Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Słynne ostatnie nuty

Dariusz Szreter
Piątek, 30 lipca

Wersal się skończył, szambo wybiło. To tyle w temacie polityki.
Oczywiście trudno całkowicie odseparować się od tych wszystkich awantur. Szczególnie zaimponowała mi inwencja w nazewnictwie zwalczających się frakcji PiS. "Szoszoni" są godni... przynajmniej postawienia komuś dużej wódki. Ogólny obraz jest jednak ponury i wysoce zniechęcający. Uznałem więc, że lepiej przeczekać, gdzieś na boku, w jakimś miłym towarzystwie. A ponieważ, jak ogólnie wiadomo, najlepszym przyjacielem mężczyzny po czterdziestce jest jego kolekcja winyli, ku niej właśnie się zwróciłem. Przesłuchałem właśnie kilka, od jakiegoś czasu nie tykanych, klasycznych albumów rockowych. Była wśród nich "L.A. Woman" Doorsów. Wsłuchując się w szum deszczu i szemranie klawiszy we wstępie do "Riders On the Storm", uświadomiłem sobie, że ten cudowny kawałek to przecież ostatnie dokonanie tego zespołu (pominąwszy dwie nieudane płyty nagrane w trio po śmierci Morrisona). Pozostaje zatem dziełem w pewnym sensie symbolicznym.

I tak oto zacząłem się zastanawiać nad innymi "wielkimi końcówkami", w myśl - stworzonego na poczekaniu - porzekadła głoszącego, że prawdziwego rockandrollowca poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. A z tym niestety nie jest najlepiej. Większość artystów nie potrafiła zejść ze sceny we właściwym momencie i męczyła węża zdecydowanie za długo. "Muzycy rockowi nie przechodzą na emeryturę, bo nie potrafią robić nic innego" - powiedział niegdyś Mick Jagger. A w każdym razie nic, co przynosiłoby porównywalny dochód. Stąd częste przypadki, że zdawałoby się dawno zamknięte księgi dziejów rocka otwierane są na nowo, zespoły reaktywowane po latach, niestety z coraz marniejszym skutkiem. Właściwie tylko w przypadku śmierci artysty można uznać, że jego dzieło zostało zamknięte, choć i to nie na pewno, o czym świadczy "nowa" piosenka Beatlesów, w oryginalnym składzie, nagrana około 15 lat po śmierci Johna Lennona. Zawsze można też coś przemiksować, co spotkało Elvisa, bodaj ćwierć wieku po zejściu z tego świata.
Tu jednak będziemy się posługiwać dorobkiem "kanonicznym". Wybrałem 10 piosenek zamykających ostatnie oficjalne studyjne wydawnictwa danego artysty przed rozpadem/śmiercią, ewentualnie pierwszy album "pośmiertny", stanowiący swoisty testament. No i oczywiście musiało zostać spełnione jeszcze jedno kryterium: kawałek powinien być naprawdę zapadający w pamięć.
W przypadku Beatlesów sprawa była o tyle łatwa, że niemal o każdej ich piosence można powiedzieć, że jest ważna, szczególna, wybitna. Kłopot pojawia się natomiast przy wskazaniu, która była tak naprawdę była ostatnia. Chronologicznie najpóźniej nagraną przez nich płytą była genialna "Abbey Road", ale wcześniej zaczęli (i porzucili) pracę na albumem "Let It Be", który ostatecznie wydany w 1970, figuruje wszędzie jako ich finalne dokonanie. A, że wieńczy je utwór pod znaczącym (acz niespełnionym) tytułem "Get Back" - jego właśnie posłuchamy. Szczególnie, że wykonywali go też podczas ostatniego publicznego koncertu, na dachu studia EMI, przy Abbey Road w Londynie.

W latach 60. wiele zespołów próbowało - bezskutecznie - rywalizować z Beatlesami. Jednym z takich, niesłusznie, zapomnianych konkurentów byli the Zombies, kierowani przez klawiszowca Roda Argenta, z obdarzonym delikatnym, acz zmysłowym głosem, wokalistą Colinem Blundstonem (znanym później jako współpracownik Alan Parsons Project). Wydaje się, że chwilami, pod względem urokliwości kompozycji i wykonania, byli bardzo blisko Wielkiej Czwórki. Czegoś jednak zbrakło. Może pracowitości? A może byli zbyt wielkimi perfekcjonistami? Nagrali tylko dwa albumy. Drugi z nich, psychodeliczny "Odessey and Oracle" z 1968 (w jakiś absolutnie niewytłumaczalny sposób płytę tę w 1973 wydał także nasz Pronit), przenoszony był ze dwa lata. Gdyby wypuścili to w 1966 mogliby rywalizować z "Pet Sounds" Beach Boysów, "Aftermach" Stonesów, a może i beatlesowskim "Revolverem". Ale rockowy zegar pędził wtedy w ekspresowym tempie. Sezon '68 należał już do Hendriksa, Cream, Traffic, Vanilla Fudge, Jeffa Becka, a Jimmy Page, kompletował ekipę, która w następnym roku miała wystartować pod szyldem Led Zeppelin. Zombies, ze swoją rockową kameralistyką, byli już wtedy trochę przybyszami z innego, minionego świata. Ale dziś, po z górą czterech dekadach te niuanse się zacierają, a "Time Of The Season" pozostaje jedną z najpiękniejszych piosenek lat 60.

Skoro już padła nazwa Led Zeppelin, sięgnijmy po ich ostatnią płytę. Niewątpliwie w 1969 zaczęli na wyższym pułapie, niż skończyli w 1979. A kto wie czy gdyby nie przedwczesna śmierć "Bonzo" Bondhama, proces upadku nie postępowałby gwałtowniej. Tak natomiast ich dyskografia zamknęła się na "In Through The Out Door", płycie stylistycznie dość istotnie odbiegającej od wcześniejszych dokonań, które wyniosły ich na szczyt. W czasie, kiedy nad nią pracowali w należących do ABBY sztokholmskich Polar Studios, Page bardziej koncentrował się na konsumpcji narkotyków, niż muzyce. Z tej okazji skorzystał John Paul Jones, wciskając wszędzie swoje nowe elektroniczne zabawki i topiąc klasyczne ciężkie brzmienie grupy w powodzi syntetycznych dźwięków. Ale końcowy blues "I'm Gonna Crawl", mimo syntezatorowej orkiestracji, mógł przypomnieć fanom dawne, dobre czasy.

O ile Zeppelini mogli z powodzeniem pretendować do miana najlepszej grupy rockowej lat 70., tak kolejna dekada miała szanse należeć do the Police. Miała, gdyby nie przedwczesny rozpad zespołu. To jedna z niewielu kapel, która rozwiązała się, a właściwie została porzucona przez lidera - Stinga, rzeczywiście u szczytu powodzenia, po wydaniu wyśmienitego albumu "Synchronicity". I tu znów pojawia się pewien dylemat, bowiem ta płyta ma dwa różne zakończenia. Rok 1983 był to początek ery kompaktu, która to technologia pozwalała na zmieszczenie na jednym krążku materiału dłuższego niż tradycyjne 45 minut. Zatem nabywcy CD dostali jeszcze w bonusie jazzującą piosenkę "Murder By Numbers", dla której nie starczyło miejsca na winylu. Ten kończył się mroczną "Herbatką na Saharze", i jej właśnie posłuchamy, nie tylko ze względu na szacunek do tradycji, ale przede wszystkim dlatego, że to pieśń większego kalibru muzycznego i literackiego.

Przed nami inny wielki zespół lat 80., także rozwiązany przez lidera przedwcześnie, wbrew woli pozostałych muzyków. Mowa o Talking Heads, kierowanej przez Davida Byrne'a nowojorskiej grupie, która bodaj jako pierwsza biała kapela, świadomie przywróciła rockowi jego afrykańskie korzenie. Ich ostatnia płyta, "Naked" z 1988, nagrana z udziałem m. in. byłego gitarzysty the Smiths, Johnny'ego Marra, prezentuje całą paletę inspiracji muzyką światową: afrykańską, brazylijską, meksykańską, karaibską, nowoorleańską... Ale ostatni utwór bliższy jest tradycji europejskiej, także przez użycie rożka angielskiego. Ta piosenka warta jest odnotowania z jeszcze innego powodu. Byrne, jako wokalista, zawsze zachowywał interpretacyjny dystans i powściągliwość. Był raczej rockowym aktorem, kreatorem, niż buntownikiem walczącym o sprawę. Tu jednak pozwolił sobie na prawdziwą eksplozję emocji: "This rusted garden gate can barely even; stand, their work is over now, and rest will be at hand" - nigdy wcześniej, ani później (mam na myśli solową karierę) nie śpiewał z taką ekspresją, zdać by sie mogło prosto z trzewi.

Trochę się wzbraniałem przed kolejnym wyborem jako zbyt oczywistym, w dodatku będącym testamentem sprokurowanym z pełną premedytacją. Ale przeważyła ranga artysty. Freddy Mercury i Queen. Tego głosu i tej osobowości nie da się zignorować. Mamy tu do czynienia ze swoistą kroniką zapowiedzianej śmierci: w momencie gdy powstawała płyta "Innuendo" wiadomo było, że choroba wokalisty postępuje w błyskawicznym tempie i nadziei na happy end raczej nie ma. Freddie zdobył się jeszcze na ostatni wysiłek by zaśpiewać to samodzielnie (choć Brian May oferował, że falsetem zastąpi go w wyższych partiach), do pokazani się w teledysku już się jednak nie nadawał. Stąd pomysł na montaż dotychczasowych filmików zespołu. Wypadło może ciut zbyt patetycznie (gitara jest chwilami absolutnie okropna, a przesłanie - "The Show Must Go On" - dość banalne), ale cóż, Freddie zawsze był trochę przegięty. I takim go kochano. Bo, co tu gadać, był to koleś wyjątkowy.

Schodzimy powoli, acz definitywnie do rockowego Hadesu. A tu już czeka na nas Jimi Hendrix z nieodłączną leworęczną gitarą w dłoniach. Sprawa jego ostatniego muzycznego słowa przedstawia się w sposób jeszcze bardziej skomplikowany, niż w przypadku Beatlesów. Ostatni studyjny album za jego życia - "Electric Ladyland" - ukazał się jeszcze w 1968. Potem był koncertowy "Band of Gypsys" i kilometry nagranych taśm, z których od śmierci Jimiego, we wrześniu 1970, sprokurowano ponad setkę mniej lub bardziej pirackich płyt. Za jego oficjalny testament uznaje się jednak wydaną w marcu 1971 płytę "The Cry of Love", zawierającą część nagrań z planowanego (a ostatecznie wydanego dopiero w 1997) podwójnego albumu, nad którym Jimi pracował przed śmiercią. Za dobór utworów odpowiadali wieloletni współpracownicy Jimiego: perkusista Mitch Mitchell i producent Eddie Kramer, co nadało płycie dodatkowy walor wiarygodności. Zamyka ją dość nietypowy, wyciszony blusik "Belly Button Window", w którym Jimi z perspektywy nienarodzonego dziecka opowiada o swoim oporach przed przyjściem na ten świat. Faktycznie nie miał chłopak lekko w dzieciństwie. A i później też różnie bywało. Jak podaje Wikipedia, to ostatni zarejestrowany przez niego za życia utwór wokalny.

Kolejny wielki nieobecny - Bob Marley. Świadomść nieuleczalnej choroby, podobnie jak w przypadku Freddiego, odcisnęła piętno na jego ostatniej płycie "Uprising". Z tym, że jako prawowierny rastafarianin, Marley w swych ostatnich kompozycjach zwrócił się ku Jah, który, jak wiadomo, prowadzi swój wybrany lud na drodze do odkupienia. Właśnie pieśń odkupienia - "Redemption Song", z ponadczasowym i ponadkulturowym przesłaniem: "Emancipate yourself from mental slavery, none but ourselves can free our minds", okazała się jego pożegnaniem ze słuchaczami.

Czy finał tej opowieści mógłby być inny? Nie sposób nie przywołać najtragiczniejszej z rockowych historii - o 23-letnim chłopaku spod Manchesteru, który nie wytrzymał ciśnienia kariery, uwikłania w miłosnym trójkącie, zmagania się z depresją i kolejnymi atakami epilepsji. Chłopaku, który, jak bohaterowie "Decades", wziął na swoje ramiona zbyt duży ciężar i zastukał do najciemniejszej komnaty piekła. Film "Stroszek" Herzoga, album "Idiot" Iggy'ego Popa i bieliźniany sznur to rekwizyty tamtej tragicznej nocy 18 maja 1980, kiedy umarł Ian Curtis. Równo dwa miesiące później ukazała się druga i ostatnia płyta Joy Division, "Closer" z symbolicznym nagrobkiem genueńskiej rodziny Appiani na okładce. Ale i album, i okładka gotowe były jeszcze przed śmiercią wokalisty. TO tkwiło w tych nagraniach od samego początku.

***
Żeby jednak nie rozstawać się w minorowym nastroju i z czarnymi myślami, dokładam jako bonus coś superżywiołowego. Zespół the Jam właściwie nigdy nie wybił się poza rodzinną Wielką Brytanią, ale za to wśród wyspiarzy dorastających na przełomie lat 70. i 80. zasłużenie uchodzi za jedną z najważniejszych grup rockowych ever, a jej lider, Paul Weller, do dziś ma swoje miejsce wśród najbardziej poważanych i słuchanych postaci show-biznesu. Tenże Weller w 1982 wypowiedział znaczące słowa: "Im dłużej grupa istnieje, tym bardziej przerażająca jest myśl o jej końcu. Dlatego też tak wiele zespołów funkcjonuje aż do chwili, w której ich działalność staje się całkiem bezsensowna. Nigdy nie chciałem aby mój zespół osiągnął ten etap". I rozwiązał the Jam u szczytu formy, po trwającej ledwie sześć lat błyskotliwej karierze. Po ogłoszeniu tej decyzji the Jam odbyli jeszcze pożegnalne tournee, a na otarcie łez podarował fanom singla z premierową piosenką "Beat Surrender" (w tamtych prehistorycznych czasach zdarzało się jeszcze, że muzycy wydawali single nie po to, by promować duże płyty, ale po prostu dlatego, że chcieli natychmiast podzielić się nową muzyką ze słuchaczami). Możemy tylko spekulować ile jeszcze takich cudownych kawałków mogliby nagrać, ale widać tak musiało być. Poza tym dzięki temu możemy się rozstać przy tych wysokoenergetycznych dźwiękach. Bo to już naprawdę koniec.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki