Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przemysław Szapar: Czasem muszę spuścić wilka z uwięzi. Wyjątkowy wyczyn biegacza z Gdyni

Adam Mauks
Adam Mauks
Bieg po asfalcie należał do rzadkości
Bieg po asfalcie należał do rzadkości Przemysław Szapar
Przemysław Szapar ma 43 lata, mieszka w Gdyni i samotnie przebiegł Islandię z kilkunastokilogramowym bagażem na plecach. Jako pierwszy człowiek na świecie pokonał tę trasę w stylu sportowym, ustanawiając dwa rekordy Fastest Known Time. Pierwszy, to trawers E-W (12 dni), drugi na trasie „Wielkiego Trawersu Islandii” od najdalszego punktu na wschodnim wybrzeżu do najdalej położonego punktu na zachodzie. Dokonał tego w 17 dni. O tym wyczynie opowiada w kontekście wyzwań, codzienności i marzeń o wartościowym życiu.

Kiedy ta Islandia pojawiła się w pana głowie?
Około 6 lat temu, wiedziałem, że to największe pustkowie Europy, tajemnicza i nieobliczalna kraina. Pomyślałem wtedy, że muszę tam być. Pierwszy raz byłem tam dwa lata temu. Wystartowałem 8 sierpnia i w trzeciej dobie musiałem się zatrzymać, bo w sierpniu spadł tam potężny śnieg. Wycofałem się w dramatycznych okolicznościach. Kolejny rok przygotowań. Niestety, Covid... Ciśnienie rosło, a ja z miesiąca na miesiąc zaczynałem wątpić w swój projekt. Nosiłem w sobie tamtą lekcję, ale w tym roku zmobilizowałem się, ponownie zacząłem mozolne przygotowania i udało się wyjechać, 22 czerwca byłem już na Islandii, wynająłem samochód terenowy i rozwiozłem swoje depozyty. Sześć paczek ukryłem na trasie, tam, gdzie dało się dotrzeć. Wystartowałem 30 czerwca, więc dużo wcześniej niż dwa lata temu.

Ciężko było?
Tam nic nie jest łatwe i nic nie przychodzi „za darmo”. Islandia jest od wschodu pod wyraźnym wpływem Oceanu Arktycznego, ale w tym roku były tam upały ponad 30-stopniowe, ludzie nie pracowali, wykorzystując tę niezwykłą temperaturę. Nikt się tego nie spodziewał. Natomiast na zachodzie, gdzie jest asfaltowa droga, biegłem ze wszystkimi ciuchami na sobie łącznie z łapawicami. Biegłem w temperaturze odczuwalnej poniżej 0 stopni Celsjusza. Tam z kolei wszystko pozycjonuje golfsztrom. To są dwa światy. Płaskowyż centralny też jest bardzo trudny, bo to kraina, która nie ma szlaków, totalnie poza cywilizacją. Jest pustynia, powulkaniczne rumowisko o długości kilkuset kilometrów i trzeba wytrzymać totalną samotność, trudny górski teren, silne wiatry.

Czy do takiego wyzwania można się w ogóle dobrze przygotować?Trzeba być przygotowanym fizycznie najlepiej jak się da, to moja naczelna zasada. Pomimo doświadczenia sprzed dwóch lat, ogrom wyzwania i dynamiki zjawisk bardzo mnie zaskoczył. Ale trwałem. Do jednego trzeba się przygotować - myślę o wielkiej skali nieprzewidywalności. Człowiek musi trwać w niepewności i wytrzymać wszystko, co mu los podaje, do momentu, w którym uzna, że dalej to już nie jest możliwe. Uważam, że do tego nie można się w Polsce w pełni przygotować. To, że się powiodło, to korzystny łańcuch wszystkich zdarzeń, ale decydujący był mój wiek i doświadczenie zebrane podczas wielu wypraw. Kiedy jesteś starszy, jesteś cierpliwszy, dłużej potrafisz znosić trudy wyprawy. Myślę, że gdybym miał 35 lat, to bym tego nie skończył. Wtedy podejmowałem wyzwania bardzo wymagające fizycznie, teraz aspekt mentalny był bardzo istotny.
Co pana szczególnie zaskoczyło?
Że tak wielką rolę odegra odwaga. Trzeba było zdecydować się na wejście w totalnie dziką, nieprzyjazną krainę, na wiele dni samotności. W sercu wyspy był bardzo duży problem z dostępem do wody i nikt tam się nie zapuszcza. W sagach islandzkich te miejsca określano jako nawiedzone. To były bardzo niebezpieczne dni. Nie miałem pojęcia, że odwaga będzie tak ważna i chyba nigdy nie musiałem wygenerować takiej mocy. To trochę tak, jakby w pontonie płynąć przez ocean. Musiałem zdać sobie sprawę z tego, jakie mogą być konsekwencję moich decyzji. Świadomie podejmowałem wyzwania, bałem się, ale realizowałem ściśle plan i biegłem dalej.

Trudno, by wobec takiego wyzwania nie było momentów kryzysu fizycznego.Pan je miał?
Były trudności, które zawsze pojawiają się przy tak długotrwałym wysiłku. Jestem trenerem, prowadzę zajęcia, kładąc duży nacisk na trening ogólnorozwojowy, starałem się przygotować ciało w taki sposób, by kontuzja mnie nie wyeliminowała. Pracowałem także z dwoma fizjoterapeutami. Bieganie z plecakiem to szczególna dyscyplina, brakuje doświadczeń innych ludzi. Nie wiem czy ktoś jeszcze to uprawia w takim zakresie jak ja. Masz plecak o wadze do 14 kilogramów i musisz pokonać każdego dnia 70 kilometrów w górach i tak przez wiele dni. Ciężko jest przewidzieć, czy organizm to wytrzyma, to jest eksperyment. Każdego ranka budziłem się, nie otwierając oczu poruszałem w śpiworze jedną, potem drugą nogą. Cieszyłem się, że obie działały. Z dnia na dzień pchałem ten wózek. Codziennie wieczorem staranna gimnastyka. Chłodziłem nogi w zimnych potokach. Fizycznie przewalało się przeze mnie kilka niedogodności. Jakiś ból w łydce, plecy… Nie chciałem się wlec, walczyć z kontuzjami. Wielki Trawers Islandii nie był celem samym w sobie, przejście tej ponad 1000-kilometrowej trasy nie stanowiło wyzwania, które wymagałoby ode mnie maksymalnego wysiłku. Moim celem był od początku rekord, który będzie miał klasę i odpowiedni poziom sportowy. By zrealizować taki cel, ciało musi być wciąż gotowe i być na 100 proc. sprawne. Czułem moc i zaryzykowałem, poszedłem trasą pod lodowcem Hofsjókull. Tam jedna z rzek mnie porwała. To nie była sytuacja zagrażająca życiu, ale jedna noga ugrzęzła między kamieniami, drugą uderzyłem o skałę. Dwie nogi miałem załatwione. Jedna spuchnięta, a druga obita. To był moment, w którym wyprawa mogła się zakończyć. Dałem odpocząć organizmowi. Dobiegłem do bazy Afanga, tam w 12 godzin się zregenerowałem i to mi pomogło. Dalej czułem się dobrze, a ostatniego dnia biegłem naprawdę szybko.

Czuje się pan spełniony? Czy jednak Wielki Trawers to motywacja, by sięgać po jeszcze większe wyzwania?
Mam kilka pomysłów. Gdzieś pewnie wyruszę, ale na razie osiągnąłem swoją „życiówkę”. Na razie wróciłem szczęśliwie do domu, wbrew pozorom jestem domatorem. Prowadzę zwykłe, normalne życie. Właśnie zamówiłem 30 kilogramów wiśni i nastawiam małe domowe wino. Będę robił dżemy i spędzał czas z rodziną i bliskimi. Czasem jednak muszę spuścić z uwięzi wilka i dać upust swoje drugiej naturze, nakarmić ją. To także jest przyczynek do mojego rozwoju wewnętrznego. Chcę zgłębić tajemnicę świata, dotrzeć do sedna człowieczeństwa, znaleźć odpowiedź na najistotniejsze pytania… Pewnie będę gonił tego króliczka jeszcze długo. Ale znowu jestem bogatszy o refleksję. Z pozycji głębokiego outsidera spojrzałem na siebie i świat. To spełnienie sportowe uważam za równie cenne jak doznanie oświecenia, które przeżyłem. To mnie motywuje i zachęca do kolejnych wyzwań. Pewnie przyjdzie ten moment, by znowu rzucić się w nieznaną krainę, która będzie w stanie zapewnić mi odpowiedni poziom wyzwania, trudności…Mam jeszcze tyle pytań, jest jeszcze tyle świata.

Mówił pan o zwykłym życiu, które prowadzi. Z czego pan żyje?
Prowadzę działalność gospodarczą związaną z pracami wysokościowymi. Kiedyś dużo się wspinałem, a bieganie było moją naturalną bazą. Od dziecka sporo biegałem, trenując w Bałtyku Gdynia, a później byłem zawodnikiem Lechii Gdańsk i trenera Krzysztofa Szałacha. Mam z nim dobry kontakt. To jest trener, który wychował Patryka Dobka, czyli polskiego brązowego medalistę igrzysk olimpijskich w biegu na 800 metrów w Tokio, chociaż wcześniej „hodował” go na płotkarza. Ten medal to jest efekt geniuszu trenerskiego Krzyśka. Ja też jestem trenerem lekkoatletyki, mam swoja grupę, organizuję zajęcia i jestem w to mocno wkręcony.

Wychodzi na to, że jednak żyje pan niebanalnie. To chyba nie jest łatwe?
Trudno jest mi pogodzić się z obecnym kształtem rzeczywistości, z kondycją intelektualną i duchową nas ludzi. Powiem panu, że ja nie chcę dać się sprowadzić do rangi maszyny konsumpcyjnej, do której sprowadza nas współczesny świat, już od dziecka. Wielu moich znajomych widzi to i utyskuje, że dzieci są roszczeniowe, narzekają na brak czasu dla rodziny i siebie. Zawsze wtedy pytam: A co robisz, by to zmienić, czy przeciwstawiasz się temu? Czy wychowujesz dziecko w świadomości, że najważniejszy nie jest nowy telefon i wczasy w Egipcie. Wierzę, może naiwnie, że ja też jestem odpowiedzialny za losy świata, trzeba być świadomym tego obowiązku i próbować. Chcę, żeby przetrwał taki człowiek, który podejmuje wyzwania związane ze swoim rozwojem, konfrontacją z naturą, światem i samym sobą. Przecież z dziećmi można pojechać pod namiot, do lasu, spędzać razem czas z dala od zasięgu Internetu. Nie chcę być postrzegany jako jakiś wariat, który zamiast siedzieć w domu, biega jak nawiedzony. Moje wyprawy to nie jakieś wydumane pomysły wariata. Jestem normalnym człowiekiem, który taki sposób wybrał sobie na poznanie świata i ja poprzez te wyprawy komunikuję się ze światem. Promuję jakieś wartości, które uważam za ważne i nie musi mi być łatwo, natomiast chcę być zrozumianym i przy okazji mogę promować coś, co ma sens i jest wartościowe.

Ma pan ochotę zmieniać świat?
Ja zmieniam świat, czuję to i mam tego potwierdzenie. Dzwonią i piszą do mnie ludzie, że ja ich inspiruję. A to już grubsza sprawa. Nie robię tego epatując swoim osiągnięciem, nikogo nie przytłaczam. Prowadzę swoją narrację dla znajomych przez media społecznościowe, robię to szczerze i z nastawieniem, że dzielę się czymś prawdziwie istotnym. Chodzi o to, że nie musisz żyć tak jak ja, ale też możesz ten plecak spakować i ruszyć. Choćby z dzieckiem pod namiot do lasu. Ostatnio zadzwonił do mnie kolega i mówi: Przemek, mój 4-letni syn Stasiu bierze plecak i pakuje. Kolega pyta malca: Stasiu, co robisz? A on odpowiada: Ja będę teraz biegał tak jak twój kolega. W jego wyobraźnie jest już jakaś postać, jakaś propozycja, alternatywa. To jest dla mnie bardzo cenne. Ja nie muszę rozmawiać z moimi dziećmi, że warto jest mieć pasję i spełniać się gdzieś z dala od pracy, że ważna jest muzyka, poezja i sport, ja po prostu daję przykład. Natomiast nie mogę się pogodzić, że u nas w Polsce nie promuje się takich wartości, takich sukcesów. Gdzie indziej jednak ludzie bardziej to przeżywają. Wyczyn wychodzący poza codzienne życie to dookreślenie człowieczeństwa, przenosi naszą wyobraźnię, promuje naród, kraj. Brytyjczycy czy Skandynawowie bardzo cenią np. swoich polarników, podróżników, sportowców. My też zaczynamy doceniać naszych himalaistów, ale idzie to opornie. Kiedyś byłem na północy w Anglii, wszedłem do pubu. W gablocie oglądam pożółkły wycinek z gazety z informacją, że chłopak z tamtego regionu, który dziś jest starszym panem i prowadzi zajęcia bokserskie z chłopcami, zajął kiedyś w mistrzostwach Anglii w boksie chyba 5. miejsce. On jest tam rozpoznawalny, jest lokalną gwiazdą, która inspiruje dzieciaki. I wtedy na myśl przychodzi mi mój przyjaciel Andrzej Magier, człowiek, który mieszka w Gdyni. To jeden z najbardziej utytułowanych biegaczy w historii Polski, który wyprzedził epokę. Dziś ultramaraton biegają wszyscy, a on to robił prawie 30 lat temu. Wie pan kim on dziś jest? Jest pracownikiem technicznym na sali sportowej! Odśnieża, zamiata liście, naprawia klamki. Chciałbym przywrócić mu należne miejsce, bo mam żal do tzw. elit lokalnych, które kompletnie nie pamiętają o ludziach, którzy dokonywali rzeczy niezwykłych. Na tym, moim zdaniem, polega solidarność społeczna. Trzeba dać takim ludziom przestrzeń, by mogli wzbogacać społeczeństwo, dzielić się doświadczeniem, uczyć. Ten człowiek ma tyle do opowiedzenia, przekazania... On powinien spotykać się z młodymi ludźmi i ich inspirować, powinny być zorganizowane przez urzędników odpowiedzialnych za sport w mieście cykliczne z nim zajęcia. Taki ktoś powinien być symbolem sukcesu, ciężkiej pracy i pasji. Przecież te wartości są konstytutywne. Jest skończenie dobrym człowiekiem i może dlatego o siebie nie zadbał? Żyje z nowotworem oka. Dlaczego on nie ma swojego miejsca wśród nas. Coś trzeba z tym zrobić. To wszystko jest smutne i żenujące. Bo żeby komuś oddać jego wielkość, samemu trzeba być porządnym człowiekiem, trzeba mieć klasę, a te postacie, które od lat w Gdyni zarządzają sportem i miastem, są zajęte budowaniem własnego pozytywnego wizerunku. Gdyńskiego sportu nie ma, nie ma klimatu, nie ma osób, które z pasją działają. To jest wstyd dla nas wszystkich, dla całej naszej lokalnej społeczności.

od 12 lat
Wideo

Wspaniałe show Harlem Globetrotters w Tauron Arenie Kraków

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki