Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Jerzy Młynarczyk, były reprezentant Polski: Brakuje mi poważnej debaty o koszykówce [ROZMOWA]

Paweł Durkiewicz
Fot. Maciej Kosycarz/KFP
Z prof. Jerzym Młynarczykiem, byłym reprezentantem Polski w koszykówce rozmawia Paweł Durkiewicz.

Panie Profesorze, niedawno minęło 50 lat od pamiętnego srebrnego medalu reprezentacji Polski na mistrzostwach Europy we Wrocławiu. Jak to się stało, że przez te pół wieku nasza koszykówka ze ścisłego europejskiego topu popadła w przeciętność?

- 50 lat... Widzi pan, 50 lat temu, a nawet nieco wcześniej, bo w 1961 na mistrzostwach Europy w Belgradzie – przepraszam za wyrażenie – „obsunęliśmy się”. Zajęliśmy tam dziewiąte miejsce, co zostało uznane za klęskę. Polski Związek Koszykówki zbierał się wielokrotnie na debaty z radą trenerów. Burzliwe dyskusje w prasie, dziennikarze, fachowcy wypowiadali się, co stało się z tą drużyną. Dwa lata potem zdobyliśmy wicemistrzostwo Europy. W tej chwili mamy 24. pozycję w Europie i w zasadzie dominuje myślenie w rodzaju „Polacy, nic się nie stało”. To martwi.

Z całą pewnością w moich czasach, a grałem w reprezentacji 10 lat [1951-1961 – przyp. red.], w koszykówce istniały zupełnie inne priorytety. Otóż granie w narodowej drużynie było niewątpliwym numerem 1 dla każdego gracza. Pamiętam, jak wyglądały przygotowania drużyny narodowej do dużych imprez. To nie były dwu-, czy nawet kilkutygodniowe zgrupowania, tylko cała seria zgrupowań trwających miesiąc lub nawet dłużej. Teraz nie wiem i nie mam prawa mówić, jak pracuje się z kadrą, ale nie da się ukryć, że nasi czołowi gracze – mam na myśli Gortata i Lampego – nie trafili z formą na mistrzostwa, a jest to zawsze kwestia dobrze przepracowanego okresu przygotowawczego. Jeśli zawodnik NBA zdobywa kilka punktów w spotkaniu rangi mistrzostw, to coś jest nie tak.

Inna rzecz, że sama koszykówka na pewno była wtedy inna. Są teraz elementy techniczne, których my nie stosowaliśmy w ogóle. Z drugiej strony w zasadzie sama dyscyplina nie zmieniła się tak, jak konkurencja w Europie. Drużyny z Turcji, czy Finlandii odprawialiśmy kiedyś dwudziestoma punktami, a teraz obie te ekipy są cenione wyżej od nas. Jest więc trudniej, bo poziom się wyrównał.


Po tej słoweńskiej klęsce za szybko przeszliśmy do porządku dziennego?

Brakuje mi ewidentnie merytorycznej dyskusji. Wiem, że koszykówka nie jest u nas w tej chwili pierwszoplanowym sportem zespołowym - wyprzedziła ją choćby siatka, czy piłka ręczna – ale jest to dyscyplina, w której kiedyś mieliśmy osiągnięcia i którą nadal uprawia mnóstwo ludzi. To bardzo niepokoi, bo coś tu trzeba zrobić! Niedawno byłem proszony o komentarz do odpadnięcia pomorskich drużyn w ćwierćfinale ostatniego play-off naszej ligi. Zapytałem dziennikarza, czy nie widzi wspólnego mianownika czterech drużyn, które znalazły się w półfinałach. Otóż wszystkie miały zagranicznych trenerów, konkretnie serbskich. Może tu tkwi problem? O tym zwolennicy koszykówki powinni debatować, także na łamach prasy sportowej. Niepokoi mnie to, bo poświęciłem koszykówce 20 lat i chciałbym, żeby stała wysoko. Gdy widzę teraz młodych, sprawnych dwumetrowców, to aż prosi się, żeby ich posłać do koszykówki, ale niestety, idą do siatkówki, bo w niej reprezentujemy światowy poziom.

Wróćmy na moment do mistrzostw z 1963 r. Wybrzeżowych kibiców zaglądających w karty historii może zastanawiać, dlaczego w srebrnej ekipie trenera Witolda Zagórskiego brakowało naszego Jerzego Młynarczyka.

Powiem szczerze, że łapałem się wtedy do kadry, jednak musiałem stanąć przed alternatywą: albo wielomiesięczne zgrupowania, albo doktorat. Wybrałem to drugie i przepraszam, nie powinienem być może tego mówić, ale... żałuję swojego wyboru. Nauka polska na pewno by nie straciła, gdybym ten doktorat zrobił dwa lata później. Przyznam, że roznosiła mnie ambicja, żeby awansować na uczelni i pokazać, że sportowcy potrafią zaistnieć także i na tym polu.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy jest Pan pewnym ewenementem, bo rzadko kto dziś byłby w stanie pogodzić wyczynowy sport ze studiami prawniczymi.

- Zawsze odpowiadam, że to kwestia arytmetyki. Koszykarz wyczynowy trenuje średnio 6 godzin dziennie. Każdego dnia, jest to norma. Te różne opowiadania o amatorstwie i trzech treningach w tygodniu w moich czasach zalecam włożyć między bajki. Mówiło się tak ze względu na bardzo restrykcyjne przepisy MKOl.-u, który mógł nas uznać za zawodowców. Trenowaliśmy dwa razy dziennie, a na zgrupowaniach nawet i trzy.

Ale wracając do pytania, 8 godzin sportowiec powinien spać, odpoczywać i regenerować się. Razem z treningiem to daje 14 godzin. I pozostaje nam pytanie, co robić z pozostałymi 10 godzinami. Rachunek jest prosty. Każdy z nas otrzymuje taki sam kapitał – 24 godziny na dobę. Oczywiście wiadomo, że pewnych zawodów z wyczynowym uprawianiem sportu nie da się pogodzić, np. takich, które wymagają pracy od 8 do 16.

Szukasz więcej sportowych emocji?

POLUB NAS NA FACEBOOKU!">POLUB NAS NA FACEBOOKU!

Marcin Gortat, Maciej Lampe, Adam Wójcik – żaden z tych cenionych w świecie zawodników nie zagrał i raczej nie zagra już w Igrzyskach Olimpijskich. Nie szkoda Panu jako byłemu olimpijczykowi młodszych kolegów?

- Wielka szkoda, zwłaszcza że wymienił pan Adama Wójcika, którego uważam za jednego z najlepszych koszykarzy w historii naszej koszykówki. Przypominał mi mojego przyjaciela, zmarłego niedawno Janusza Wichowskiego, który był autentyczną gwiazdą w latach 50. i 60. Gortat też jest zawodnikiem wybitnym, choć w zasadzie zadaniowym. Dla przeciwnika to śmiertelne niebezpieczeństwo, gdy dostanie piłkę w korytarzu, nie ma z kolei inklinacji do rzutów dystansowych, jak np. Arvydas Sabonis. Niemniej, żal całej trójki wymienionych graczy, bo udział w igrzyskach to dla każdego sportowca wielka nobilitacja. Nigdy nie zapomnę moich igrzysk w Rzymie, bo byliśmy tak o krok od medalu. W decydującym meczu przegraliśmy z Brazylią, choć do przerwy prowadziliśmy. Zajęliśmy 7. miejsce, co w owych czasach było sensacją.

Igrzyska w Rzymie w 1960 r. to największe przeżycie w Pańskiej karierze?

- Zdecydowanie. Miałem zresztą pecha do olimpiad. Powinienem startować w czterech, a wystąpiłem tylko na jednej. Zakwalifikowałem się do kadry już w 1952 r. na Helsinki. To miał być pierwszy po wojnie występ naszej reprezentacji na igrzyskach, jednak na przeszkodzie stanęły kwestie polityczne. Z MKOl.-u zostali usunięci Chińczycy i my, na znak protestu, zostaliśmy w tym czasie wysłani na dwumiesięczne tournee do Chin. Każdy z nas marzył o olimpiadzie, ale decyzją władz koledzy pojechali do Azji, a ja do szpitala, gdyż na trzy dni przed wyjazdem złamałem nogę.
Potem był 1956 rok i Melbourne. PKOl. zadecydował tym razem, że ze względu na koszty nie pojadą tam sporty zespołowe. Księgowy wymyślił, że jeżeli wyśle się koszykarzy, to zdobędą oni co najwyżej jeden medal - jak dobrze pójdzie. Następnie był mój Rzym, a potem Tokio, które mnie ominęło ze względu na wspomniany już doktorat.

W nowych czasach co cztery lata regularnie wysyłamy na igrzyska coraz liczniejsze ekipy, tyle tylko, że medali jakoś nie przybywa.

- Widzi pan, sport w moich czasach był czymś innym. To była zupełnie inna rzeczywistość. Gdy czytam czasem opowiadania moich rówieśników, jak to oni cierpieli i się nie powodziło, robię wielkie oczy. Przepraszam, ale to bzdury. Ja byłem sportowcem wyczynowym w latach 1950-1970. Co ważne byłem podpadnięty politycznie, wysiedlono mnie z Wybrzeża za grzechy mojego ojca, który zresztą później został zrehabilitowany. Sport wyczynowy w tamtych latach był dla wielu jedyną szansą wyjazdu za granicę. Dziś młodzież ma tyle możliwości, że nie muszą dostrzegać tej szansy w sporcie, tak jak my ją widzieliśmy. Pamiętam, jak kiedyś po moim powrocie do domu z zawodów w Paryżu, wszyscy na studiach patrzyli się na mnie, jakbym powrócił z księżyca. Pytali się „co widziałeś?”, odpowiadałem: „niewiele, bo bokiem chodziłem na ulicy”. Dlaczego bokiem? Bo twarzą zwrócony byłem do wystaw sklepowych.

Poza tym sportowcy byli traktowani na specjalnych prawach. Istniał szereg przywilejów, dzisiaj brzmiących chyba nawet śmiesznie, jak np. pierwszeństwo nabycia samochodu. Teraz dla młodego człowieka jest to jakiś absurd. I wreszcie, nie oszukujmy się, sport był częścią polityki. Kiedyś byliśmy w NRD i oglądaliśmy w telewizji powrót tamtejszych sportowców z igrzysk w Meksyku. Zdobyli łącznie 25 medali, w tym 9 złotych – malutkie NRD! Na lotnisku miała miejsce wielka uroczystość, a każdemu wysiadającemu z samolotu sportowcowi „misia” serwował Walter Ulbricht, pierwszy sekretarz partii.

Niewątpliwie sport znacznie więcej znaczył w życiu społecznym, był swego rodzaju wizytówką państwa. Nie wiem, czy to dobrze, ale na pewno korzystali na tym sportowcy, na których nigdy nie brakowało pieniędzy i również dzięki temu wyniki były lepsze niż teraz.

Szukasz więcej sportowych emocji?

POLUB NAS NA FACEBOOKU!">POLUB NAS NA FACEBOOKU!

Często mówi się dziś w środowisku koszykarskim o słabości szkolenia na najniższych szczeblach. Jak w Pańskich czasach zaczynało się swoją przygodę z koszem?

- Ja akurat jestem fatalnym przykładem, bo w koszykówkę zacząłem grać dopiero mając lat 17. Ratowało mnie to, że wcześniej uprawiałem praktycznie wszystkie sporty - lekka atletyka, boks, piłka nożna... Temu zawdzięczałem ogólną sprawność fizyczną. Pasowałem więc do tej zabawy. Nie była to jakaś szczególna zasługa klubów, czy trenerów. W tamtych latach na sport była pewna szczególna moda.

Nie umiem powiedzieć, jak wyglądają teraz treningi z najmłodszymi, natomiast faktem jest, że teraz polskie drużyny często opierają się na zawodnikach z zagranicy, często wyranżerowanych, natomiast wybitnie utalentowani polscy chłopcy siedzą na ławie. To jest według mnie problem, który może odstraszać trochę ludzi myślących o uprawianiu koszykówki. Przez lata obserwowałem karierę znanego na Wybrzeżu Filipa Dylewicza. Pamiętam jego początki. Oczywiście ma on swoje słabe strony, natomiast wielka szkoda, że swoje najlepsze lata odsiedział na ławie, oglądając popisy panów, którzy wsławili się czymś kilka lat wcześniej. Jak ma się takiego „grajka”, to trzeba wrzucać go do pierwszej piątki od samego początku, nawet jeśli mu czasem coś nie wyjdzie. Jest to zawsze swego rodzaju inwestycja. Podobnych przykładów jest wiele i z pewnością rzutuje to na poziom reprezentacji.

Trenerzy boją się stawiać na młodych, bo ciąży na nich presja wyniku. W razie porażki szkoleniowiec może stracić pracę, a klub sponsorów. Takie myślenie, podyktowane głównie pieniędzmi, jest naszą klątwą?

- Dokładnie tak! Niestety, bez względu na to, czy nam się to podoba, czy nie, sport stał się widowiskiem, nawiązującym do rzymskich gladiatorów. Z drugiej strony jeżeli drużyna co roku zmienia skład, to jak można mówić o jakimkolwiek przywiązaniu do barw klubowych? Kluby starają się tworzyć rozrywkę dla kibiców, którzy za to płacą. Tego nie zmienimy.
Popatrzmy na obecną drużynę Stelmetu Zielona Góra. Tam uznano, że gwarancją sukcesu będzie ściągnięcie gwiazd polskiej koszykówki. Pamiętam, jak piłkarski Real Madryt kupił praktycznie wszystkich najlepszych w Europie zawodników, po czym zajął w lidze hiszpańskiej czwarte miejsce. Po prostu nie tędy droga. Gdy grałem w Warcie Poznań, uznawano nas za drużynę średniaków, a dosłownie o jeden punkt otarliśmy się o mistrzostwo Polski. To poczucie zespołowości, wzajemne wspieranie się, sprawiało, że byliśmy w czołówce.

Inna sprawa to zarobki graczy. Gdy dowiaduję się ile zarabiają współcześnie koszykarze, to zdaję sobie sprawę, że nie ma w tym względzie porównania z moimi czasami. W czasie mojej przygody z koszykówką zarabiałem 450 złotych kadrowego, do tego dochodziły te ówczesne przywileje, o których wspominałem. Nie były to więc szaleńcze pieniądze.

Zmieniło się to mocno na całym świecie. 10 lat temu Polskę odwiedził Rick Barry, megagwiazdor NBA z lat 70., którego syn Drew grał wówczas w Sopocie. W jednym z wywiadów zdradził, że w swoich najlepszych latach zarabiał dużo mniej niż jego syn w polskiej lidze.

- No właśnie (śmiech). Moim zdaniem nie ma co kwestionować niebotycznych zarobków obecnych gwiazd NBA, bo oni naprawdę są artystami i na nie zasługują. Ale w Polsce... My nie śmieliśmy nawet marzyć o takich pieniądzach. Signum temporis. Taki stał się sport.

Szukasz więcej sportowych emocji?

POLUB NAS NA FACEBOOKU!">POLUB NAS NA FACEBOOKU!


Bywa Pan często nazywany legendą gdańskich Korsarzy...

- Z pewną przesadą jednak. Miałem tu wspaniałych, lepszych ode mnie kolegów.

...Jak poczuł się pan, gdy w latach 90. koszykarska sekcja Wybrzeża po prostu nagle przestała istnieć?

- Było mi smutno. Ta drużyna miała przez lata dorabianą dość nieciekawą konotację klubu milicyjnego. Prezesem był zawsze któryś z komendantów milicji, niektórzy koledzy pracowali na etatach w MO. To było to skojarzenie, które na pewno nie sprzyjało. Z drugiej strony podobny los spotkał taki klub, jak Gedania, który miał cudowne tradycje patriotyczne. Co Gedania zrobiła dla polskości w Gdańsku, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. No a tymczasem upadli tak samo i nikt z tego powodu specjalnie nie płakał. Mnie po upadku koszykówki w GKS-ie było bardzo przykro. Trzy razy zdobywaliśmy mistrzostwo Polski, drużyna była zawsze w czołówce, odkąd w 1960 roku przyszliśmy do niej ze Zbyszkiem Dregierem. Wielki żal. Myślę, że zadecydowały właśnie te wspomniane konotacje polityczne, choć my grając przed laty nie uprawialiśmy żadnej innej działalności poza sportem.

Dzisiejsze drużyny Trefla i Asseco to według pana dobrzy kontynuatorzy tradycji Wybrzeża?

- Trefl zaskoczył mnie niedawno wygrywając ze Stelmetem Zielona Góra mecz o Superpuchar Polski. Widać, że to ambitna drużyna i może „szarpnąć”. W tym spotkaniu z Zieloną Górą przegrywali już kilkunastoma punktami, ale wzięli się w garść i wyrwali wygraną. To dobrze rokuje. Lubię ich też dlatego, że zawsze postępują po dżentelmeńsku w stosunku do mnie, wysyłając mi zaproszenia na mecze, choć nie muszą tego robić, bo jestem w tej chwili dość odległy od świata koszykówki. Zespołu Asseco nie widziałem w akcji, ale z tego co wiem, ich skład został niemal całkowicie przemeblowany. Muszą się ograć, na razie są pewnie zespołem na środek tabeli. Nie można też zapominać o innych ośrodkach. Jest Starogard, jest Słupsk. To jest fajne, że na całym Pomorzu są solidne ekipy.

Niemniej, po wielu tłustych latach straciliśmy miano stolicy polskiej koszykówki.

- Może właśnie za dużo było już tych tłustych lat i przyszedł po prostu czas na chude. Pamiętajmy, że wspaniale grały też panie z Gdyni. Mam nadzieję, że dobre czasy w końcu wrócą. Jeśli miałbym wyszczególnić jedną przyczynę tego kryzysu i animozji, jakie narosły w naszej koszykówce, to byłoby to załamanie się sponsoringu. Były pieniądze – było lepiej. Nie ma pieniędzy - jest trudniej. W takich sytuacjach zawsze wyzwalają się myśli typu „ja bym zrobił lepiej, ja bym zarządził inaczej”. Różnice w poglądach były już przedtem, ale w jakiś sposób niwelowała je stabilna sytuacja finansowa.

Szukasz więcej sportowych emocji?

POLUB NAS NA FACEBOOKU!">POLUB NAS NA FACEBOOKU!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki