Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rzucisz nam gerberę do morza

Irena Łaszyn
Irena Jocz:  Gdy człowiek nie widzi ciała, to podświadomie wierzy, że to jeszcze nie koniec
Irena Jocz: Gdy człowiek nie widzi ciała, to podświadomie wierzy, że to jeszcze nie koniec Tomasz Bołt
Mają pomniki "ku czci", ale nie mają swoich grobów. Ich bliscy zapalają znicze na plażach, w kościołach i pod anonimowymi krzyżami. TO tekst o tych, którzy zginęli w morskich odmętach, i tych, którzy ich opłakują.

Swoim córkom Irena już zapowiedziała: Żadnego grobu przykrytego kamieniem. Gdy przyjdzie jej czas i będzie musiała odejść, chce spocząć tam, gdzie mąż, pośród morskich fal. Bo oni zawsze byli razem, nawet jeśli się rozstawali. Nie upiera się, że muszą rozsypać jej prochy w cieśninie Skagerrak, gdzie doszło do katastrofy statku "Kamilla", gdyż tak naprawdę cały Bałtyk to Waldka grób.

Gdy staje nad brzegiem morza, zawsze widzi męża. Słyszy jego głos. Nieważne, czy jest to Rewa, czy centrum Gdyni. Waldek jest tam, gdzie słońce, woda i wiatr. To dlatego zapala mu znicze na plaży. W rocznicę urodzin i w rocznicę śmierci. A także na Wszystkich Świętych, 1 listopada.

- Mąż lubił gerbery, łososiowe i bladopomarańczowe - uśmiecha się Irena Jocz. - Kupuję więc te kwiaty zawsze, gdy do niego jadę.

Teraz jeździ przeważnie pod pomnik "Tym, którzy odeszli na wieczną wachtę", który stoi na bulwarze Nadmorskim w Gdyni. Tuż przy kamiennych schodkach, prowadzących do niewielkiej zatoczki, którą upodobały sobie łabędzie. Poruszający pomnik, nazywany Białą Wdową, stworzyła gdyńska rzeźbiarka Irena Loroch. Pierwszego listopada zawsze płoną przy nim znicze.

Tak jak płoną przed pomnikiem "Tym, co nie wrócili z morza" w pobliżu Centralnego Muzeum Morskiego na wyspie Ołowianka w Gdańsku. To u podnóża tego drugiego pomnika zamocowana jest kotwica wydobyta z wraku promu "Jan Heweliusz". A napis na pionowej płycie głosi: Navigare necesse est, co oznacza - żeglowanie jest rzeczą konieczną.

W Trójmieście wiele osób czci pamięć marynarzy. I pamięć tych, którzy zginęli w morskich odmętach, choć nigdy nie żeglowali. Na "Janie Heweliuszu" zginęło 20 członków załogi i 35 pasażerów. Niektórzy nadal spoczywają na dnie Bałtyku. Tam, gdzie ofiary "Kamilli" i innych statków. To jest ich zbiorowy grób.

Znaki na niebie i ziemi

To było 20 lipca 1992 roku. Poniedziałek. Do mieszkania zastukał listonosz. Przyniósł telegram, zaadresowany "rodzina pana jocz". A dalej było tak (pisownia oryginalna): Z przykrością przekazujemy informację od armatora statku Kamilla o zaginięciu załogi na liście której jest nazwisko jocz waldemar motorzysta.... Kontakt z agencją Seabis Shipping Agency…
Irena Jocz:
- Nic nie rozumiałam. Telefonu w domu nie miałam, pobiegłam do sąsiadki. Czy pani wie, gdzie ja mam zadzwonić? - zapytałam. A potem to już nie wiem, dokąd szłam, z kim rozmawiałam. Przez wiele lat nie nadawałam się do życia.

Statek "Kamilla", pływający pod norweską banderą, zatonął w niedzielę, 19 lipca 1992 roku, w wyniku kolizji z duńskim statkiem rybackim. Jak relacjonował potem marynarz, który jako jedyny z sześcioosobowej załogi się uratował, naruszona została prawa burta, w której powstała wyrwa ok. dwumetrowej szerokości. W chwili, gdy wszyscy wchodzili do szalup, nastąpił nagły przechył, połączony ze wstrząsem, przypominającym trzęsienie ziemi. Gwałtowne przesunięcie na prawą burtę zwaliło marynarzy z nóg. Potem był kolejny przechył i statek zalała ściana wody wysoka na dwa metry. Zatonął w ciągu 2-3 minut po kolizji.

- Ten, który zdołał dotrzeć do tratwy i ocalić życie, podkreślał, że statek był w dobrym stanie, dwa tygodnie wcześniej wypłynął z doku w Świnoujściu, po naprawach - relacjonuje pani Irena. - Mąż mówił jednak o nim: Gruchot. Ale nie wystraszył się, zamustrował i popłynął.
Zaginął. Nie odnaleziono go ani żywego, ani martwego. Podobnie jak pozostałych.

Maja, starsza córka Ireny i Waldemara Joczów:
- Żeby człowiek odczytywał wszystkie znaki na niebie i ziemi, to by wielu rzeczy uniknął. Z perspektywy czasu, gdy to sobie wszystko układam, to widzę, że los nas przestrzegał. Na przykład, zepsuł się nam samochód, którym miałyśmy jechać do Świnoujścia, by pożegnać tatę. Pożyczyłyśmy sprawne auto od rodziny, ale po drodze wszystko przestawało w nim działać. Pamiętam, że wycieraczki same włączały się i wyłączały. I jeszcze pamiętam, że robiłam tacie sweter na drutach. Coś tam zszywałam w ostatniej chwili i złościłam się. Robię to ostatni raz, chlapnęłam.

W Świnoujściu zdarzyło się coś jeszcze.
- Ojciec, z niewiadomych powodów, zszedł ze statku, żeby nas odprowadzić do bramy, choć istnieje przesąd, że po zamustrowaniu już nie wolno tego robić, bo to przynosi pecha - tłumaczy Maja. - Wciąż widzę ten obraz: Stoi przy tej bramie, smutny i nam macha. Może gdybym zwracała uwagę na te znaki, ustrzegłabym tatę przed tragedią? Może gdybym poprosiła - nie płyń, to by nie popłynął?
Mąż Mai skończył Wyższą Szkołę Morską. Ale nie pływa, w przeciwieństwie do męża Moniki, młodszej córki Ireny i Waldemara. Wtedy jednak, 19 lipca 1992 roku, był w pobliżu. Pamięta, że statek, na którym odbywał studencką praktykę, odebrał sygnał SOS z "Kamilli".

- To była pewnie taka wymiana myśli - uśmiecha się smutno Maja. - Tata przekazał mu, by się mną zaopiekował. My jeszcze wtedy się nie znaliśmy, poznaliśmy się trzy lata później.

Uznany za zmarłego

Waldemar Jocz pływał na trawlerach rybackich, niemal trzydzieści lat spędził w morzu. Marynarz nie tonie, mawiał, gdy sugerowały, że może już czas na spokojniejsze zajęcie. Lubił tę pracę. I lubił wracać do domu. Powędkować, pokucharzyć, przyrządzić sewiche, czyli okonia marynowanego w soku z limonek. Pouszczęśliwiać ludzi. Poprzytulać.

- Ludzie wstydzą się okazywania uczuć - mówi Irena Jocz. - Unikają czułości, zwłaszcza w miejscu publicznym. My nie mieliśmy takich zahamowań. Kochaliśmy się. Nigdy się nie kłóciliśmy. Nie mam nic złego do wspominania. Ciągłe czekanie jeszcze bardziej cementowało nasz związek. Dlatego tak mi teraz ciężko. Bo drugiego takiego jak Waldek nie znajdę. To była miłość pierwsza i ostatnia.

Na stole - albumy ze zdjęciami. Są zdjęcia ze statków i zdjęcia z rodzinnych spotkań. Na wszystkich wpatrzeni w siebie, przytuleni. Obok - teczki, do których poskładała całe Waldkowe życie. W czerwonej - jego odznaczenia, dokumenty, osobiste pamiątki. W białej - wycinki z gazet z informacjami o morskich tragediach. Tej z 19 lipca 1992 roku w cieśninie Skagerrak i wielu innych, które się zdarzyły. Wszystko zbierała.

Tak naprawdę, niewiele po Waldku zostało. Tego, co wyłowili po katastrofie statku, nigdy nie zobaczyła. Pomimo że skrupulatnie wypisała, jakie rzeczy mąż miał przy sobie: Worek marynarski, zestaw przyrządów tokarskich, wędkę z kołowrotkiem, medalik ze srebrnym łańcuszkiem, złotą obrączkę.
O, tu są pisma sądowe. Wiele lat trwały rozprawy. Żeby uzyskać odszkodowanie, żeby uznali Waldka za zmarłego.

- Gdy człowiek nie widzi ciała, to podświadomie wierzy, że to jeszcze nie koniec - tłumaczy Irena Jocz. - Myśli sobie, że pewnego dnia otworzą się drzwi i on wejdzie. Bo może on wcale nie utonął, może został przez kogoś wyłowiony albo gdzieś dopłynął? Bardzo długo nie chciałam nigdzie wyjeżdżać, bo na niego czekałam. Myślałam: Może on żyje, tylko stracił pamięć? Nie ma ciała, nie ma pogrzebu, to jest nadzieja. Nie traciłam jej nawet wtedy, gdy Sąd Rejonowy w Gdyni oznaczył chwilę jego śmierci na 19 lipca 1992 roku, godz. 18. Gdy otrzymałam z USC w Warszawie skrócony akt zgonu.

Maja:
- Nic mną tak nie wstrząsnęło, jak pytanie Wysokiego Sądu: Czy uznajesz Waldemara Jocza za zmarłego? Do każdej z nas kierowano to pytanie. A my, wbrew temu, co czujemy, musiałyśmy odpowiedzieć: Tak.

Inaczej nie można by wyprostować wielu spraw, a młodsza z córek nie dostałaby renty po ojcu. Nie radziły sobie finansowo. Podobnie jak pozostałe wdowy.

- Myślę, że Waldek zawsze nad nami czuwał - Irena znowu się uśmiecha. - Gdy pojawiały się kłopoty, prosiłam: Waldek, pomóż. I wszystko zaczynało się układać. On nadal, gdzieś zza dziesiątej chmurki, na nas patrzy.

Drzwi się nie otwierają

Z rodzinami osób, które w morskiej katastrofie straciły bliskich, kiedyś spotykała się częściej. Na wspólnych mszach odprawianych w kościele pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy i Piotra Rybaka przy ul. Portowej w Gdyni. Albo przed tablicą poświęconą tym, którzy zginęli na "Kamilli". Tę mosiężną tablicę, opatrzoną pięcioma nazwiskami i słowami "Przyjdź Królestwo Twoje, gdy wszystko nas opuści" same ufundowały. Wisi w kościelnej kaplicy, obok tablic upamiętniających ofiary innych tragedii.
Dużo ich tam jest. W kaplicy i na ścianie w pobliżu głównych drzwi. W tym kościele i innych. "Tym, którzy tragicznej nocy 14.01.1993 pokonani przez żywioł wód Bałtyku zginęli wraz z Janem Heweliuszem", "Pamięci norweskich i polskich marynarzy holownika Scan Partner, 1988", "Ginęli samotnie na jednym z najbardziej uczęszczanych szlaków morskich, Busko-Zdrój, 1985", "Kudowa-Zdrój, 1983", "Leros Strenght, 1997", "Nysa".

Tablice upamiętniające ofiary morskich katastrof. Tablice upamiętniające tych, którzy ginęli na polach bitew, na syberyjskich bezdrożach i w kazachskich stepach. Tych, którzy nie wrócili z gór i tych, którzy gdzieś w katyńskim lesie, zanim zostali trafieni strzałem w tył głowy, sami musieli sobie kopać zbiorowy grób. Wszędzie są te tablice, pomniki i krzyże. Wszędzie 1 listopada płoną znicze, bo jak powiedziała Wisława Szymborska, umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci.

Irena Jocz też zapali ogniki pamięci. Przed pomnikiem, przed tablicą i na skraju plaży. Właściwie, to miejsce nie ma znaczenia, bo Waldek jest wszędzie. Nad morzem, w górach, nad rzeką, w podmuchach wiatru. Wszędzie tam, gdzie razem byli albo gdzie planowali, że będą.

- Modlić się można w różnych miejscach - tłumaczy. - I wszędzie można ukochaną osobę spotkać. Nie trzeba do tego grobu.

Dzieciom zapowiada:
- Będziecie chodzić do nas na plażę. Dla przyjemności, a nie z przymusu. Czasami rzucicie nam gerberę.

Nie chcę tradycyjnego grobu, granitowego pomnika i donicy chryzantem na głowie. Jednego chce: Być tam, gdzie on. Nie ma dnia, żeby o Waldku nie myślała. Żeby nie patrzyła na drzwi. Ale drzwi się nie otwierają. I gerbery w wazonie pewnie znowu zwiędną.

Wyjątkowo piękne są dzisiaj: Bladopomarańczowe. Takie, jak lubił.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki