Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Salon odrzuconych" w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie

rozm. Gabriela Pewińska
Przemek Świderski
Marek Okrassa jest jednym z uczestników wystawy „Salon odrzuconych”, czynnej w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie do 22 maja.

Zapraszamy na spotkanie ze światem twórców „blokowanych przez mainstream”. Tych, którzy znaleźli się w czyśćcu pomiędzy oficjalnym gwiazdozbiorem a ciemną materią świata sztuki - pisze Piotr Sarzyński, kurator wystawy „Salon odrzuconych” w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. Pana praca jest na tej wystawie, czuje się Pan „odrzucony”?
„Salon odrzuconych” to sprytna nazwa. W pierwszym momencie pomyślimy o podziałach w środowisku artystów, pomiędzy ośrodkami kultury, kuratorami, krytykami, publicznością. Ale linia podziału czy odrzucenia może przebiegać również wewnątrz samego artysty, wewnątrz jego pracowni. Ja jestem krytyczny wobec siebie. Często odrzucam swoje prace i pomysły.

Określenie „salon odrzuconych” jednoznacznie kojarzy się w środowisku sztuki.
To jest salon indywidualistów. Są różne postawy, drogi twórcze i środowiska artystyczne. Ale ekspozycja jest wspólna. Ten salon nie dzieli, ale jednoczy.

Pojednanie, ale i podział. Pan został przydzielony do grupy „niezauważanych”, tych, którzy - jak czytamy - „tworzą, mają wiele do powiedzenia, ale są słabo dostrzegalni przez oficjalny obieg sztuki”.
To cała przewrotność tej koncepcji. Ja nie czuję się „niezauważany”. Bardzo mocno oddzielam swoje prace od samego siebie. To moje obrazy są tu aktorami, to one mają „robić karierę” (śmiech), nie ja. Ja nie jestem showmanem, celebrytą. Jestem malarzem, a moje prace uczestniczą w wystawach i są obiektem interpretacji. Żyję w pracowni, może w tym sensie trudno, rzeczywiście, zauważyć mnie gdzieś indziej. Najbardziej lubię rysować na plaży.

Nie walczy Pan o nazwisko?
Maluję obrazy, rysuję, rzeźbię, tworzę instalacje i projekty, ogólnie mam mnóstwo pomysłów. Kilkanaście lat pracy wykształciło we mnie odporność, która pozwala mi być w miejscu, w którym zawsze chciałem być. Własna wizja twórczości i utwierdzenie w miejscu, w którym się jest, to podstawa, by w tym zawodzie przetrwać. Sława mnie nie interesuje. To moje prace mogą być sławne.

Tak wyobrażał sobie Pan swoje życie?
To było moje marzenie! Po prostu siedzieć w pracowni i malować, nie zabiegać o popularność. Stworzyć z dziecięcej pasji, z hobby - zawód, który w jakiś sposób zapewnia utrzymanie. Chcę przede wszystkim malować, a nie malować, żeby żyć. W to moje malowanie zaangażowana jest cała moja rodzina. Do tego stopnia, że nawet mój trzyletni syn ma w mojej pracowni własny pokój do malowania, małą pracownię. Bywa, że tworzymy razem. To jest moje życie.

I nigdy nie brał Pan udziału w wyścigu na podium?
Co dwa lata próbuję wziąć udział w Biennale w Wenecji i jeszcze mi się nie udało. Tak naprawdę konkursy i eliminacje to nie mój świat. Twórczości nie da się zmierzyć, zważyć. Autorytety, krytycy sztuki, dziennikarze, marszandzi wskazują, łączą, dzielą, tworzą mody, kategorie. Przekazują nową wartość, którą można nazwać lapidarnie ich własnym gustem.

Co zatem świadczy o wielkości artysty?
Pracownia! Po pracowni można najlepiej poznać artystę.

A jeśli twórczość nie jest doceniana?
Twórca jest wolny. Tę wolność, to, jakim się jest artystą, może wyznaczyć jedynie on sam. Ja w pewnym momencie swojego życia wybrałem i zajmuję się malarstwem. Odrzucając wszelkie problemy, które niesie codzienne życie, uparłem się, że będę tylko malował. Po prostu się na to uparłem i na wszystko inne uodporniłem. Myślę, że od czasu ukończenia studiów zachowuję ten sam poziom. To efekt pracy na pełnych obrotach. Mówienie o sprawach materialnych jest w tym przypadku bez sensu, choć moje obrazy trafiają do kolekcji czy na wystawy.

Potrzeba konfrontacji?
Ten proces towarzyszy powstawaniu obrazu na każdym etapie. W czasie pracy mnóstwo czasu spędzam na poszukiwaniu ciekawych, nowych artystów, oglądam ich prace w internecie. Wertuję albumy o sztuce. To mnie napędza. Wyznacznikiem oceny mojej pracy jest też opinia środowiska. Można powiedzieć, mam je w domu. Moi rodzice są artystami, także żona, synek też już świetnie zna się na malarstwie (śmiech). Cenię sobie jego zdanie.

Ostatnie realizacje Pana projektów to Plaża Sopot i Notowania Nudy w 2011 roku. Dawno.
Jednocześnie wymyślam i przygotowuję prace do różnych projektów. Nowe obrazy często można zobaczyć na ekspozycjach proponowanych przez Galerię Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej i Państwową Galerię Sztuki w Sopocie.

To wystarczy? Czuje się Pan artystą spełnionym?
Nie lubię tego określenia w odniesieniu do siebie. Kojarzy się bardziej z ludźmi związanymi z show-biznesem. Spełnienie? Nie znam tego uczucia. Tworząc, wciąż walczę. Artysta jest spełniony chyba tylko podczas pośmiertnej wystawy w Luwrze. Jest kilka wartości dla mnie ważnych. Mam wspaniałą rodzinę. Maluję. Lubię fakt, że jestem związany z Sopotem. To miasto, które mnie inspiruje i daje wygodę pracy. Ten stan to jest to, czego mi najbardziej jako twórcy potrzeba.

Rynek sztuki - jakie miejsce Pan w nim zajmuje?
Patrzę nań z dystansu mojej pracowni. Obserwuję i się dziwię. Rynek sztuki rządzi się prawami, których nie rozumiem. To chaos. Wystawa „Salon odrzuconych” miała w założeniu przedstawić ten problem. Mój obraz znalazł się tu wśród obrazów innych artystów - indywidualistów. Ludzi szalenie wyrazistych: Beksiński, Eidrigevicius, Olbiński, Starowieyski, Szajna, Świeszewski. Jeśli ktoś ma o mnie mówić, że jestem „wykluczony”, to w tym zestawie - bardzo proszę. (śmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki