Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Wojciech Burszta: Unia przetrwa jako wspólnota interesów, ale nie jako idea

Dariusz Szreter
Po upadku muru berlińskiego wszyscy wierzyliśmy, że jesteśmy Europejczykami. Ale inaczej to wygląda „w praniu”, kiedy trzeba się z tą europejskością zmierzyć. Wtedy jej wartości traktujemy dość wybiórczo - mówi antropolog kultury, profesor Wojciech Burszta.

Przy okazji kwestii przyjmowania uchodźców ujawniło się pęknięcie między krajami tak zwanej starej Unii a nowymi demokracjami Europy Środkowo-Wschodniej. Mam wrażenie, że to odsłania głębszy problem. Być może jest tak, że te niby wspólne wartości , na jakich zbudowana jest Unia, pojmujemy w różny sposób.
To pęknięcie jest niewątpliwe, co jest zrozumiałe z historycznego i antropologicznego punktu widzenia. Natomiast jest to jeszcze bardziej złożone, w tym sensie, że sama Europa Środkowo-Wschodnia jest pod tym względem wewnętrznie podzielona, i to nie tyle kulturowo, co raczej politycznie. Z jednej strony mamy więc rosnące przekonanie „starej Europy”, że my tutaj się po prostu nie sprawdzamy, że choć zostaliśmy przyjęci do Unii, to nadal jesteśmy ksenofobiczni i wyznajemy koncepcję państwa narodowego. Natomiast w samej Grupie Wyszehradzkiej są też rozmaite tarcia. Polska wyraziła jednak wolę, by przynależeć do tej szóstki największych państw europejskich, i z nimi wiąże swoją politykę. Ze strony rządu wyrażono jakiś rodzaj zgody na przyjęcie emigrantów, czego nie ma ani na Węgrzech, ani na Słowacji, ani w Czechach.

Ale za miesiąc mamy w Polsce wybory i wszystko może się zmienić, jeśli chodzi o politykę rządu.
Owszem, ale na razie staram się od tego abstrahować. Natomiast różnice między Wschodem a Zachodem tłumaczyłbym w ten sposób: Europa Zachodnia ma za sobą kilkadziesiąt lat praktykowania tak czy inaczej rozumianej polityki wielokulturowości. Mają oswojoną sprawę pozaeuropejskich mniejszości etnicznych z byłych kolonii. I to mniejszości - proszę zauważyć - o charakterze miejskim. Trudno jednak przełożyć taką wizję na Europę Środkowo-Wschodnią, która ma zupełnie inne doświadczenia. Weźmy Polskę. Nasze doświadczenie wielokulturowości pochodzi sprzed wieków. Ta osławiona tolerancja w Polsce jagiellońskiej wyglądała zupełnie inaczej niż współczesne rozumienie tego terminu. A od czasu rozbiorów Polskę pojmuje się raczej jako wspólnotę etniczno-religijną i państwo narodowe. Większość tych nowo powstałych państw w naszym regionie ma właśnie taki charakter. Wcześniej były częściami wielkich imperiów, a doświadczenie wielokulturowości mają wyłącznie na płaszczyźnie religijnej, sprzed wielu wieków. Dwudziestu kilku latom budowania niepodległego bytu towarzyszyła niby-retoryka demokratyczna, że wróciliśmy do właściwej Europy, ale jednocześnie było to budowanie silnych państw narodowych. Obecna sytuacja rozwiewa złudzenia, jakie wszyscy mieliśmy, że Europa staje się w coraz większym zakresie wspólną przestrzenią kulturową. Tak na razie nie jest. To jest przede wszystkim wspólnota polityczna i gospodarcza. Natomiast Europa nadal składa się z państw narodowych. W dodatku nasza część kontynentu, której brakuje własnych doświadczeń z imigrantami, obserwuje najgorsze strony doświadczeń zachodnich, dlatego odczuwane tu lęki i fobie są jak najbardziej zrozumiałe.

Czy te lęki i fobie nie mają jednak głębszego podglebia? Pewne objawy nadchodzącego pęknięcia były przecież widoczne już wcześniej. Wschód Europy patrzył nieufnie na różne liberalne „nowinki” wprowadzane na Zachodzie, takie jak choćby legalizacja małżeństw jednopłciowych czy wszechobecna poprawność polityczna, niekiedy posunięta do granic absurdu.
Jeśli mówimy o tematyce obyczajowej, to i tu Europa Środkowo-Wschodnia nie jest tak jednolita. Inne jest społeczeństwo czeskie, inne węgierskie. Niemniej kwestie, które pan porusza, bardzo ściśle wiążą się z odradzającym się nacjonalizmem, który jest nazywany patriotyzmem czy obroną silnego państwa. Jeśli tworzymy silne państwo narodowe, kładziemy nacisk na politykę historyczną, wzmacnianie więzi narodowych, to tym samym wszelkie liberalne pomysły, które się wiążą z demokratyzacją wielu sfer życia, traktowane są jako podważające tę tkankę narodową. W tym kontekście prawa mniejszości seksualnych traktowane są jako zagrażające rodzinie. Sugeruje się ludziom, że usankcjonowanie związków nieheteronormatywnych odbije się niekorzystnie na potencjale narodowym, bo przyzwolenie na nie będzie skutkowało tym, że takich zjawisk będzie więcej. To są ściśle ze sobą sprzęgnięte zjawiska. Ja zresztą nigdy nie miałem złudzeń, że to jednoczenie Europy przebiegnie bezproblemowo. Sporo pisałem o tym jeszcze w latach 90., zwracając uwagę, z jak różnymi sferami Europy - mentalnymi i historycznymi - mamy do czynienia.

Czy zaryzykowałby Pan tezę, że w naszej części kontynentu faktycznie nie pasujemy do tej Unii? Że jesteśmy ulepieni z nieco innej gliny?
Ja bym akurat takiego określenia nie użył (śmiech). Nasze doświadczenia historyczne i mentalność powodują jednak, że inny jest nasz stosunek do pięknych skądinąd haseł, które w 1989 roku przyjmowaliśmy w tej części Europy jako manifesty. Pamięta pan, co mówił wtedy Milan Kundera? „My nie wracamy do Europy, my tu zawsze byliśmy”. Wszyscy wierzyliśmy w to, że jesteśmy Europejczykami. Inaczej wygląda to „w praniu”, kiedy trzeba się z tą całą sferą europejską zmierzyć i kiedy to otwarcie europejskie jest traktowane dość wybiórczo. Najlepszym tego dowodem jest nasz stosunek do uchodźców. My oczywiście jesteśmy bardzo zadowoleni, że możemy swobodnie podróżować, i zasilamy Europę Zachodnią ponadmilionową rzeszą imigrantów. Natomiast, broń Boże, sami nie chcemy u siebie mieć do czynienia z elementem „obcym kulturowo”, bo tak się teraz przecież mówi o uchodźcach.

Doświadczenie historyczne można w pewnym sensie sakralizować poprzez politykę historyczną, ale też można próbować zmierzyć się z nim. Mamy nieodległy historycznie i geograficznie przykład Niemiec, które potrafiły przezwyciężyć nazistowskie dziedzictwo. Społeczeństwa skandynawskie w ostatnich 150 latach też dokonały niezwykłego skoku cywilizacyjnego. Może u nas zabrakło takiej pedagogiki społecznej?
Rzeczywiście pojednanie niemiecko-francuskie czy niemiecko-duńskie to jest zupełnie inny rodzaj doświadczenia. Można, w pewnym przybliżeniu, powiedzieć, że mamy w Europie do czynienia z dwoma rodzajami nacjonalizmu. Jeden to jest „nacjonalizm państwowy”, z jakim mamy do czynienia w Europie Zachodniej. Pozwala on łatwiej przezwyciężać historyczne animozje. Drugi to nacjonalizm etniczno-religijny, który występuje także w Polsce i który stawia ogromne bariery przed takim przewartościowaniem, przed pokazaniem w zupełnie innym świetle naszej historii. Najlepszym tego przykładem jest niewyzyskanie niesamowitego bytu politycznego i kulturowego, jakim było Wielkie Księstwo Litewskie. Jest ono kompletnie nieobecne w świadomości europejskiej, a i my sami do tego nie sięgamy. Skutkiem tego nie potrafimy właściwie zrewidować swoich stosunków z Rosją, z Litwą i Białorusią. Myślę, że musi minąć co najmniej jeszcze jedno pokolenie, nim ten ruch w kierunku europejskości się w Polsce dokona. Na razie nie widzę na to najmniejszych szans.

Czy problemem nie jest też to, że europejskość nie jest nam „sprzedana” w atrakcyjny sposób? Nie ma czegoś takiego jak europejski odpowiednik „American dream”, czegoś, do czego można aspirować, poza wartościami czysto materialistycznymi.
No tak, ale czym był „American dream”? Właśnie tym, tylko podanym w troszkę innych czasach. Dzisiaj nie ma najmniejszych szans, żeby „sprzedać” jakiś ogólniejszy projekt europejski. Wynika to po części z zasadniczej nieufności do ideologii, do wszelkich projektów całościowych. Je się absolutnie odrzuca. Jedyną żywą ideologią jest ideologia nacjonalistyczna w rozmaitych wcieleniach i związany z tym populizm. Oznacza to całkowity odwrót od szerszych idei wspólnotowych, kosmopolitycznych. W takich czasach żyjemy. Dodatkowo wiązałbym to z przyjęciem w naszej części Europy, a w Polsce w szczególności, najsilniejszej wersji neoliberalizmu. Wchodziliśmy do Europy właśnie z takimi założeniami gospodarczymi, choć już wówczas były one krytykowane na Zachodzie. My jednak przyjęliśmy je z całym dobrodziejstwem inwentarza, co przyniosło taki skutek, że choć grupa beneficjentów zmian jest szeroka, to też grupa osób biednych jest ogromna. Stąd ten populizm, brat nacjonalizmu. Cóż, sytuacja jest mało optymistyczna.

Myśli Pan, że w tej sytuacji Unia Europejska ma szanse przetrwać?
Przetrwa, ale nie w tym kształcie ideologicznym, bo dziś już nikt się nie waży na taką retorykę. Ale przetrwa jako grupa interesów, zaostrzająca swoje wewnętrzne regulacje. W pewnym sensie to dobrze, że mamy do czynienia ze zjawiskiem uchodźstwa na taką skalę. Oczywiście pomijam tragedię tych ludzi, bo to osobna sprawa. Ale wreszcie musimy się zastanowić nad polityką wewnętrzną Unii. Wreszcie w Polsce musimy zacząć wprowadzać edukację związaną z wielokulturowością. Tłumaczyć w szkołach, że świat zawsze był wielokulturowy. Jednocześnie wydaje mi się, że w sposób nieunikniony ta Unia, która przetrwa, będzie w coraz większym stopniu oblężoną twierdzą.

Prof. Wojciech Burszta

(ur. 1957) - antropolog kultury, kulturoznawca, eseista i krytyk. Kieruje Katedrą Antropologii Kultury w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Pracuje także w Zakładzie Badań Narodowościowych Instytutu Slawistyki PAN w Poznaniu. Opublikował m. in. „Asteriks w Disneylandzie. Zapiski antropologiczne” (2001), „Świat jako więzienie kultury. Pomyślenia” (2008), „Kotwice pewności. Wojny kulturowe z popnacjonalizmem w tle” (2013)

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki