Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przypadki krzewiciela kultury na Zielonym Rynku w Gdańsku

Tomasz Słomczyński
Pani Babcia zwiastuje wiosnę. Ostatni raz widziano ją tutaj przed Bożym Narodzeniem, dziś pojawiła się ze swoimi skarpetami. Walduś zmienił się od podstawówki, chociaż nadal ma dłonie jak bochny. Pod dachem jest bardziej profesjonalnie, na placu zaś można zabawić się w ciuciubabkę z inkasentami. Na rynku na Przymorzu 134 zł zarobił Tomasz Słomczyński

Informacja była taka: trzeba się stawić o siódmej rano, zapisać do kolejki, o ósmej trzydzieści będą wyznaczać miejsca. Na liście jest czternaście nazwisk, w tym trzy napisane cyrylicą.

***
Półtorej godziny czekania. W sam raz, żeby wykombinować jakiś stolik albo turystyczne łóżeczko. Bo tu, pod dachem jakoś tak głupio rozkładać kocyk. Musi tu być ktoś, kto pomoże początkującemu handlarzowi, który nie dorobił się jeszcze profesjonalnego stanowiska pracy.

Oczywiście, jest pan Mareczek. "Nie ma problemu" - mówi. Przyjdę po ósmej trzydzieści, jak już wskażą mi miejsce, mam się nic nie martwić, nie zabraknie dla mnie łóżeczka.

Jeszcze godzina. Czas na kontemplację.
Zielony Rynek o siódmej rano budzi się do życia łoskotem rozstawianych konstrukcji, na których zaraz zawisną albo zalegną towary: tureckie dżinsy, niemieckie AGD, rodzime Jany Pawły Drugie, wszystko made in China.

Tu panie przeglądają już bluzki, tam spodenki, tam buciki, koraliki, świeczniki, koguciki (na druciku) i cukrową watę.
I w tym orientalnym, jakby nie było, klimacie jakoś głupio rozkładać mój towar. Gdzie ja do ludzi z makulaturą?
Jak się rozładuję, to będę w tym gronie uchodził za wybitnego intelektualistę, krzewiciela kultury.

***

Bo wszystko zaczęło się dzień wcześniej, pod wieczór.
Piwnica zawalona po brzegi. Dotarcie do zgromadzonego w kącie towaru wymaga wyprowadzenia roweru, wózka, konika na biegunach i zestawu opon zimowych. Można teraz spokojnie sobie usiąść na stojaku do choinki i poczytać. Zastanowić się, której książki należy się pozbyć.

"Najpiękniejsze Zabytki Polski". "Polska. Góry". "Gdańsk" - w języku polskim i rosyjskim. Albumy dofinansowane z różnych publicznych źródeł, przekazywane w formie suwenirów przy różnych okazjach, na konferencjach prasowych. Z tym nie mam problemu. Karol Bunsch - tu już trochę gorzej. Najgorzej jest jednak ze wspomnieniami. Bo jak tu się pozbyć Nienackich, Szklarskich, Bahdajów, Niziurskich, Fiedlerów?

Ładowanie książek do kartonu to jakby chowanie na zawsze kawałka dzieciństwa i wysyłanie go w zaświaty. A wszystko w imię zwolnienia piwnicznej przestrzeni, tak potrzebnej dla wciąż napływających (nie wiadomo skąd) niemowlęcych zabawek, zakupionych całkiem niedawno, których tatuś teraz absolutnie nie ma prawa wyrzucać (z tupnięciem nóżką i wydęciem ust)! No to, dla świętego spokoju, pozostaje je zmagazynować w i tak zagraconej piwnicy.

***

Jego postać w czerwonym polarze jest zauważalna niemal od razu. Tak, to ten charakterystyczny chód i wbita w siebie samą sylwetka - Walduś (imię zmienione) kroczy szeroko, jak przystało na osobnika wagi superciężkiej, jakby wyrzucając stopy do przodu. To on, niewiele się zmienił od podstawówki, siwizna nieco przyprószyła skroń. Nasza ostatnia interakcja miała miejsce dwadzieścia pięć lat temu. Walduś miał wtedy kastet, tzw. "kranik", jednak na szczęście użył otwartej dłoni, wymierzając tak zwanego plaskacza. Teraz się zbliża, lustrując wokół stoiskowe terytorium.
Koniec kontemplacji, trzeba się jakoś ewakuować.

Jak się okazuje, metaliczne odgłosy łóżeczkowo-stojakowe słychać tylko w części przykrytej blaszanym dachem, od którego odbijają się dźwięki. Jest jeszcze druga część, dla mniej profesjonalnych handlowców - pod gołym niebem. Tutaj nie jest tak klaustrofobicznie, no i Waldusia baczenie tu nie sięga. I mniej jest tu nowej chińszczyzny, raczej: bratki, margeritki, jaja i badziewie, wędki, śrubki i cztery laptopy. Kocyki zamiast łóżeczek, jeszcze sporo wolnych miejsc.
Dochodzi ósma.

Tu będzie dobrze, nie trzeba łóżeczka od pana Mareczka. Stare książki nie powinny wzbudzać drwin, nie będzie obciachu.
Jeszcze pół godziny.

Żurek instant (znowu pod dachem) smakuje nijak, za to można się oprzeć o budę i posłuchać. W pawilonie gastronomicznym następuje wymiana informacji. Docierają tylko te słowa, które wypowiadają klienci baru, dźwięki z wnętrza nie są już słyszalne.
Pani z ciuchów przyszła po kanapkę: - Kradną jak zawsze, kradną na żywca.
Pan od bratków przyszedł po gołąbka: - Lepiej jest niż wczoraj. Wczoraj to dopiero była lipa.
Czerwony polar. Odwracam się do ściany, nakładam kaptur.

- K..., fajek nie mogę tu nigdzie kupić, jarać się chce. Gdzie są Ruskie?
Odpowiedź niesłyszalna. Zapewne pada również pytanie, bo po chwili Walduś tłumaczy: - Staszek na przemycie siedzi. Mam do niego niemiecką komórę, ale on odbiera albo dzwoni jak coś chce. Tak to się do niego nie dodzwonisz.
Walduś otula swoim łapskiem kubeczek kawy i odchodzi, nie zwracając na mnie uwagi.

***

Wszystkie panie, które są ze mną na liście, wiedzą, gdzie mają swoje stanowiska. Nowemu od książek trzeba pokazać. Ktoś, na kogo tu mówią inkasent, idzie przodem. Nadmieniam, że wolałbym z moim towarem raczej pod gołym niebem, tak bardziej koło badziewia.

Pokazuje miejsce między papierem toaletowym z busa a jajami. Nie bardzo. Idziemy dalej. Lepiej będzie między ziemniakami a... No właśnie, co tu jest? Farelka, odkurzacz, wieża stereo ("sam je naprawiam i tu sprzedaję") lampka, kabel (kilka odmian i rodzajów), suszarka, żelazko. Vis a vis konkurencja - dwa plastikowe kosze z książkami. Może być. Teraz tylko śmignąć do samochodu po towar i się rozstawić.

***

Godzina 9.00. Wszystko gotowe, można zaczynać. Darmowe albumy lądują na samym przodzie. Jak się okaże, słusznie założyłem, że jako najbardziej kolorowe będą cieszyły się największym wzięciem.
Co chwilę ktoś przystaje, bierze do ręki. W końcu pada pytanie: - Po ile?
Z osłupieniem wobec własnej beztroski konstatuję, że nie pomyślałem o cenach. Jąkam się więc. - Dziesięć złotych.
Pan z miną pokerzysty przegląda dalej. Napięcie rośnie.

- Osiem - mówi.
Przecież on nie wie, że dostałem ten album za darmo. Osiem złotych za album? Może nie najpiękniejszy, ale na prezent dla kogoś, kogo nie bardzo się lubi - w sam raz.
- Dziewięć.

Umowa stoi. Pierwsze pieniądze w kieszeni.
Zauważam, że ile razy przechodzę na drugą stronę kocyka - czyli na stronę kupujących, kucam i przekładam swoje książki, od razu ktoś przystaje i się im przygląda. Układam więc niespiesznie wszystkich Nienackich jeden za drugim, tuż obok Tomków ("W krainie kangurów" itd.). Tu średniowiecze, tam Indianie.

Mężczyźni w tak zwanym średnim wieku preferują średniowiecze. Szybko schodzą Karole Bunsche.
Rządek o Indianach też się znacząco przykróca. Ustaliłem ceny: 10 zł za albumy, 5 zł za resztę. Tymczasem małżeństwo obok (farelka, odkurzacz i in.), zaczyna się zwijać.
- Dzieci wiszą na płocie.
- ?
- Mieliśmy telefon, dzieciaki zgubiły klucze do domu, stoją pod klatką, trzeba jechać, koniec handlu na dzisiaj.
Po chwili już ich nie ma.
Godz. 9.45 - w kieszeni 45 zł. Jest inkasent (dres biało-czerwony, godziny spędzone na siłowni), przyszedł po pieniądze w towarzystwie ochroniarza.
- To pana?
- Moje.
- Dziewiętnaście czterdzieści.
Odliczam kwotę. Do inkasenta podchodzi pan z wytatuowanymi powiekami, ewidentnie z kryminalną przeszłością. Wręcza mu złotówkę. - Ja nie chcę od ciebie złotówki, ja chcę od ciebie dziewiętnaście czterdzieści - mówi inkasent. Panowie dobrze się znają, co nie znaczy, że darzą się sympatią.
Wytatuowany odchodzi niepyszny. Potem go dostrzegam, jak ze swoim eleganckim lekkim stolikiem siada naprzeciw, na stoliku kładzie walizeczkę, w walizeczce ma płyty z filmami. Domyślam się, że nie uiścił należnej kwoty, bo co chwilę widzę go w innym miejscu. Zawsze tam, gdzie nie ma inkasenta.
Tymczasem miejsce obok się zwolniło.
- Poszedł już?
- Kto?
- Inkasent.
- Poszedł.
Staruszka pyta, czy może sobie na zwolnionym miejscu przystanąć. Nie mam nic przeciwko.

***

Godz. 10.20 - w kieszeni mam pięćdziesiąt złotych, ale opłaciłem już inkasenta, więc teraz jadę na czysto. Oprócz panów zainteresowanych historią i Indianami, przychodzą panie zainteresowane Panami Samochodzikami i Indianami.

Pani Babcia ma 87 lat. Rano miała 175 cukru, za dużo. Na swoim kocyku ma dwie bluzy z kapturem, które są po jej wnukach, córka jej od czasu do czasu podrzuci, żeby miała czym pohandlować. Oprócz tego jedna lalka, trzy pary prawie nowych damskich butów, jeden polarowy bereto-kapelusz w lamparcie cętki, trzy torebki damskie, też zupełnie jak nowe i skarpety. Skarpety pani Babcia to ma fajne, sama robi je na drutach. Przez zimę teraz robiła, bo zimą za zimno i ze Stogów tu nie jeździ. A jak taka pogoda jak teraz, to wsiada w ósemkę pod domem, i po godzince jest na miejscu. Bo co tam w domu siedzieć. Emeryturę ma tylko po mężu, biedaczek już 22 lata nie żyje. Pani Babcia przychodzi jak już inkasent sobie pójdzie, bo jakby miała mu oddawać dziewiętnaście czterdzieści, to przecież by nic nie zarobiła.

Pani Babcia odpowiada na pozdrowienia innych babć. Wszystkie pytają o zdrówko. Oddychają z ulgą, widząc, że pani Babcia jeszcze w zdrowiu, jak co roku na wiosnę zasiadła na swoim krzesełku zrobionym z torby na kółeczkach.

***

- Słyszał pan tą Ruską?
Pani Babcia jest oburzona. Rzeczywiście, przed chwilą była tu jakaś kobieta, zajęty obsługiwaniem klientów, nie zwróciłem uwagi na to, o czym rozmawiają. Słyszałem tylko ostatnie słowa wypowiedziane ze wschodnim akcentem, coś o dzieciach.
- Jak ona może tak mówić? Jak to: "po co dzieci"? Sama jest starą panną - pani Babcia porzuca ton oburzenia i dodaje rzeczowo, informacyjnie: - Kilka lat tu już w Polsce jest. Najpierw na pokoju mieszkała, teraz już mieszkanie kupiła.
Leci samolot.

- O widzi pan? Lecą, a będą latać jeszcze więcej, na te igrzyska co to mają u nas być. A to się dzikusów nazjeżdża.
Pani Babcia była ostatnio w hotelu Heweliusz.

- O Jezusie! Ależ tam bogactwo było! Był pan kiedyś? Bo ja takie zaproszenie dostałam na wykład. O materacach. Był jakiś taki lekarz, ale to Niemiec był... Mówił, że to pomaga. Ale to za drogo było. Nic nie kupiłam. No bo za co? Ludzie, jak mają pieniądze, to kupują. A jak nie mają to nie kupują. Ale ja chciałam o tym panu powiedzieć, że ja tam obok byłam w takim sklepie dużym, muzyczka, wie pan, taki telewizor wielki i tam reklamy. Bo to im chodziło wszystkim o to, żebym ja coś kupiła. Ale ja nie kupiłam, bo za co ja miałabym kupić? Ale tam bogato było wszystko, o Jezu, jak bogato! Ile tam wszystkiego, ciuchów... I nikt tego nie kupuje. W życiu czegoś takiego nie widziałam.

***

Godz. 11.00, jest stówka na czysto. Zeszła prawie cała historia, zeszły albumy, kilka Nienackich, rozsądna mama kupiła brakujące dla synka - przynajmniej tyle, że poszły w dobre ręce...

Część ze sprzedających nie bardzo jest zainteresowana sprzedażą. Dwie panie, niemłode już ale żwawe jeszcze, co chwilę chodzą za pobliski blok. Za każdym razem wracają coraz bardziej chwiejnym krokiem. Sprzedają jakieś "antyki" i nie mają klientów. Jedna jest blondynką, druga brunetką. Blondynka za każdym razem, kiedy wraca zza bloku, obdarza całusem faceta, który sączy piwo i pilnuje towaru. Brunetka zaś co chwilę omawia coś z wytatuowanym. Czasem podchodzi do nich zwalisty facet, wyciąga z kieszeni bardzo gruby plik stuzłotówek, liczy banknoty, z czegoś się rozlicza.

***

Na stoisku obok brunetki i blondynki ciągłe zamieszanie - tam jest ruch największy, tam się robi biznes na poważnie. Sterta ciuchów, wszystko po 1 zł. Kobiety przerzucają, gmerają, wyciągają spod spodu. W rzadkich chwilach, kiedy akurat nikogo nie ma, sprzedający dresiarz (czapka z daszkiem wygiętym w półkole) z kolegą sami biorą się za przerzucanie, gmeranie i wyciąganie. To działa - po chwili znowu stoi tłumek kobiet przerzucających garderobę.
- O, patrz pan - pani Babcia wzdycha i pokazuje na ciągły ruch u dresiarza w czapce.
Od kiedy tu przyszła i usiadła na swoim sprytnym siedzonku, nie sprzedała nic.

A do mnie czasem nadlatują myśliwce. To ci, którzy patrzą z daleka, przyglądają się, wytężając wzrok, żeby potem lotem koszącym, chwycić książkę i rzucić tryumfalnie: "Po ile?". Trzymają zdobycz mocno, ściskają w dłoni.
- Piętnaście - wtedy mówię.

Cena jest umowna, więc, kiedy widzę myśliwca, zachowuję się stosownie do sytuacji. Niejako w uznaniu jego techniki wysoko cenię towar, który chce kupić. Myśliwiec sięga do portfela, nie targuje się, jest szczęśliwy, że upolował rarytas. Nie wie, że gdyby był łaskawcą albo dumaczem, zapłaciłby pięć zeta mniej.

Typem dumacza był na przykład mediewista, pojawił się zaraz po tym, jak się rozłożyłem. Stał i dumał, biorąc do ręki wszystko, co dotyczy średniowiecza. Długo zastanawiał się nad Deschnerem ("Kryminalna historia kościoła" - dwa tomy, razem 20 zł). Cmokał, marszczył brwi, coś do siebie gadał pod nosem. Grymasił. Ja byłem nieugięty, przynajmniej na początku. W końcu puściłem mu, w uznaniu znajomości tematu, za 16 zł. Kiedy się wymądrzał, zrobił się u mnie tłoczek, ludzie słuchali.
Godz. 12.00. Sto trzydzieści cztery złote na czysto. Nie jestem żadnym krzewicielem kultury. Jestem liderem biznesu.

***

Czas się zbierać. Życzę pani Babci wszystkiego dobrego. Wracam uboższy o kilka ukochanych książek, bogatszy w pieniądze. Najważniejsze, że supertata nie wyrzucił zabawek, choć o mało brakowało. Chociaż one także, prędzej czy później, podzielą los Niziurskich, Fiedlerów i Bahdajów.

Tomasz Słomczyński
tel. 58 30 03 336
[email protected]
Tomasz Słomczyński na Facebooku

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki