Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śladami warszawskiego Odyseusza

Marek Adamkowicz
Marek Adamkowicz
Nowy Rok to czas nadziei i snucia planów na przyszłość. Nie inaczej było 1 stycznia 1945 r., kiedy wierzono, że koniec wojny jest już bliski, choć dożycie do tego momentu wymagało niemało szczęścia.

Kiedy trwa wojna, największym marzeniem jest pokój. Żyje się nadzieją, że przyjdzie jeszcze czas, gdy nie trzeba już będzie uciekać przed śmiercią, a ciepła strawa zagości na talerzu. Zdzisław Czerwiński, wieloletni sołtys Żuławki w powiecie gdańskim, doskonale zna to uczucie. On i jego rodzina cudem ocaleli zagładę stolicy. Chociaż miał wówczas ledwie dziesięć lat, doskonale pamięta zryw okupowanej stolicy, tułaczkę, jak później doświadczył i początek ostatniego roku wojny. Siedział wtedy u swojej babki w Drochowie pod Płońskiem. Niedaleko biegła linia frontu, więc zamiast fajerwerków słychać było odgłos kanonady. Wyzwolenie zdawało się być na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie wciąż było daleko. W okolicy wciąż jeszcze siedzieli esesmani.

Wola skąpana we krwi

Nie byłoby tego oczekiwania w Drochowie, gdyby nie powstanie. To przez nie Czerwińscy stracili mieszkanie na Woli, a potem musieli uciekać. Nie zmienia to faktu, że kiedy 1 sierpnia 1944 r. wybiła godzina W, wydawało się, iż właśnie się ziszcza sen o wolności.

- Akurat byłem w ogródku jordanowskim, gdy w oknach kamienic zaczęły pojawiać się flagi. Nasze, biało czerwone - wspomina sołtys. - Niemcy ewakuowali swoich ciężarówkami, a przed domem wyrosła barykada. Żeby ją wzmocnić, nosiliśmy bruk i płyty chodnikowe.

Niestety, euforia potrwała długo. Niemcy przystąpili do kontrataku, przy czym akurat na Woli Niemcy posiadali wyjątkowo duże siły. Co gorsza, część była ulokowana w miejscach, gdzie w konspiracyjnych magazynach zgromadzono broń dla powstańców. Nie mogąc do niej dotrzeć, Polacy na Woli nie mieli czym walczyć. Dlatego tak szybko zakończyły się walki w tej części miasta. Niemcy metodycznie łamali ośrodki oporu, cywile zaś byli rozstrzeliwani - dom po domu. Trupy pomordowanych znajdowano nawet wiele miesięcy po wyzwoleniu.

Jak tamte dni przetrwała rodzina Czerwińskich?
- Uciekliśmy - przyznaje pan Zdzisław, a w jego głosie słychać ton ulgi. Bo wydostać się z Woli, znaczyło, że ma się jeszcze szansę na przeżycie. Nie gwarancję, ale szansę właśnie. - Śmierć przecież czaiła się wszędzie. Można było zginąć w najmniej spodziewanym momencie. W biały dzień, na środku ulicy.

Jeszcze przed wybuchem powstania, pijani Niemcy postrzeli - tak dla rozrywki - matkę pana Zdzisława. Szczęśliwie przeżyła. Potem ranny został jego dwuletni braciszek. On również ocalał. Znaczy, Opatrzność czuwała.
- Przez Towarową i Srebrną dotarliśmy na Pańską, w okolice dzisiejszego Pałacu Kultury i Nauki - wspomina mężczyzna. - Ojciec miał tam znajomego, który robił buty. Współpracowali w czasie okupacji.
Zasady kooperacji były nader proste. Ojciec pana Zdzisława - Tadeusz, ówcześnie dorożkarz - brał od znajomego buty i na prowincji wymieniał je na mięso.

„Jak sprzedasz rąbankę, słoninę, kaszankę, to bimbru się też napijesz” - śpiewano w czasie okupacji i była to prawda, choć trzeba pamiętać, że taki pokątny handel był ryzykowny. Niemcy tępili go bezwzględnie. Warszawiacy jednak byli zdesperowani. Szmuglowanie żywności pozwalało uzupełniać niedobory żywności. Ale w tamtych sierpniowych dniach wyprawy po mięso były już tylko wspomnieniem. Człowiek się cieszył, jeśli w ogóle dostał coś do jedzenia, a im dłużej trwało powstanie, tym radość ze znalezienia czegokolwiek, czym można oszukać głód, była coraz większa.

Polska Niobe i Dulag 121

Z okrążonej przez Niemców Warszawy nie udało się Czerwińskim wydostać. Zostali w końcu zatrzymani.
- Najpierw trafiliśmy do obozu w przejściowego w kościele świętego Wojciecha na Wolskiej - opowiada pan Zdzisław. - Matce wyrwano z uszu kolczyki, mnie zabrano latarkę. Potem wysłano nas do obozu w Pruszkowie.

Szacuje się, że przez Dulag 121, urządzony na terenie warsztatów kolejowych, przeszło około 550 tys. warszawiaków i 100 tys. osób z okolic Warszawy. Wśród bardziej znanych znaleźli się były prezydent RP Stanisław Wojciechowski, aktorka Elżbieta Barszczewska, poeci Czesław Miłosz i Leopold Staff, pisarka Maria Rodziewiczówna. Była i Wanda Lurie, zwana Polską Niobe, którą 5 sierpnia 1944 r. wpędzono wraz innymi mieszkańcami Woli przed lufy karabinów. Patrzyła jak mordowana jest trójka jej dzieci: najpierw 11-letni Wiesław, potem 6-letnia Ludmiła i 3-letni Lech. Ona sama, będąc w ostatnim miesiącu ciąży, przeżyła. Kiedy skończyła się rzeź, ciężko ranna wydostała się spod stosu trupów. Syna Mścisława urodziła już w Pruszkowie, piętnaście dni po egzekucji.

- W obozie też można było zginąć - przyznaje Zdzisław Czerwiński. - Bywało, że pijani esesmani strzelali do hal, w których byliśmy przetrzymywani.
Na porządku dziennym były również „normalne” egzekucje. Poza tym ludzie umierali z chorób lub głodu albo ginęli po wysłaniu do obozu koncentracyjnego lub na roboty przymusowe.

Czerwińscy znaleźli się w grupie, która miała trafić do Oświęcimia. Na szczęście, zdołali zbiec.
- Całą rodziną uciekliśmy z transportu - opowiada pan Zdzisław. - To stało się w Łowiczu, a potem przez Sochaczew i Czerwińsk dotarliśmy do Drochowa, gdzie mieszkała moja babka, Ewa Czerwińska.

Bezpieczna przystań została osiągnięta. Nareszcie można było się umyć, najeść, odpocząć.
- Miałem tyle wszy na sobie, że swoją koszulę po prostu rzuciłem kurom do wydziobania - wspomina sołtys. I wciąż się nie może się nadziwić, że babka zdołała ugościć taką armię uchodźców. - Chyba ze dwadzieścia osób gnieździło się wtedy u babki. Ludzi było tak dużo, że spałem na sienniku pod stołem, zresztą razem ze swoim dziadkiem.

Było ciasno, za to jedzenia smakowało wybornie. Pan Zdzisław przyznaje, że do dzisiaj tęskni za kluskami, jakie robiła babka. A „rarytasów” było przecież więcej, chociażby mleko i gotowane kartofle.

Aż wreszcie nadszedł 18 stycznia 1945 r. Niemcy uciekli, a do Drochowa wkroczyli Rosjanie. Pierwsi czerwonoarmiści, którzy pojawili się na studebakerach, byli, można powiedzieć, eleganccy - w krótkich kożuszkach. Potem jednak zjawili się maruderzy. Obdarci, zarośnięci, żądali bimbru i grozili, że będą rozstrzeliwać, jeśli go nie dostaną. Trudno było nad nimi zapanować. Wzięli, co chcieli i poszli dalej, na Berlin.

Taka była cena wolności.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki