Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Zbigniew Mikołejko: Jesteśmy skazani na niepewne dukty, boczne drogi prawdy

Dariusz Szreter
Obraz "Eccehomo" Antonio Ciseri
Co to znaczy, że Bóg jest prawdą, jak można dać świadectwo prawdzie i kto potrzebuje prawdy, czy prawda nas wyzwoli? - zastanawia się filozof religii profesor Zbigniew Mikołejko.

W Wielki Piątek chrześcijanie wspominają mękę i śmierć Jezusa. Ale też wcześniej tego samego dnia odbyła się rozmowa, w której Piłat zadał Jezusowi pytanie: "Co to jest prawda?". Wtedy pozostało ono właściwie bez odpowiedzi. Dlatego chciałbym dziś z Panem profesorem porozmawiać o tym, czym jest prawda.
Proszę bardzo.

Pytanie Piłata zostało sprowokowane słowami Jezusa: "Ja się po to narodziłem, po to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie". Dać świadectwo to chyba coś innego niż mówić prawdę czy nawet głosić prawdę.
W tym rozumieniu prawda nie jest tylko kwestią intelektu, poznania, ale także sposobu życia. W związku z tym człowiek musi być pewną wewnętrznie spójną całością. Kimś, kogo słowa nie rozmijają się z czynami i kto jest zobowiązany, żeby swoim życiem tę prawdę, którą odkrył w sobie, poświadczyć. To zobowiązanie jest bardzo ważne. Chrystus odnosi to do siebie samego, ale można to też przyjąć jako zasadę bardziej ogólną, jako wezwanie dla każdego człowieka.

Ale inną prawdę ma w sobie i ją swoim życiem zaświadcza katolik, inną muzułmanin, jeszcze inną buddysta czy ateista. Czy to znaczy, że w tej koncepcji dopuszczalna jest wielość prawd?
Oczywiście Chrystus pozostaje na gruncie świadomości religijnej i moralnej, którą uważa za jedyną. Jeśli jednak przyjrzeć się temu, co się dzieje w jego życiu, można wyciągnąć wniosek, że nie wykluczał innych świadectw prawdziwości. Wyrażało się to jego otwartością na drugiego, choćby w tym sensie, że prowadził z nim rozmowę.

Mówiąc dzisiejszym językiem - był ekumenistą?

Proszę sobie przypomnieć historię o dobrym Samarytaninie. Samarytanie, którzy wyznawali nieprawowierny judaizm, byli dla Żydów kimś gorszym niż poganie. I nagle pojawia się Jezus, Żyd przecież, który opowiada innym Żydom o miłosiernym Samarytaninie, który ma w sobie dobro, jakiego nie mają pobożni Żydzi, "funkcjonariusze kultu". Rzecz niemożliwa do przyjęcia dla ówczesnego prawowiernego Żyda, dla którego Samarytanin z samej swojej natury był naczyniem przepełnionym plugastwem i nieprawością. Ale to nie jedyny przykład. Jezus wchodził w świat grzeszników, celników, ludzi, którzy byli uznawani za nieczystych. Odwiedzał trędowatych. Warto pamiętać, że judaizm uznawał trąd za słuszną karę sprawioną przez Boga i wyraz potępienia przez Pana. Tymczasem dla Jezusa nie było pojęcia nieczystości, tylko wychylenie w stronę drugiego człowieka, otwarcie nawet na kogoś radykalnie odmiennego - i jego prawdy. To jest ta fundamentalna postawa życiowa. Nie wiadomo bowiem, kto jest wyznaczony do zbawienia: celnicy, grzesznicy, łotr wiszący na krzyżu, ludzie, których uznaje się za nieprawych? A jeśli chodzi o prawdę najgłębszą i najważniejszą, jest to też ta prawda, że każdy jest bliźnim. Nawet kaci, choć nie wiedzą, co czynią.

Skoro nie wiedzą, to nie mają prawdy.

Nie, nie - nie chodzi o prawdę w sensie poznawczym, o prawdę jako świadomość tego albo tamtego, jako wiedzę o zjawiskach czy rzeczach. Chodzi o prawdę człowieczej egzystencji - prawdę bycia kimś ludzkim, arcyludzkim w każdej sytuacji, nawet w swym okrucieństwie. W każdym razie taka prawda Jezusa jest tak otwartą prawdą, że niesie w sobie także wybaczenie dla tych, którzy czynią mu krzywdę, którzy go męczą i zabijają w strasznym, odrażającym i bezwzględnym spektaklu ukrzyżowania. Moim zdaniem, to była bardzo radykalna postawa i radykalne otwarcie w tamtym świecie - w świecie absolutnie zamkniętych ludzkich kultur, religii. W świecie najeżonym mocno ksenofobią wszelkiego rodzaju, stygmatyzacjami, podzielonym granicami religijnej czystości i nieczystości. Dlatego Jezusa uważam za tak bliskiego. Dał bowiem absolutny głos i absolutne świadectwo prawdzie - aż po krzyż. I prawda okazała się ważniejsza nad życie. Ja bym tak nie potrafił. To heroiczne rozumienie prawdy. Prawdy, która jest w przypadku Jezusa najwyższym stopniem człowieczeństwa, wyższym niż przywiązanie do istnienia.

Czasem słyszy się, że to Bóg jest prawdą.
Często się zastanawiam nad tym wyrażeniem. Można to oczywiście rozumieć tak, że prawda jest swoistym boskim bytem, całkowicie niepodważalnym, a prawdziwość wszystkiego innego jest rozpatrywana przez odniesienie do niego. Przy czym zachodzi tu stopniowalność: im bliżej jesteśmy Boga, tym bliżej prawdy. I odwrotnie.

Jak u Platona.
I judaizm, i chrześcijaństwo mocno nasiąknęły platonizmem. A to drugie było nim przesiąknięte po tym, gdy odkryło dla siebie i "ochrzciło" Arystotelesa. A może nawet na trwałe zresztą zostało tym platonizmem przeniknięte? Można jednak to wyrażenie, że "Bóg jest prawdą", rozumieć inaczej: iż wierzyć w Boga to wierzyć Bogu, czyli przyjąć, że jego słowo, które do mnie dociera, zasługuje na pełnię wiary i zaufania. Że polegam na Bogu, na tym, że on mnie poprowadzi. I tu już nie ma tej platońskiej stopniowalności, tylko wewnętrzna postawa człowieka i jego wybór.

Prawda w religii jest czymś innym niż prawda w poznaniu potocznym, nie mówiąc już o prawdzie naukowej.
Nauka dzisiejsza ma zupełnie inne podejście do prawdy czy prawdziwości niż ongiś, gdy wierzyła, że da się "odkryć prawdę". O ile zatem w przypadku prawdy religijnej możemy mieć absolutną pewność, o tyle w nauce obecnej tworzy się tylko modele rzeczywistości, które za chwilę mogą zostać odrzucone, tylko hipotezy, które nieustannie podlegają krytyce i weryfikacji.

Religia daje prawdę pewną, a nauka niepewną! Toż to paradoks dokładnie przeciwny potocznym przekonaniom.
Religia daje niepodważalną prawdę tym, którzy wierzą. Są też naukowcy, choćby niektórzy wyznawcy tak zwanego nowego ateizmu, jak Stephen Hawking, którzy mają mocne przeświadczenie, że nauka zastąpi kiedyś religię, i do tego dążą. Jednak większość teoretyków nauki zgadza się, że jest ona jedynie - mówiąc w uproszczeniu - nieustannym tworzeniem jakichś modeli czy przybliżeń, zawsze nieostatecznym, zawsze na swój sposób bardzo doraźnym i przejściowym.

A czym jest prawda w życiu publicznym? W polityce? 10 kwietnia to słowo często padało z ust polityków. "Wszyscy potrzebujemy prawdy i dialogu" - głosił jeden z transparentów. Mówiliśmy, że prawda jest relacją poznawczą, w pewnych ujęciach bytem. Może być też potrzebą?
Tutaj to już jest istny dramat, ponieważ politycy używają pojęcia prawdy jako tępego narzędzia do realizacji stawianych sobie celów. Narzędzia, którego używają w sposób cyniczny. A prawda jako hasło pojawia się nie bez racji w takich przede wszystkim formacjach politycznych, które stroją się w piórka quasi-religijne czy mesjanistyczne. Owszem, polityka polega na walce o władzę i technice jej utrzymania - wiemy to za Machiavellim. Jest też jednak wyrazem troski o wspólnotę i w tych sprawach dochodzi się do konsensusu przez spór, dialog. Tymczasem, jeśli ktoś twierdzi, że jest jedynym posiadaczem prawdy, to znaczy, że on nie chce dialogu, nie chce rozmowy. Chce tylko panowania swych idei, uznania ich bez dyskusji za niezbite, niepodważalne, jedyne. I zapiera się w sposób czysto emocjonalny, przyjmując ideologiczną postawę, wyrażoną niegdyś przez Hegla: "Jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów". Oczywiście, moja teoria, nie twoja.

Prawda może być oderwana od faktów?

Fakty nie mają żadnego znaczenia, są unieważnione. Ważne jest tylko to emocjonalne, quasi-religijne przeświadczenie. Cały język PiS, język demonstracji oraz symbolika tego, co nazywamy religią smoleńską, jest przesycony pozornie religijnymi zachowaniami. Łącznie z zastosowaniem egzorcyzmów. Cała ta formacja staje się formacją "zemsty Boga", czyli ruchu politycznego, który używa strzępów religii, żeby objąć władzę. I wbrew temu, co mówią jego wyznawcy, nie ma tu żadnej troski o prawdę. Jest ona tylko hasłem jednoczącym i - co ważniejsze - wykluczającym tych innych. My mamy prawdę, a wszyscy inni - nie. I koniec, nie ma rozmowy, chyba że staniecie się nami, że przyjmiecie naszą prawdę. Przywołał pan hasło: "Wszyscy potrzebujemy prawdy i dialogu". Ale jaki to miałby być dialog? Musiałby on być jedynie akceptacją rzekomej prawdy o tym założycielskim micie, jakim jest katastrofa czy - raczej - rzekomy zamach smoleński.

Taka postawa chyba w ogóle unieważnia demokrację, bo skoro posiadacze prawdy raz dojdą do władzy, to nie ma chyba powodu, żeby organizować dalsze wybory i dopuszczać możliwość powrotu do władzy tych, którzy jakoby kłamią.
Próba obalenia władzy przez demonstracje uliczne, te okrzyki: "Bronek, przyjdziemy po ciebie!", to nie jest praktyka demokratyczna. W demokracji jest tylko jedna zasada zdobywania władzy: wygranie wyborów - i koniec. Może nie jest ona doskonała, jednak jest obowiązująca. A tutaj odrzuca się demokratyczne dojście do władzy i wszystkie reguły demokratyczne: jest przecież jedna prawda - ta nasza.

Niektórzy lubią powtarzać: "Prawda nas wyzwoli". To piękne hasło w odniesieniu do naszego życia wewnętrznego, ale kiedy słyszę, że ma to być zasada organizująca życie społeczne, trochę się niepokoję. To przywodzi na myśl rytuały publicznego przyznawania się do błędu, składania samokrytyki, znane z niezbyt przyjemnych czasów.
Źródłowo ta maksyma oznacza, że prawda nas wyzwoli ze złych i nieprawych wewnętrznych uwikłań. Że poprowadzi, wskaże drogę. Ta formuła jest o tyle prawdziwa, o ile ma przesłanie moralne, a nie jest przypisana do jakiejś strony politycznej, ideologicznej czy jakiegoś stylu życia albo partykularnej kultury. I ma wewnętrzny charakter. W przestrzeni publicznej nie może być jednak zasadą obowiązującą. Oczywiście, rozmaite społeczeństwa potrzebują czasem stanąć w prawdzie, na przykład polskie wobec prawdy o Jedwabnem czy ukraińskie wobec prawdy o Wołyniu. Bo kłamstwo gdzieś tam spychane staje się ciężarem. Jest swoistym zniewoleniem, przymuszeniem, żeby żyć w jakiejś ćmie zła. Stajemy tu wobec zadania egzystencjalnego: będzie nam po prostu łatwiej, jeśli z tej ćmy zła się wywikłamy. Może to być oczywiście procesem bolesnym. Nie trzeba jednak składać żadnych wyznań, tylko powoli troszczyć się o tak wyzwoleńcze działanie prawdy, której nigdy przy tym w stopniu absolutnym nie osiągniemy. Ale im bardziej będziemy się troszczyć, tym będziemy lepsi, także dla siebie samych.

Ale jeśli ktoś naprawdę wierzy, że zabili nam prezydenta, to ma chyba prawo, a może i obowiązek zatroszczyć się o innych trwających w rzekomym kłamstwie o "pancernej brzozie".
W tym wypadku potrzebna jest nam prawda faktów, wymowa dowodów, nie zaś taka albo inna wiara. Zwłaszcza wiara zupełnie nieczuła na rozumne argumenty, na rzetelne świadectwa. Krótko mówiąc, trzeba dokonać wyboru między badaniami przeprowadzonymi przez zespoły specjalistów od lotnictwa, aerodynamiki czy pirotechniki, udokumentowanymi ponad 700 próbkami materiału i tysiącami zdjęć, a eksperymentami przeprowadzanymi w jakiejś stodole przez speców z dziedziny bodaj hutnictwa, poświadczonymi przez fotografie znalezione na wycieraczce czy w internecie. I obudowanymi coraz to nowymi koncepcjami "zamachu" i jego przyczyn. Problem jednak polega na tym, że ten wybór został dokonany emocjonalnie już "z góry", niemal w dniu katastrofy - i wpisany w prostacki ideologiczny podział na "dwie Polski" i równie prostackie teorie spiskowe, na które zawsze będą podatne środowiska uznające się za przegrane, pokrzywdzone. Bo to łatwiutko pozwala im "wyjaśnić" ich rzekomą krzywdę i ukoić ich rzeczywisty lęk, a także napiętnować "zbrodniczych" sprawców. No i stoją za tym ich autorytety polityczne. Tymczasem ja lubię przestrzegać w takich razach za starym Arystotelesem: "Przyjacielem mi Platon, lecz większym przyjacielem prawda".

Wróćmy do Wielkiego Piątku. U Bułhakowa w "Mistrzu i Małgorzacie" Jeszua w rozmowie z Piłatem stwierdza: "łatwo i miło jest mówić prawdę". Rzeczywiście to takie łatwe i miłe?
Oczywiście to metafory literackie. Ale oddają one w pewnej mierze pewien stan psychiczny, jaki towarzyszy wypowiadaniu prawdy, takiej szlachetnej prawdy, która nikomu nie szkodzi, a wręcz przeciwnie - skierowana jest ku drugiemu i wydobywa jego wartość. Tak, wtedy mamy do czynienia, wielu z nas to odczuwa przecież przy wypowiadaniu podobnych rzeczy, z jakimś poczuciem ulgi, z jakimś poczuciem oczyszczenia. Nawet wówczas kiedy chodzi o prawdę trudną.

Tymczasem badacze twierdzą, że dla większości z nas niemożliwe jest przeżycie nawet jednego dnia bez kilku kłamstw. Choćby niewinnych, ale jednak.
Nie jesteśmy bytami doskonałymi. Okłamujemy innych i samych siebie zresztą też. Zobowiązani jesteśmy do mówienia prawdy w sprawach zasadniczych, chyba że ta prawda jest dla kogoś zgubna, sprowadzająca na niego jakieś nieszczęście czy dramat.

Czyli nie zawsze najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa?
Nie sądzę. Musimy się niekiedy posunąć do kłamstwa, żeby komuś nie odebrać nadziei. Jak w tym klasycznym przykładzie, kiedy stajemy przed dylematem, czy powiedzieć choremu terminalnie, powiedzmy, na raka, że nie ma przed nim żadnej nadziei, podczas gdy on tę nadzieję chce mieć. Nie wszyscy są w stanie udźwignąć coś takiego. Czasem musimy skłamać dla zachowania większego dobra. Znowu klasyczny przykład: będąc spiskowcem przeciw jakiemuś strasznemu reżimowi, kłamiemy, żeby ocalić innych spiskowców. Są bowiem okoliczności, które powinny łagodzić nasz stosunek do "prawdy, tylko prawdy i zawsze prawdy".

A co z okłamywaniem samych siebie?
Takie kłamstwo wyprowadza nas zwykle na manowce, chociaż łagodzi w naszych oczach obraz samych siebie. Kiedy jesteśmy czegoś winni, często posługujemy się kłamstwem, przenosząc winę: na innego, na okoliczności, na Polskę... Ot, niedawno Jerzy Janowicz po przegranej w tenisa z 17-latkiem z miejsca przeniósł winę na tę "wredną Polskę". To akurat u nas bardzo powszechny rodzaj kłamstwa społecznego.

Czy z prawdą nie jest trochę jak z uczciwością? Jak ktoś mówi o sobie, że jest uczciwy, to rozsądnemu człowiekowi natychmiast powinna się zapalić czerwona lampka ostrzegawcza w głowie. Podobnie chyba w sytuacji kiedy ktoś "ofiarowuje" nam prawdę?

Oj tak! Ja się boję takich ludzi, którzy są przeświadczeni, że są nosicielami prawdy i uczciwości. To są tacy, o których Pismo powiada, że belki we własnym oku nie widzą, a źdźbło w oku bliźniego - tak. Poza tym jest w tym jakaś autorytarna, represyjna postawa. Postawa przemocy wobec tego drugiego: jeżeli ja jestem nosicielem prawdy, a ty się ze mną nie zgadzasz, to jesteś nosicielem kłamstwa. To zresztą, jak wszystkie postawy autorytarne, bierze się z lęku. Im mocniej podejrzewam, że to, co myślę i mówię, nie jest prawdziwe, tym bardziej histerycznie głoszę, że posiadam prawdę. Poza tym zapewniam sobie swoiste bezpieczeństwo, bo skoro trzymam się tej prawdy, moja droga jest słuszna.

Wywiad rzeka, który przeprowadziła z Panem Dorota Kowalska, nosi tytuł "Jak błądzić skutecznie". Chodziło Panu o to, by się odciąć od "słusznej drogi"?
Chodziło o zaakcentowanie, że niemożliwe jest życie bez błędu. I każdy z nas niesie ze sobą jakąś prawdę cząstkową i kaleką. Popełniamy nieustające pomyłki. Oczywiście, powinniśmy się troszczyć, żeby tego było jak najmniej, żeby to było najmniej bolesne i dla nas, i dla innych, ale nie znajdziemy się nigdy na drodze absolutnie jasnej i pewnej. Skazani jesteśmy na niepewne dukty, boczne drogi, mylne ścieżki. Z tego powodu nie powinniśmy się jednak samobiczować, potępiać. Jesteśmy bowiem ludźmi, a nie bogami. A i bogom zdarzają się, jak wiemy, różne kolapsy, rzeczy straszne i nieprawdziwe, i błędne.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki