadułami - przyznaje Michał.

Potem sobie odpuścili ten dystans społeczny. Z czasem podczas wędrówek zaczęli też spotykać ludzi zainteresowanych, co też oni robią w takich nieatrakcyjnych turystycznie miejscach. Pojawiły się pytania, zaczepki, wskazówki.

Jednocześnie opracowywali pozyskane materiały. Marcina bardziej interesowały kwestie zdjęciowe, Michał spędzał noce na poszukiwaniu w internecie źródeł historycznych, genealogicznych. Chodziło o to, żeby znaleźć coś więcej niż trzy zdania, które są w każdym przewodniku.

Później odkryli Geoportal z mapami, gdzie można oglądać rezultaty laserowego skanowania terenu na poziomie gruntu. Jeśli w lesie są fundamenty, to na zdjęciach satelitarnych Google Maps ich nie widać, bo korony drzew zasłaniają, a na Geoportalu - tak. Dzięki temu udało się im odnaleźć zapomniane grodzisko, a w innym miejscu ruiny dworu i folwarku.

- Gdyby nie Geoportal, moglibyśmy nawet przejść obok i nie zauważyć ich w wysokiej trawie. Tak jak przeszliśmy podczas jednej z pierwszych wypraw dwa kroki od zarośniętego grobowca w Zaskoczynie - mówi Michał.

Pod koniec ub. roku mieli już materiał nie na jedną, ale dwie książki.

- Jak się coś zacznie, nie można skończyć - komentuje Michał. - Szukając elementów do opisu, ciekawostek, natrafialiśmy na nowe rzeczy. I ja za każdym razem dopisywałem jakieś kolejne fragmenty przewodnika. W końcu pan Jakub [wydawca - red.] nas wyhamował, informując, że całość jest już złamana i nic więcej dopisać się nie da.
W ten sposób książka, a raczej dwie książki, poszły do druku, a oni… jeździli dalej.

Zamek w Łapalicach to popularne miejsce wśród turystów.

Zamek w Łapalicach. Niesamowite miejsce na Pomorzu (zdjęcia)

Przetrwały PRL, a potem...

- Tego w samym przewodniku nie widać, ale zebrane przez nas materiały to jest spis z natury tych zrujnowanych zabytków - mówi Michał.

- I to jest smutne, jak potoczyła się ich historia - dodaje Marcin. - Absolutnie nie jestem apologetą PRL, ale nieco przekornie można powiedzieć, że to III i IV RP doprowadziły je do ruiny. Póki je użytkowano, jakoś jeszcze trwały.
Faktycznie, szczególnie w przypadku odwiedzanych przez parę autorów dworków i pałacyków, większość historii wygląda bardzo podobnie.

Przetrwały wojnę, przetrwały PRL, służąc za siedziby PGR-ów, przedszkoli, szkół bądź mieszkań kwaterunkowych. I chociaż nikt w tym czasie nie dbał o zachowanie zabytkowej substancji: ścian, boazerii, mebli - jakoś to funkcjonowało. Kiedy PGR-y padły, Agencja Nieruchomości Rolnych próbowała się tych budynków pozbyć. Wiele zabytków trafiło w prywatne ręce, ale to wcale nie oznaczało dla nich ratunku. A często wręcz przeciwnie.

Ktoś sobie kupił dworek, ale przeliczył się co do swoich możliwości i na remont mu już nie starczyło. Wielu takich właścicieli „rozpłynęło się w powietrzu” - mieszkają za granicą, ich adres jest nieznany lub stan prawny nieruchomości do dzisiaj jest nieuregulowany. Urząd Ochrony Zabytków nie bardzo może w takiej sytuacji wejść i zabezpieczyć, bo nie zawsze ma ku temu możliwości.

W dworku w Wytownie podziwiali przepięknie zdobioną drewnianą klatkę schodową. Dwa tygodnie później ten dwór spłonął.
- W Miradowie koło Zblewa był dworek i folwark. Mój dziadek pracował tam za Niemca, a potem w tamtejszym PGR był traktorzystą. W dzieciństwie jeździłem tam z mamą i pamiętam ten folwark. W wydanej w latach 90. książce Gertrudy Pierzynowskiej „Dwory, parki i folwarki Kociewia i Kaszub” natrafiłem na informację, że dworek wprawdzie niszczeje, ale jest nadzieja, bo ma nowych właścicieli i oni już zapowiedzieli, że będą remontować. Dziś tych budynków już nie ma. Jeszcze kilkanaście lat temu były tam mieszkania komunalne. Teraz są tylko fundamenty i resztki wyburzonych ścian. Widać, że ktoś przyjeżdża ciężarówką i wybiera stare cegły. Myślę, że jak za 20 lat ktoś weźmie nasz przewodnik i pojedzie w te miejsca, to wielu z nich już nie znajdzie - ze smutkiem konkluduje Michał.

- W czasie naszego rocznego objazdu spłonęły Główczyce i Wytowno, natomiast w jednym dworze, pod Słupskiem, biuro konserwatora zaczęło tzw. wykonanie zastępcze. I kilka prywatnych widzieliśmy w remoncie. Ale to można policzyć na palcach jednej ręki - wylicza Marcin.

W ruinach budynków, gdzie niegdyś mieściły się przedsiębiorstwa państwowe, znajdowali też stosy porzuconych dokumentów. W jednej byłej gorzelni na strychu trafili na protokoły wypadków, gdzie opisano m.in. jak jeden z pracowników wpadł do kadzi i zginął, w związku z tym wydano nakaz, by od tej pory były one zabezpieczane siatką. Gdzie indziej znaleźli raporty mówiące o tym, ile ton ziemniaków wykorzystano danego roku do produkcji spirytusu.

- Jakiś historyk mógłby mieć z tego pożytek, a tak leży niezabezpieczone i gnije - zauważa Marcin.

Trzeszczące strychy

Martwią się niszczejącymi zabytkami, ale jak mówią przekornie: to, co odremontowane, ich już nie interesuje. Obiekty, które odwiedzali, przeważnie są w takim stanie, że odwiedzanie ich grozi katastrofą.

- Większość tych dworów jest opuszczona - zauważa Marcin. - Na każdym wisi tablica, że to obiekt chroniony. Część jest prywatna, część przeważnie należy do Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa (następca agencji rolnych). Powinny być zabezpieczone, żeby nikt tam nie wchodził. Ale faktycznie wszystkie te miejsca mówią: „zapraszamy”. Wszystkich: począwszy od bezdomnych, po urbeksowców [miejskich eksploratorów - red.]. Ci ostatni kierują się zasadą, że należy tak wejść, żeby nikt nie wiedział, że tam byłeś: nie śmiecić, nie niszczyć, nie wyłamywać zabezpieczeń. Niestety, nie o wszystkich odwiedzających te miejsca da się to powiedzieć.

Tam, gdzie był właściciel, grzecznie pytali o pozwolenie na wejście. Przeważnie się zgadzali. Czasem pomagał autorytet urzędu konserwatorskiego. Odmówił jeden. To zresztą była specyficzna sytuacja, bo właściciel mieszkał i używał części folwarcznej, którą wyremontował, natomiast dworek go w ogóle nie interesował. Mówił, że nie jest hotelarzem, ale rolnikiem. Musiał kupić całość, ale na remont dworu go nie stać.

W suterenie innego dworku zadomowił się bezdomny. Budynek miał zawalony dach, więc palił w piecyku tym, co mu spadło z górnych pięter. Opowiadał, że zimą odwiedził go patrol policji, żeby zobaczyć, czy nie zamarzł. Jak się okazało, że nie - policjanci pojechali.

- Zapytaliśmy, czy możemy obejrzeć, a on jak dziedzic rzucił łaskawie: proszę, wchodźcie, tylko uważajcie, bo tam zawalone - śmieje się Michał.

Przyznają, że parę razy chodzili po trzeszczących strychach. Marcin przodem, bo jest lżejszy.

- Człowiek ma swoje lata, wie, co go może czekać - mówi. - Staraliśmy się być rozsądni. Mamy kaski, dobre buty, rękawice robocze i długie spodnie, ze względu na druty, krzaczory i pokrzywy. No i latarki, najlepiej dwie.

Latarki najbardziej przydały się podczas penetracji dworku w Klecewie, gdzie podobno straszy.

- Bałem się - przyznaje Michał. - Dotarliśmy tam wieczorem, bo to był niejako bonus podróży. Słońce widowiskowo zaszło nad jeziorem. Jak w ciemnościach wchodziliśmy po schodach na piętro, byłem przekonany, że trzasków było więcej niż naszych kroków. Zapaliłem wszystkie możliwe źródła światła. Kiedy stamtąd wyszedłem, przez okno, poczułem wielką ulgę. Tymek się śmiał, że żadnego obiektu nie zwiedziliśmy tak szybko.

Ten protestancki kościół o nazwie Cairms Memorial Presbyterian Church przez wiele lat służył wiernym w Melbourne w Australii. Pod koniec XX wieku piękną świątynię z piaskowca strawił jednak pożar. Budynek zyskał jednak nowe życie – wypaloną ruinę przekształcono w apartamentowiec, usuwając wcześniej wszystkie symbole religijne.

Kiedyś kościół, dziś apartamenty. Zobacz najciekawsze przeró...

Nie tylko dla naszej przyjemności

Ile kilometrów przejechali? Nie są w stanie precyzyjnie powiedzieć, ale na podstawie wzajemnych rozliczeń kosztów paliwa szacują, że było tego kilka tysięcy. Na wertepach i bezdrożach zajeździli samochód Marcina. A właściwie dobili, bo miał już swoje lata. Nowy okazał się bardziej oporny: raz zawisł na koleinach, innym razem pękła sprężyna.

- Z racji tego, że obaj jesteśmy rzecznikami w instytucjach wojewódzkich, często podróżujemy służbowo po Pomorzu. Ale ten projekt zawiódł nas do takich miejsc, do których inaczej nigdy byśmy nie trafili. Aturystycznych, i przez to pięknych. Przejechaliśmy całe województwo. A przy okazji tego jeżdżenia zbudowaliśmy sobie wizję dziejów Pomorza, doceniliśmy jego różnorodność - mówi Michał.

Czasem swoją wiedzą wspierali ich miejscowi pasjonaci zajmujący się odzyskiwaniem - często przecież nie swojej, bo ich rodziny żyją tu od trzech, góra czterech pokoleń - pamięci, budowaniem lokalnej tożsamości. Marcin opowiada, że najbardziej wzruszył się w Bogatce na Żuławach, gdzie mieszkańcy stworzyli maleńkie lapidarium składające się z ubożuchnych resztek nagrobków i cegieł z nieistniejącego kościoła.

- Nie sądziłem, że się tak wkręcimy - przyznaje Michał. - Mamy opisanych 250 miejsc w dwóch wydanych tomach i dalsze 120 do trzeciego tomu, który praktycznie jest już spisany. To będą najbardziej „wyszukane” miejsca, czyli nie takie, o których dowiedzieliśmy się skądinąd, ale które sami odkryliśmy. Fajnie jest to zbierać ze świadomością, że tworzymy „worek informacyjny” nie tylko dla naszej przyjemności.

- Jedni wolą koks i panie, my lubimy stare dworki. Polecamy tę formę wypoczynku. To lepsze niż ryba za 120 zł nad morzem. I za wstęp się nie płaci - kończy Marcin.

Architekt, konserwator zabytków, nadzór budowlany... Wydawałoby się, że skoro nad rewitalizacją historycznych budynków pracuje tylu fachowców, to efekt końcowy będzie zachwycał. Tymczasem na świecie można znaleźć mnóstwo bardzo kontrowersyjnych realizacji. Część z nich może się podobać, ale są i takie, przy których na usta ciśnie się pytanie: czy naprawdę nie dało się lepiej?Przejdź do kolejnych zdjęć, używając strzałki w prawo lub przycisku NASTĘPNE. Licencja

Odnowili czy oszpecili? Zobacz najdziwniejsze przeróbki hist...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki