Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rejsy po gospdarce. Z życia cen

Piotr Dominiak
Piotr Dominiak
Piotr Dominiak
Zawsze, kiedy media straszą wzrostem cen, popadam w głęboką zadumę nad stanem naszej wiedzy ekonomicznej. Daleki jestem, oczywiście, od lekceważenia inflacji czy gwałtownego wzrostu cen pojedynczych towarów. To są poważne problemy. Wzrost cen boli każdego nabywcę. Ale to jedna strona medalu.

Nie słyszałem już dawno, by ktoś kogoś straszył spadkiem cen. A przecież każdy ekonomista wie, że deflacja (spadek poziomu cen) czyni w gospodarce większe szkody niż inflacja. Wielki kryzys lat 30. XX wieku to był typowy kryzys "deflacyjny". Obecne pokolenia są jednak dziećmi inflacji, bo to ona była problemem ostatnich kilkudziesięciu lat. Poza tym spadek cen gorzej się sprzedaje medialnie. W pierwszej kolejności cierpią na nim producenci i dostawcy. Dopiero potem konsumenci, których mimo niższych cen nie stać na zakupy, bo tracą dochody i pracę.

Jest jednak jedna cena, której wzrostu prawie nikt się nie boi, a z pewnością nie nadaje się na medialny straszak. To płaca. Wzrostem wynagrodzeń dziennikarze nas nie straszą. Co więcej, tu spadek (raczej rzadkość na rynku pracy, na którym silną pozycję mają związki zawodowe) albo "zbyt wolny" (cokolwiek to znaczy) wzrost są tematami, które mogą się przebić na pierwsze strony gazet. Wcale nas to nie dziwi i rzadko zastanawiamy się, dlaczego ta cena jest inaczej odbierana niż pozostałe.
Medialny obraz "idealnej" gospodarki jest taki: ceny powinny być stałe, a nawet dobrze by było, gdyby wszystko taniało; płace mają rosnąć, a towarów wciąż ma przybywać. Nadmiernie upraszczam? Może.

Ale gdyby prześledzić pierwsze strony tabloidów (choć nie tylko) to przesada takiej opinii nie byłaby duża. Naturalnie - poważni dziennikarze i redaktorzy rozumieją ekonomiczne mechanizmy bardzo dobrze. Szkopuł w tym, że ich analizy i komentarze nie są odbierane przez szeroką publikę. Często są trudne i nudne. Bo ich autorzy doskonale wiedzą, że współczesna gospodarka nie jest prosta. Natomiast wydawcy mają pełną świadomość faktu, że ich odbiorcy oczekują przekazów jasnych jak konstrukcja cepa. Roztrząsanie różnych subtelności, fachowe dywagacje są dla bardzo wąskiego grona. A tu trzeba sprzedać ileś tam egzemplarzy gazety, przyciągnąć do odbiorników jakąś tam, możliwie dużą, bo od tego zależą ceny reklam, liczbę słuchaczy lub widzów. Stąd mamy to, co mamy.

"Cukier po 5 zł i to jeszcze nie koniec!". "Ceny benzyny przekraczają psychologiczne granice!". Ludzie pędzą do sklepów po worki cukru, tak jak było w czasach PRL, gdy wybuchała plotka o zamierzanych podwyżkach cen (przez rząd, a nie przez rynek) lub miała wybuchnąć III wojna światowa. Ile można na tym "zarobić" w ciągu roku? Kilkadziesiąt złotych (bo średnie roczne spożycie cukru na osobę, bez cukru w produktach, to około 15 kg). Ale najpierw te pieniądze trzeba z góry wyłożyć. Benzyny na zapas masowo nie da się kupić, więc można tylko przytaczać biadolenie kierowców, że będą musieli mniej jeździć i tankują nie do pełna.

Zwracam uwagę na ciekawy paradoks: na wzrost cen cukru reagujemy wykładaniem pieniędzy na zakupy na zapas; na wzrost cen benzyny - przeciwnie. Żeby zaoszczędzić, kupujemy mniej, ale częściej. W przypadku cukru reakcja zakłada, że nie chcemy obniżyć spożycia, traktując ten towar jako niezbędny do życia. Na rynku benzyny zachowujemy się tak, jak byśmy zakładali rezygnację z części zakupów. Fakty zaś są takie, że to cukier jest "mniej podstawowym" towarem i jego konsumpcja raczej spada, podczas gdy popyt na paliwa jest sztywny wobec cen i zapotrzebowanie na nie stale rośnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki