Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Siedemdziesiąt lat temu w Lamenstein

Redakcja
Maria Orlikowska (z lewej) i Gertruda Schultz, obecnie Orzołek, chodziły przed wojną do polskiej szkoły w Lamenstein
Maria Orlikowska (z lewej) i Gertruda Schultz, obecnie Orzołek, chodziły przed wojną do polskiej szkoły w Lamenstein Archiwum prywatne
Trzeciego maja w Ełganowie został odsłonięty obelisk poświęcony chlubnej przeszłości wsi zwanej Gniazdem Polaków. O życiu w latach 30. na Gdańskich Wyżynach opowiada Barbara Szczepuła

Tego dnia córki Wiktora Orlikowskiego i inne dziewczynki wstały o czwartej rano. Jeszcze przed lekcjami chciały zdążyć na mszę do kościoła w Trąbkach Wielkich. W pierwszy piątek miesiąca zawsze przystępowały do komunii świętej. Z Ełganowa do Trąbek nie jest daleko, trzy kilometry przez las. Nie szły same, była z nimi ciocia Adka Elmanowska i ich nauczycielka, Anna Burdówna.

Gdy weszły na wzgórze, usłyszały jakby daleki, potężny grzmot, las lekko westchnął, ptaki ucichły, a jedenastoletnie bliźniaczki Maryś i Andzia trochę przestraszone chwyciły ciocię Adkę za ręce... Nikt wtedy jeszcze w Ełganowie ani w Trąbkach Wielkich nie wiedział, że to salwy pancernika "Schleswig-Holstein" wymierzone w Westerplatte

W blasku świec twarz cudownej Matki Boskiej była piękniejsza niż zwykle, tchnęła spokojem i poczuciem bezpieczeństwa. Dziecięce modlitwy jak motyle szybowały do nieba. Organista zaintonował pieśń na wejście - coś zazgrzytało - popatrzyły na siebie zdumione: śpiewał po niemiecku... Truda Schultz przypomniała sobie, że mama zawsze powtarzała: Pan Bóg lepiej rozumie po polsku niż po niemiecku, więc należy się modlić w swoim języku.

Gdy wyszły po mszy na ulicę, nie poznały Trąbek. Dekoracje zmieniły się niczym w szkolnym przedstawieniu, zamiast spokojnej wsi, którą widziały jeszcze godzinę wcześniej, ich oczom ukazała się wieś obca i wroga: z okien domów zwisały długie, czerwone flagi ze swastykami, a chłopcy w mundurach Hitlerjugend wrzeszczeli: Danzig bliebt deutsch! Polen raus! - Jezus Maria - szepnęła panna Burdówna, przygarniając dziewczynki.

Na skraju wsi sąsiad Brandt orał pole:

- Zabrali waszego tatę! - krzyknął do sióstr Orlikowskich. Zapłakana mama czekała przy furtce. - Wzięli go tak jak stał. - Rrraus, raus! - popędzał go żandarm Maser, który jeszcze parę lat wcześniej miał polskie nazwisko, a dwu SA-manów uzbrojonych w karabiny dodawało mu odwagi. Najstarsza córka Wiktora Orlikowskiego, Fela, pobiegła do szkoły, bo tam zbierano aresztowanych Polaków, zanieść ojcu coś do ubrania. Jeden z Niemców uderzył ją i odepchnął. Orlikowskiego, który był przewodniczącym Związku Polaków w Ełganowie, pobitego, zakrwawionego załadowano wraz z innymi polskimi rolnikami, celnikami i kolejarzami do ciężarówek, które ruszyły w stronę Pruszcza. Fela zdążyła zobaczyć w jednym z samochodów także Annę Burdównę i pannę Łaskawcównę, przedszkolankę.

Tak zaczął się 1 września 1939 roku w Ełganowie, a właściwie w Lamenstein. Polskie Gniazdo - ze złością mówili o tej wsi Niemcy. Polskie Gniazdo - cieszyli się Polacy. Wieś ku ich zgryzocie od 1920 roku wchodziła w skład Wolnego Miasta Gdańska, choć Polaków było tu znacznie więcej niż Niemców. Mimo protestów nie udało się Ełganowa, położonego blisko granicy, przyłączyć do Polski.

***

- Jesteście Kaszubami czy Kociewiakami? - pytam panią Marię Orlikowską, tę samą, która 70 lat temu biegła przez las do kościoła w Trąbkach. - Jesteśmy gdańszczanami z korzeniami kaszubskimi i kociewskimi - twierdzi. - Gdańszczanami! Wolne Miasto Gdańsk to był przecież wielki szmat ziemi: Gdańskie Niziny, Żuławy i Gdańskie Wyżyny, z Pruszczem, Pszczółkami, Trąbkami, Ełganowem i innymi wsiami...

- To ty jesteś Truda Schultz? - podnosi się z fotela Maria Orlikowska, gdy wchodzi spóźniona pani w jej wieku, dobrze po osiemdziesiątce.

- A ty - Maryś? Orlikowska?

Panie całują się i mówią jedna przez drugą, nie widziały się od wielu lat, dawno już nie mieszkają w Ełganowie, słuch z wiekiem robi się coraz słabszy, zatem mówić trzeba głośno. W jednej z salek dawnej szkoły senackiej pijemy kawę. Zaprosił nas tutaj Jan Trofimowicz junior, młody wuefista, pasjonat historii Ełganowa, syn tutejszych nauczycieli. To zainteresowanie odziedziczył po mamie, która od lat spisywała kronikę wioski, słuchała dramatycznych opowieści z okresu wojny, wszystko ją interesowało, może dlatego, że stąd nie pochodziła, a chciała wiedzieć, gdzie rzucił ją los.

Przyjechała tu z mężem w latach 60. i przez 30 lat była kierowniczką szkoły. Oboje Trofimowiczowie wrośli w to miejsce. Ich syn to już człowiek tutejszy, więc teraz, w związku z 70 rocznicą wybuchu wojny, zbiera ludzi, gromadzi dokumenty i książki, skanuje zdjęcia, pisze listy i przygotowuje uroczystość. 3 maja obok szkoły odsłonięty zostanie obelisk.

- Ma przypominać chlubną historię wsi, tego Gniazda Polaków - wyjaśnia Trofimowicz. - A konkretnie wydarzenie z 3 maja 1939 roku, kiedy szkoła otrzymała piękny sztandar z Orłem Białym.

Jan koniecznie chce przekazać to swoim rówieśnikom i uczniom: dlaczego Polacy byli tacy "zatwardziali", by nie używać podniosłego pojęcia "patriotyczni", tacy uparci, dlaczego, mimo próśb i gróźb, szykan, a nawet męczeństwa, nie wyparli się swojej tożsamości? Nie wszyscy oczywiście, bo byli i tacy przecież, których rodziny zniemczyły się jeszcze pod zaborem, kiedy to w wojsku pruskim pozmieniano im pisownię nazwisk, a oni pozapominali języka przodków. Ale z sąsiadami żyli w zgodzie, modlili się w tym samym kościele w Trąbkach Wielkich. Tylko osadnicy, których
Niemcy przywozili tu w latach 20. z głębi Reichu, byli ewangelikami i jeździli do swojego kościoła w Sobowitz. Najbliższym sąsiadem Orlikowskich był Schmidtschek, czyli niegdyś po prostu Smyczek. Smyczek ożenił się z Klarą, a Klara była Niemką z Warmii, słowa po polsku nie znała, ale to oczywiście nic złego, dzieci Wiktora Orlikowskiego, zatwardziałego Polaka mówiły do niej "tante Klara". Ale tante Klara synów wychowała na Niemców i gdy doszło do wojny: jeden służył w SS, drugi w SA. Koledzy synów ciotki Klary bili w Pruszczu do utraty przytomności wujka Orlikowskiego i innych sąsiadów.

Ericha Bazy, którego znali wszyscy w okolicy, bo często służył do mszy w kościele w Trąbkach, nikt z Polaków nie podejrzewał o hitlerowskie ciągoty. Mieli nawet nadzieję, że w obozie w Granicznej Wsi będzie się zachowywał po ludzku, choć wyglądał teraz strasznie w tym przeklętym mundurze esesmana. I nie tylko tak wyglądał, niestety. Kopał, bił, strzelał, jakby opętał go bies…
Byli też tacy, którzy żyli tak, jak zawiał wiatr. Raz byli Niemcami, raz Polakami. Takich nazywano Mantelträgerami. Gdy zaczęła się wojna, zapomnieli polskiego z dnia na dzień, gdy się skończyła, raz dwa wróciła im pamięć językowa i zapisywali się do PZPR, tak jak wcześniej wstępowali do NSDAP.

***

Wychodzimy z budynku dawnej szkoły senackiej, do której Polacy nie chcieli posyłać swoich dzieci, bo nauczyciel, który miał je zgodnie z prawem Wolnego Miasta uczyć polskiego, prawie nie znał języka. Nawet religii uczono po niemiecku. W 1929 roku ełganowscy Polacy kupili więc za trzydzieści sześć tysięcy guldenów budynek po karczmie. Tak powstała Polska Szkoła Macierzy Szkolnej w Ełganowie. Ile wspomnień przywołuje ten skromny domek po drugiej stronie wsi!

- Pamiętasz, że pan Zielke przywoził nas codziennie rano wozem? - pyta pani Maria panią Trudę, ale pani Truda zamyśla się i zaczyna opowiadać o swojej matce. Agnieszka Schultz była bohaterką walki o polską szkołę. Żeby szkoła mogła działać, musiało się znaleźć co najmniej czterdzieścioro dzieci chętnych do nauki. Małych Schultzów było aż ośmioro. Ich ojciec pracował jako robotnik kolejowy w PKP. Pewnego razu po fajrancie wypił chyba więcej niż zwykle. Nikt już nie pamięta, po co właściwie poszedł na strych. Dzieci usłyszały nagle, że coś dziko huknęło i zobaczyły ciało ojca na podłodze w sieni.

Płacz i lament nie miały końca, bo zginął jedyny żywiciel rodziny. Wdowa zwróciła się do władz gdańskich o wyznaczenie prawnego opiekuna małoletnich dzieci. Chciała, by był nim Polak, wyznaczono jednak członka NSDAP, który uznał, że dzieci natychmiast powinny przenieść się do szkoły senackiej. Dwu najstarszym synom Schultzowej obiecał dobrą pracę, jej samej - rentę, a młodszym dzieciom ubrania, buty i niemieckie podręczniki oraz zapomogi na dodatek. Ale Schultzowa, Polka z dziada pradziada, zaparła się: nie i koniec! Zamknięto ją w domu, żeby skruszała. Pod drzwiami stał żandarm i nie wpuszczał nikogo, informując, że Frau Schultz jest chora i nie można jej odwiedzać. Po kilku dniach jej dzieci poszły do polskiej szkoły oddać podręczniki.
Tego już było za wiele. Wiktor Orlikowski, przewodniczący Związku Polaków wraz z nauczycielem Zygmuntem Kurkiem nocą przekradli się do mieszkania Schultzowej.

- Zmusili mnie - płakała.

Następnego dnia rano mali Schultzowie mieli iść do szkoły senackiej, która znajdowała się nieopodal ich domu. Przed budynkiem zebrali się nauczyciele, urzędnicy gminy i członkowie NSDAP w mundurach oraz niemieckie dzieci z chorągiewkami ze swastyką. Czekano, by uroczyście wprowadzić małych Schultzów do klas. Tymczasem polska przedszkolanka Maria Łaskawcówna zebrała wcześniej polskich uczniów przed domem Schultzowej. Wszyscy, małych Schulzów nie wyłączając, ustawili się w pary i pod biało-czerwonym sztandarem, ze śpiewem "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy" przemaszerowali przed senacką szkołą, budząc wściekłość Niemców.

Ale następnego dnia pod dom Agnieszki Schultz zajechała ciężarówka, na którą załadowano matkę z dziećmi. - To było w 1938 roku, tuż przed Gwiazdką - wspomina pani Truda, która miała wtedy 12 lat. - Trafiliśmy do sierocińca w Starych Szkotach, a mama do aresztu. Polskie Radio oraz gazety nadały sprawie rozgłos. "Aresztowanie Polki z dziesięciorgiem dzieci za posyłanie dzieci do polskiej szkoły" krzyczały tytuły.

***

Nocą dwudziestego pierwszego listopada 1939 roku do polskich domów w Ełganowie wpadli esesmani: Raus, schnell, wychodzić! Wyjeżdżacie!

Na stacji Głodowo tłoczyło się już mnóstwo sąsiadek z dziećmi, których mężowie i ojcowie od pierwszego września siedzieli w więzieniach i obozach. Wepchnięto ich do pociągu.

- Jezus Maria, to Syberia chyba - lamentowali ludzie z Ełganowa, Trąbek, Kałdowa, Postołowa, patrząc na stacji Mordy na stojące obok wagonów furmanki. Konie miały dziwne chomąta.

- Jaka Syberia, po polsku gadają, tylko akcent jakiś taki u nich śpiewny - odezwała się Orlikowska. Wraz z dziećmi, siostrą i dziadkiem wylądowała we wsi Woźniki pod Siedlcami. Bieda aż piszczała. Domy drewniane, kryte strzechą, zamiast podłóg - klepiska. Nie było co jeść, dokuczało zimno, szczególnie w nocy, bo wszyscy nie mieścili się na piecu, obok gospodarzy, którzy mieli przecież pierwszeństwo.
Przez pół roku pani Orlikowska nie miała wiadomości od męża. Dopiero później dowiedziała się, że z Pruszcza przerzucono go do obozu w Granicznej Wsi, a potem do Stutthofu, skąd cudem udało mu się uzyskać przeniesienie do podobozu pod Słupskiem, a stamtąd przydzielono go do pracy w majątku ziemskim w Krempie. -

- Modlitwy mamy sprawiły, że tata dobrze trafił - wzdycha pani Maria. - Nawet bardzo dobrze. Właściciel majątku, doktor Genth, okazał się porządnym człowiekiem. Napisał podanie z prośbą, by rodzina Orlikowskich mogła dołączyć do ojca i pracować na folwarku. No i przyjechali.

Andzia i Maryś poszły do niemieckiej szkoły. Potem musiały pracować. Marysię, która była słabego zdrowia i nie nadawała się do roboty w polu, wysłano do Słupska. Była opiekunką dzieci pięknej i młodej Frau Hankwitz, której mąż poległ na froncie. Gdy pani Hankwitz zdecydowała się na wyjazd do teściów do Wiednia, chciała koniecznie zabrać Marię ze sobą. Szesnastolatce nawet ten pomysł się spodobał, ale rodzice stanowczo się sprzeciwili, więc smutna, że nie zobaczy wielkiego świata, została w Słupsku i doczekała wkroczenia Armii Czerwonej. Pracowała jako pielęgniarka w lazarecie, ale nie, nie będziemy mówić o gwałtach, lecz o miłości. Zakochała się w przystojnym adiutancie komendanta miasta, który koniecznie chciał się żenić i zabrać ją ze sobą do Moskwy.

- Maszeńka - tak ją nazywał - lubimaja Masza. Ale znowu rodzice stanęli okoniem i zamiast do Moskwy pojechała z nimi do Lamenstein, które teraz nazywało się Ełganowo.

Wrócili też inni sąsiedzi, ci, którym udało się wojnę przeżyć. Wróciła Agnieszka Schultzowa. Nie, Schultzowa przyjechała już wcześniej. Pani Truda wspomina obóz w Niepokalanowie, dokąd trafiła z matką w 1940 roku. Dwóch najstarszych braci Janka i Franka, pod przymusem wcielono do Wehrmachtu, starszą siostrę wysłano do Reichu na roboty, a młodszy Leon, ciężko chory siedział w Stutthofie.

Dzieci, które mama miała przy sobie, przymierały w Niepokalanowie głodem. I w końcu ta dzielna kobieta, co kiedyś nie ulękła się Niemców, załamała się. Poszła z dziećmi nad staw i z pomostu zapatrzyła się w wodę, tak jakoś dziwnie, jakby ta głęboka woda ją hipnotyzowała, wołała, wciągała... Dzieci poczuły nagle ten straszny zapach śmierci, który wypełnił dom, gdy tata spadł ze strychu.

Truda krzyknęła:
- Nie mamo, nie! Pozostałe dzieci jakby się ocknęły, zaczęły się czepiać matki, prosić. Schultzowa usiadła na pomoście i rozpłakała się. Płakały dzieci.
Przybiegł placowy:
- Co robisz kobieto? Dzieci chcesz topić?

- A co mam robić? Nie mam już siły! - krzyczała zdesperowana Schultzowa.
Pozwolono im wrócić do Lamenstein. Sąsiad Albert Schtüber zatrudnił Schultzową i dzieci do kopania kartofli i do innych prac w gospodarstwie, tak że mieli co jeść. Musieli tylko przyszyć sobie literę "P" do ubrań. Wkrótce jednak zapach śmierci przyniósł listonosz. Franek poległ pod Stalingradem. Janek we Włoszech, Leon stracił zdrowie w Stutthofie, więc go wypuszczono, ale gdy tylko się podleczył, też trafił do Wehrmachtu. Udało mu się - uciekł do aliantów. Nie wrócił z wojny Karol, syn Wiktora Orlikowskiego. W niemieckim mundurze poległ gdzieś na Mazurach.

Wszystkich, którzy zginęli w obozach i na wojnie, nie wymienimy. Ale pamięć o nich chce przechować Jan Trofimowicz, junior. Dlatego buduje ten obelisk. - Proszę nie zapomnieć o nauczycielce, pani Annie Burdównie, dziś 97-letniej damie - dodaje. - Całą wojnę spędziła w obozie w Ravensbrück. Nazywano ją tam "Aniołem", bo stojąc na czele tajnej organizacji harcerskiej pomagała innym więźniarkom.

Żegnamy się przed dawną szkołą senacką. Dziś w budynku mieszkają nauczyciele, bo szkoły w Ełganowie już nie ma. Nie ma też pani Zofii Trofimowicz, która dzieje spisywała polskiej szkoły w Lamenstein. Zmarła jesienią zeszłego roku. Janek kontynuuje jej dzieło. Ze swego komputera rozsyła e-maile: "Mamy zaszczyt zaprosić na uroczyste obchody 70-lecia nadania sztandaru Szkole Polskiej Gdańskiej Macierzy Szkolnej w Ełganowie...".

Sztandar przetrwał wojnę. Nikt nie wie dokładnie w jaki sposób. Podobno przechował go jeden z niemieckich mieszkańców wsi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki