Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Serce rośnie gdy patrzy się, jak panowie wchodzą na wyższe poziomy

Ryszarda Wojciechowska
Od lewej:  Henryk, Dariusz i Marcin w swojej „kolibie” na Młyńskiej w Sopocie
Od lewej: Henryk, Dariusz i Marcin w swojej „kolibie” na Młyńskiej w Sopocie Tomasz Bołt
Są jak rozbitkowie. Z życiorysem, który się nie nadaje do CV. Niektórzy z nich znają głównie życie leśne, działkowe, uliczne, parkowe, a nawet więzienne. Teraz znaleźli dom, w którym uczą się powrotu do normalności.

To klucz do mojego, nowego życia. Pan Darek pokazuje metalowy przedmiot, ułożony na kawałku drewienka, przywiązany zieloną wstążeczką. Ten symboliczny klucz dostał od prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, kiedy otwierano ich dom. Darek do tej deseczki z kluczem dokleił jeszcze obrazek z Matką Boską. - Ona mnie strzeże - tłumaczy.

Jest niezwykle otwarty. Kontaktowy. Taki trochę nieformalny lider grupy. Ojcuje młodszym. Jak mają problem, to do niego walą jak w dym. Kiedy przychodzą nowi, chętnie oprowadza. Pokazuje, jak trzeba o ten dom dbać. Czym czyścić, na przykład, kuchenkę, żeby błyszczała jak teraz.

Ale on sam ma za sobą długą drogę. Można powiedzieć nawet, że krzyżową. Zgotował ją nie tylko sobie ale przede wszystkim swojej rodzinie. Nie liczy już lat bezdomności. A bezdomny był przez alkohol. To zniszczyło jego prawdziwy dom. Żona się z nim rozwiodła. Dzieci nie chciały znać. Dopiero kiedy na dobre wytrzeźwiał, odzyskał je. Syn mu szybciej przebaczył. Ale o córkę musiał walczyć dwa lata. Aż się przełamała i znowu zobaczyła w nim tatę. Nie tego, którego musieli, jak się napił, przywiązywać taśmami do fotela, żeby nie uciekał z domu. Bo jak uciekał, to długo nie wracał. A potem już nawet powrotów nie było.

Przeżył wtedy lasy, piwnice i działki. Jak pił, to nic innego się nie liczyło. Potem był szpital i odwyk, jeden, drugi. Odbijał się kilka razy. Wreszcie postanowił sam picie rzucić. Tak mu dojadło. Minęły dwa lata odkąd jest trzeźwy. Chodzi ma mityngi do sopockiego Klubu Abstynenta „Mewa”. - I proszę napisać, że tam dostaję też wielkie wsparcie - podkreśla.

Kiedy już trzeźwy przebywał w jednym z gdańskich schronisk, usłyszał, że w Sopocie powstaje taki dom, w którym bezdomni mogą na pewien czas zamieszkać i przysposabiać się do normalnego życia. On stary sopocianin walczył o to, żeby się tu znaleźć. I udało się. Jest jednym z tych, którzy mieszkają w tym domu od początku, czyli od 12 czerwca 2015 roku.

- Pamiętam, że to był piątek. I nawet to sobie na tej pamiątkowej deseczce z kluczem napisałem - pokazuje.

To miejsce nazywa swoją kolibą. Pokój dzieli z drugim bezdomnym. Ale dla niego to oaza spokoju. Wątpi, czy wytrzymałby w nie piciu, gdyby dalej tak się włóczył po różnych placówkach i schroniskach. Stamtąd, kiedy już patrzył na wszystko trzeźwym okiem, pamięta tylko po kilkunastu śpiących na jednej sali, od których czasami jeszcze śmierdziało alkoholem. A on na ten smród - jak mówi - teraz jest wyjątkowo uczulony. Tu ma czysto, ciepło i jak w domu.

Pan Darek zaprasza do środka. Pokój jest duży, jasny. Panuje w nim ład. Może nie jak w wojsku, ale jest schludnie. Nad jego łóżkiem wiszą dwa rysunki. - Ten od córki, a ten od syna z okazji Dnia Ojca - pokazuje z dumą.

Teraz dzieci są dla niego najważniejsze. I chce im wynagrodzić te stracone lata. Jak? Tym, że jest. I że może ich w każdej chwili wesprzeć, wysłuchać.

- Wie pani, chciałbym jeszcze podziękować mojej mamusi, która się ode mnie nie odwróciła i wspierała mnie - tłumaczy.

Teraz on wspiera tych, którzy chcą rzucić picie. Przychodzą do niego dawni koledzy od butelki i pytają: - Darek, jak to zrobić? A on im odpowiada: - Trzeba chcieć. Pierwszy krok to poradnia odwykowa. Musisz tam iść sam, bo nikt cię za rączkę nie poprowadzi.

Oni widzą, że dałem radę i to się dla nich też liczy - opowiada.

Pan Darek ma jeszcze tylko do końca miesiąca tutaj mieszkać. A potem?

- Miałem dostać mieszkanie komunalne. Ale nie wiem. Pewnie coś wynajmę. Szukam pracy. Na razie pracuje na miejscu, czyli w Centrum Integracji Społecznej.

Centrum znajduje się przy ulicy Młyńskiej w Sopocie, na terenie parku Grodowego, w dawnym młynie, odremontowanym także przy pomocy sopockich bezrobotnych. Na parterze jest CIS, a na piętrze mieszkają właśnie byli bezdomni. Z panem Darkiem jest ich pięciu. Przez te ostatnie miesiące była rotacja. Niektórzy musieli odejść, bo nie byli w stanie przestać pić. A picie pozwolenia nie ma.

Tych, którzy tutaj mieszkają, łączy tylko to, że są mężczyznami i bezdomnymi. Najmłodszy to 19 latek, najstarszy ma 69 lat.

Marcin 29-latek sam siebie nazywa ciężkim przypadkiem. Ale z twarzy podczas rozmowy nie schodzi mu uśmiech. Jakby się chował za maską. Jeszcze niedawno mieszkał w samym centrum Sopotu, z rodzicami i rodzeństwem. Kilka miesięcy temu nie dał już rady i pękł. Wyszedł z domu i nie wrócił. Nie było do czego wracać. Odkąd pamięta rodzice pili i bili. Albo na odwrót. Ojciec molestował siostrę. On od szóstego roku życia był pod opieką psychiatry.

- Bywałem agresywny na tle emocjonalnym. Jak włączałem mózg, stawałem się silniejszy - tłumaczy. - Teraz jestem spokojny. I nawet leków nie potrzebuję.

Kiedy opuścił dom, przez trzy miesiące żył na ulicy. Nocował na działkach, na dworcu, bo z klatek w bloku ludzie go przeganiali. Nie raz przemarzł i nie raz był głodny. Ale takie życie może jednak wejść w krew. Bezdomność uzależnia. Na szczęście trafił na Młyńską. On jest, jak twierdzi, od zawsze wrogiem alkoholu. Nie pije. Napatrzył się na pijących przez wiele lat. I przez alkohol wiele wycierpiał.

Czy tu się fajnie mieszka?

Próbuje trochę zbyć to pytanie żartem, że człowiek jak małpa do wszystkiego się przyzwyczai. Ale zaraz poważniej dodaje, że jest dobrze.

To kolega? - pytam o jego współlokatora z pokoju. - Trudno nazwać kolegą kogoś, kto ma prawie 70 lat. Nie rozmawiamy ze sobą. Nie mamy o czym. On ma swój świat, ja też. Zawsze zresztą byłem samotny. Więc łatwo mi to przychodzi.

Przyznaje jednak, że lepiej dogaduje się z Henrykiem, który mieszka w pokoju obok. Znaleźli wspólny język. O czym najczęściej rozmawiają? - O kobietach - śmieje się. - Z ludźmi jest tak, że jednego się lubi, drugiego nie. A najwierniejszym przyjacielem jest i tak ból. Bo on nigdy nie odpuszcza - tłumaczy.

- Może chce pani zapytać o moje tatuaże? - sprowadza rozmowę na inny temat. Rzeczywiście obie dłonie ma wytatuowane. - Nie zrobiłem sobie tego sam, chociaż potrafię i innym robię tatuaże. Maluję też obrazy. Spełniam się artystycznie, bo mam bogatą wyobraźnię.

Pokazuje jedną ze swoich namalowanych prac. Ciemne kolory, twarz kobiety, a pod nią czaszka.

- Kobieta symbolizuje raj, to co szczęśliwe, a czaszka piekło. Ja to tak widzę w życiu - mówi.

Nie myśli o tym, co dalej, bo by zwariował. Na razie jest tu. Pracuje w CIS jako ogrodnik. W tamtym życiu, jak mówi, skończył tylko gimnazjum. Ale teraz zapisał się do wieczorowego liceum. Czego by chciał? - Tego chyba, co wszyscy. Lepszej pracy, domu, nowej rodziny i żeby nie martwić się, co będzie jutro - wylicza.

Najdłuższy staż w bezdomności ma tu pan Henryk. Prawie 30 lat bez własnego meldunku. Oszczędny w słowach, bo tam gdzie wcześniej bywał, dużo się nie gadało. W młodości pracował jako hydraulik i jeździł po Polsce. Spał na kwaterach pracowniczych, w wynajętych pokojach. Nie bywał w domu. No i matka wymeldowała go w 1988 roku. Po stracie meldunku stracił robotę. Nie mając nic, stał się działkowcem. Kimś kto nie sieje i nie zbiera, ale sypia na działkach.

- Jeszcze siedziałem w więzieniu. I tego żałuję - wtrąca. Ale nie chce powiedzieć, za co był skazany i na jak długo.

Dla niego życie tu, po tylu latach tułaczki, jest super. - Chyba jest lepiej, niż w hotelu. Spokój, cisza, każdy wie, co ma robić. Każdy gotuje dla siebie i po sobie sprząta. A on? Na razie stara się o emeryturę za lata, które jednak w przeszłości przepracował.

Jeszcze inna bezdomność jest pana Andrzeja. - Chce pani wysłuchać mojego curriculum vitae? - zaczyna. Ale potem płynie opowieść głównie o jego rodzinie, a nie o nim samym. Z dumą opowiada o dziadku Mikołaju Gutowskim, inżynierze, który uruchomił po wojnie słynny wrocławski Pafawag, a potem ściągnięto go do Gdańska, żeby uruchamiał jedną ze stoczni. O ojcu prawniku, który razem z jego matką i z nim przyjechali do Sopotu i tu zostali. On sam studiował na trzech kierunkach, ale żadnego nie ukończył. Z różnych powodów - kwituje krótko. Pracował przez laty w PLO. Oczytany, wszyscy mówią o nim mol książkowy. Pisywał do Rocznika Sopockiego. Więc co się stało, że znalazł się w tym domu? - Niefortunnie ożeniłem się. Tak wyszło. Mieszkanie w Sopocie sprzedało się, potem kolejne jakie miałem, też zostało sprzedane. Mieszkałem u matki ale po jej śmierci stałem się bezdomny. Jak miałem pieniądze, to wynajmowałem pokój.

Nigdy, jak mówi, nie dotknął takiej ulicznej bezdomności. Marzy mu się, że mimo wieku emerytalnego, będzie mógł jeszcze gdzieś pracować. Coś pisać - snuje rozważania.

- Jestem sprawny fizycznie i psychicznie. Lubię być czynny. Nie mogę nic nie robić. Może sobie nawet znajdę osobę, z którą mógłbym spędzić życie... kończy.

Miłosz Winnicki jest dla tej grupy mieszkańców animatorem i koordynatorem. Zagląda do nich popołudniami. I sprawdza, czy wszystko gra. Czy żyją w trzeźwości, czy przy dyżurach nie ma konfliktów. Czasami robi dla nich kurs gotowania. Bo wcześniej, jak się tu sprowadzili, głównie żywili się tym, co w puszkach i słoikach. Ale przede wszystkim ich motywuje.

Kiedy pytam, jak nazwać to miejsce, odpowiada, że dla tych podopiecznych to jednak jest dom. Na pewien czas ale jednak. W placówkach, w których wcześniej przebywali, opiekun był przez cała dobę. Są regulaminy, nakazy i zakazy. Tu mogą zapraszać gości. Oczywiście do 22. A ja zaglądam raczej po to, żeby coś podpowiedzieć, czy w czymś pomóc. Sami sprzątają, robią pranie, gotują. Odnalezienie się w takim codziennym normalnym życiu nie dla wszystkich było od razu proste. Ale serce rośnie, kiedy człowiek widzi jak panowie wracają do formy. Jak wchodzą na wyższe poziomy.

- Dla Darka - tłumaczy - na początku najważniejsze było utrzymanie abstynencji i odzyskanie rodziny. Teraz jest na etapie szukania dla siebie pracy.

Miłosz Winnicki opowiada też o najmłodszym mieszkańcu 19-latku, który jeszcze chodzi do szkoły, a w nocy ma praktyki. Chce być piekarzem i uczy się tego zawodu. Do niedawna był jeszcze w rodzinie zastępczej. Ale kiedy skończył 18 lat, został bez rodziny i bez dachu nad głową. A on się naprawdę stara, chce wyjść na ludzi - słyszę. Chce być zwyczajnym chłopakiem, który nie sprawia kłopotów. Ma dziewczynę. - Kiedy do nas przyszedł, nie potrafił gotować. Przed Walentynkami poprosił, żeby mu pokazać, jak przygotować fajną potrawę. To miał być prezent walentynkowy dla niej - opowiada Winnicki.

Jak będzie wyglądać ich Wielkanoc?

Kiedy rozmawialiśmy, jeszcze nie potrafili powiedzieć. Pan Darek tylko zapowiedział, że pójdzie na śniadanie świąteczne do mamy. Reszta nie ma dokąd. Boże Narodzenie było świetne, z choinką, którą ubrali ozdobami przez siebie zrobionymi. Skromne potrawy też własnoręcznie były przygotowane. Ale Wielkanoc, jak sami mówią, trochę im bokiem przechodzi. Ale kto wie, może będzie inaczej.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki