Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sławomir Ciesielski: Grzegorz Ciechowski był nieprzeciętnym poetą i człowiekiem [ROZMOWA]

rozm. Marcin Mindykowski
Sławomir Ciesielski po rozpadzie Republiki nie przestał grać
Sławomir Ciesielski po rozpadzie Republiki nie przestał grać Anna Szałkowska
O początkach Republiki, o tym, czy nie doskwierał mu brak demokracji w zespole, czy w latach 80. rzeczywiście mieli konflikt z Lady Pank, jaka byłaby niedokończona płyta grupy i co powiedział mu w ostatniej rozmowie przed śmiercią Grzegorz Ciechowski - mówi perkusista Sławomir Ciesielski.

Za nami kolejna edycja tczewskiego festiwalu In Memoriam Grzegorza Ciechowskiego. Na tle innych imprez kultywujących pamięć i dorobek Obywatela G.C. to, Pana zda-niem, szczególne wydarzenie?
Każda z tych imprez ma swój charakter. Festiwale w Tczewie są o tyle wyjątkowe, że to tu Grzegorz się urodził, tu wychował. Tutaj miał pierwszy kontakt ze sztuką, poezją, muzyką.

Od lat zasiada Pan też w jury Konkursu Piosenek Grzegorza Ciechowskiego. Zaskakuje Pana to, jak do jego dorobku podchodzą inni artyści?

Zawsze z wielką ciekawością wysłuchuję nowych interpretacji. To cenne i miłe, że wiele kapel i solistów - zarówno młodych, jak i tych już dojrzałych - podejmuje to wyzwanie i odświeża nasze rzeczy, proponuje swoje wersje. Bo jeśli tylu artystów sięga po te piosenki, to znaczy, że to, co robiliśmy z Grzegorzem, pozostawiło trwały i znaczący ślad. Że to jednak jest coś ponadczasowego.

Jak Pan myśli, co odpowiada za tę ponadczasowość?

Mówiąc najprościej - geniusz Grześka. Grzegorz był nieprzeciętnym poetą i człowiekiem. Potrafił jednak nie tylko pięknie pisać, tworzyć muzykę i poezję, ale przenieść to, co tworzył, na szerszy grunt, pokazać to ludziom - mówiąc brzydko: po prostu sprzedać. Jest wielu artystów, którzy robią piękne rzeczy, ale w pewnym miejscu utykają, bo np. nie mają siły, żeby przebić się do mediów. Grzegorz znalazł tę siłę. I to też jest wielka sztuka - żeby rzeczy, które się tworzy, przekazać dalej, żeby one zaistniały na rynku. Bo przecież tworzy się nie po to, żeby chować swoją twórczość do szuflady, tylko żeby ona ujrzała światło dzienne.

Ostatnio wokół postaci Grzegorza kumuluje się też jednak nie najlepsza energia - była żona Grzegorza Ciechowskiego, Małgorzata Potocka, i wdowa po nim wzajemnie atakują się w prasie, padają m.in. oskarżenia o zmanipulowanie testamentu. Nie ma tu ryzyka, że takie zamieszanie odwróci uwagę od twórczości Grzegorza i pozostawi niesmak?
Niektóre skandale powodują, że popularność rośnie... To jednak nie moja sprawa, nie chcę tego oceniać i interpretować.

Pan zdążył grać jeszcze w Res Publice, która w 1980 roku, po odejściu jej lidera, Jana Ca-stora, przekształciła się w Republikę, w której dowództwo artystyczne przejął Ciechowski. Jak wspomina Pan to wykluwanie się nowego zespołu?
To była rewolucja. To, co zaczęliśmy tworzyć z Republiką, nie miało właściwie nic wspólnego z muzyką Res Publiki. Towarzyszyło nam już inne podejście do grania, do muzyki. I inny styl, który był wynikiem naszych młodzieńczych doświadczeń - rocka, jazzu - ale też nowych inspiracji, które się wtedy pojawiły: punku, nowej fali, new romantic... Trudno było przejść obok nich obojętnie, bo to były mocne rzeczy.

Zaczynaliście w toruńskim klubie Od Nowa...
To było bardzo ważne miejsce dla toruńskich zespołów. Wtedy skupiało ono kilka, kilkanaście różnych grup - nie tylko muzycznych, ale też teatralnych. Klub prowadził Waldemar Rudziecki, któremu bardzo zależało na tym, żeby młode zespoły się rozwijały, żeby działo się tam coś poza typowo studencką aktywnością. I myślę, że dzięki temu kilka zespołów stamtąd zaistniało na rynku muzycznym. Nie tylko Republika, ale przecież też i Kobranocka, i Bikini, i Rejestracja...

Autorem właściwie całego repertuaru od początku był Grzegorz. W zespole nie doskwierała wam ta artystyczna dyktatura, brak demokracji?
Ja w pełni identyfikowałem się z tym, co tworzył Grzegorz. Zawsze miałem do niego zaufanie, jeśli chodzi o wyczucie - nie tylko o image, ale w ogóle o wyraz artystyczny. Zespół musi mieć lidera, musi być jakaś myśl przewodnia, ktoś, kto nad tym wszystkim czuwa, dba o to, żeby zachować styl, kierunek, charakter muzyczny. Inaczej to wszystko może się po prostu rozsypać. A demokracja oczywiście była, ale nie w takim stopniu, że każdy może decydować. Bo to prowadzi do rozłamu, do kłótni. Ktoś musi rządzić (śmiech).

Podobał wam się też język tekstów Grzegorza, inspirowany Kafką, Vonnegutem, Orwellem?
Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z poezją, z liryką Grześka, czułem, że te słowa do mnie docierają. Do dziś nawet nie do końca potrafię powiedzieć, dlaczego. Po prostu po-ruszały we mnie jakąś strunę, kazały mi o czymś pomyśleć.

Republika wsławiła się też bardzo spójnym wizerunkiem: czarno-białe pasy, czarno-biały sposób ubierania się, brak ruchu na scenie...
To nie był przypadek. Wspólnie nad tym pracowaliśmy: nad scenografią, nad ruchem scenicznym - a właściwie jego brakiem (śmiech). Dbaliśmy o image sceniczny, o to, żeby nasze stroje były w określonej kolorystyce. To było wtedy w Polsce rzadkością.

Mieliście też bardzo silny wpływ na waszych fanów, którzy malowali swoje pokoje w czarno-białe pasy, nosili grzywkę jak Ciechowski. Ten rząd dusz was nie paraliżował?
Mnie to w ogóle nie paraliżowało. Pracowaliśmy wtedy bardzo intensywnie: ciągle jeździliśmy na koncerty, nagrania, sesje. I nie było nawet specjalnie czasu na to, żeby takie rzeczy kontrolować. Ale ja się tym wszystkim bawiłem. I cieszyłem się z tego, że spełniają się moje życiowe marzenia o tym, by znaleźć się w kapeli, która nagle robi totalną karierę. Czego można oczekiwać więcej?

A mityczny konflikt między fanami Republiki a Lady Pank w latach 80. skąd się wziął?
Nie wiem, naprawdę. Może stąd, że Lady Pank było z Warszawy, a my z Torunia... Ale my z Lady Pank graliśmy razem wiele imprez. Byliśmy może nie tyle przyjaciółmi, co normalnymi kolegami, którzy się nawzajem szanują i cenią.

Do legendy urósł też wasz koncert w Jarocinie w 1985 roku. Powitała was wroga punkowa publiczność, która poczytała waszą radiową popularność za zdradę ideałów. Mimo to w trakcie występu przekonaliście ją do siebie siłą swojej muzyki...
Sam nie wiem, dlaczego oni się na nas obrazili. Ale to rzeczywiście było przeżycie ekstremalne. Na początku pomidory, jajka, maślanki, a na końcu rzucane na scenę bukiety kwiatów i maskotki. Ale nie było z naszej strony żadnego wahania. Wiedzieliśmy, że wychodzimy na scenę i mamy zagrać koncert - obojętnie, co by się działo.

W 1986 roku Republika się rozpadła, z powodu kłótni o podział tantiem autorskich. Ta przerwa była konieczna?
Trudno to ocenić z dzisiejszej perspektywy. Kwestie finansowe miały wtedy znaczenie. Rozpad Republiki na pewno był zachwianiem w naszym życiu, przynajmniej w moim. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, co dalej, zawiesiłem działalność muzyczną. Zacząłem się wtedy bawić w malowanie - i nawet przez jakiś czas się z tego utrzymywałem. Nikt wtedy nie wiedział, że się zejdziemy i będziemy dalej grać... Kiedy wszyscy - Zbyszek [Krzywański, gitarzysta - red.], Paweł [Kuczyński, basista - red.], ja - przywykliśmy do myśli, że Republika już się nie odrodzi, i każdy jakoś sobie poukładał swoje życie muzyczne i artystyczne, nagle pojawiła się propozycja Grześka zagrania jednorazowego koncertu w Opolu - na co przystaliśmy. W Opolu pojawiła się z kolei propozycja wyjazdu Republiki na parę tygodni do Stanów, z koncertami - z czego się oczywiście bardzo ucieszyliśmy. Ale to miał być wyjazd, po powrocie z którego mieliśmy się rozstać. I właśnie tam Grzegorz zaproponował reaktywację zespołu. Zarówno Zbyszek, jak i ja przystaliśmy na to z wielką ochotą. Paweł miał na tyle skonkretyzowane plany, że odmówił. Ale ta przerwa na pewno nas czegoś nauczyła. Każdy z nas przemyślał to, co wydarzyło się wcześniej. Powiedzieliśmy sobie wszystko jak mężczyzna mężczyźnie, wygarnęliśmy sobie swoje żale. I w już bardziej, myślę, dorosły sposób podjęliśmy decyzję o tym, żeby współpracować.

Waszą popularność z lat 90. trudno jednak porównywać z tą z wcześniejszej dekady...
Myślę, że ten pierwszy okres naszej kariery był bardziej spontaniczny i, powiedziałbym nawet, wariacki. Organizowano wtedy kilkutygodniowe trasy zespołów, grało się niemal dzień w dzień. Było nas stać np. na to, żeby wynająć wielki autobus orbisowski. Teraz to jest właściwie nierealne, jeśli nie jest się kapelą klasy europejskiej czy światowej. No i gra się głównie weekendowo.

Z trzech płyt nagranych przez was w latach 90. za najlepszą uważa się "Masakrę" (1998)...
Moim zdaniem niekoniecznie. Dla mnie osobiście np. pierwsza płyta nagrana po reaktywacji, czyli "Siódma pieczęć", była czymś zupełnie świeżym, co zapowiadało też pójście Republiki w trochę innym kierunku... Choć dla mnie wszystkie płyty są tak samo ważne (śmiech).

A jak rokowała nieukończona płyta Republiki, którą nagrywaliście w Zdunowicach na Kaszubach w 2001 roku?
Częściowo jako kontynuacja, ale też podsumowanie wszystkiego, co było wcześniej. Chociaż też do końca nie jestem tego pewien. Ale myślę, że ta płyta mogła wnieść znowu coś świeżego, nowego. Powstała też w całkiem inny sposób niż poprzednie - właśnie na Kaszubach, na wsi, wśród pięknej przyrody. Mieliśmy komfort pracy, nikt nas nie gonił z terminami, nie musieliśmy się spieszyć ani płacić za każdą godzinę studia. Mieliśmy totalny luz i przy okazji piękne wakacje.

W grudniu 2001 roku, przed świętami, Grzegorz trafił do szpitala. Pamięta Pan swoją ostatnią rozmowę z nim?
Oczywiście, że pamiętam. Dostałem informację, że Grzesiu zaniemógł i zabrano go do szpitala. Zadzwoniłem do nie-go, pytając, co się stało, co jest grane. Grzesiek powiedział, że musi poleżeć, że zrobią mu operację i że oddzwoni. I to były jego ostatnie słowa, jakie usłyszałem. Nie oddzwonił.

Mówiliśmy o Grzegorzu jako artyście. A jaki był prywatnie?
Oprócz tego, że przez wiele lat pracowaliśmy razem, byliśmy też przyjaciółmi. A nawet traktowaliśmy się jak bracia, jak rodzina. Czasami czułem jego niemal ojcowską opiekę. Był bardzo inteligentny i niesamowicie wrażliwy. Ale też potrafił być bardzo twardym facetem.

Koledzy byli w zespole bardziej widoczni niż Pan. Pan zawsze za bębnami, lakoniczny...
Na scenie perkusję upodobałem sobie już bardzo dawno temu. To jest mój flagowy instrument i zawsze dobrze się czułem w tej roli. Natomiast jeśli chodzi o to drugie... No cóż, chłopacy zawsze mieli tyle do powiedzenia, że odnosiłem wrażenie, że dla mnie już nie starcza miejsca (śmiech).

Jak wygląda Pana życie muzyczne po Republice?

W tej chwili współpracuję z kapelą post-punkową Baader Meinhof. Wcześniej miałem perkusyjny projekt Kije, który zakończył się dla mnie o tyle powodzeniem, że materiał został utrwalony i ukazała się płyta. Nagraliśmy nawet kilka piosenek Grześka i Republiki, ale udało mi się to chyba uchwycić w zupełnie nierepublikański sposób. Bo to, że lata grania w Republice na pewno pozostawiły we mnie jakiś ślad, nie znaczy, że trzeba kontynuować dokładnie ten sam trop. Ja mam różne pomysły i wizje.

Co jakiś czas muzycy Republiki stają ponownie razem na scenie, żeby uczcić pamięć Grzegorza - w Opolu czy na festiwalu Woodstock. Możemy spodziewać się kolejnych takich powrotów?
Trudno mi powiedzieć, bo jakiś czas temu relacje między mną a resztą chłopaków troszeczkę się popsuły. I nie wiem, czy jeszcze wystąpimy razem. Oczywiście chciałbym, ale jeśli nie będzie konkretnych propozycji - no to nie.
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki