Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Poważnie o muzyce niepoważnej. W dziejach polskiego bigbitu jest jeszcze sporo do odkrycia

Dariusz Szreter
Wernisaż wystawy „Nikt nam nie zabierze młodości. Narodziny bigbitu. Odsłona gdańska” w Galerii Palowa w Ratuszu Głównego Miasta w Gdańsku. Marcin Jacobson (z prawej) przekonuje wiceprezydenta Gdańska Piotra Grzelaka o konieczności stworzenia muzeum muzyki niepoważnej
Wernisaż wystawy „Nikt nam nie zabierze młodości. Narodziny bigbitu. Odsłona gdańska” w Galerii Palowa w Ratuszu Głównego Miasta w Gdańsku. Marcin Jacobson (z prawej) przekonuje wiceprezydenta Gdańska Piotra Grzelaka o konieczności stworzenia muzeum muzyki niepoważnej
Gdyby dokładniej zbadać archiwa, poszperać w życiorysie Franciszka Walickiego, kto wie czy nie okazałoby się, że wbrew powszechnej opinii, władza ludowa po cichu nie wspierała jazzu i rock’n’rolla - mówi Marcin Jacobson, animator życia muzycznego, współkurator wystawy „Nikt nam nie zabierze młodości. Narodziny bigbitu. Odsłona gdańska”.

Czy w polskim bigbicie jest jeszcze coś do odkrycia, czego nie pokazano, nie opisano?
Myślę, że jest jeszcze sporo takich rzeczy. Za symboliczny początek rock and rolla przyjmuje się u nas rok 1959 i koncert zespołu Rhythm and Blues w „Rudym Kocie”. Ale pierwsze polskie nagrania w tym stylu pochodzą z 1955 roku, natomiast pierwsza piosenka rock’n’rollowa napisana przez polskiego kompozytora, którą wykonał Jerzy Michotek (!), została nagrana w marcu 1957 roku. Tego typu sensacji jest o wiele więcej, bo nikt tych zdarzeń nie dokumentował, co ułatwiało tworzenie legend.

Czyli Trójmiasto nieprawnie uzurpuje sobie tytuł kolebki polskiego rocka?
To też nie tak. Ujmując rzecz najprościej - muzycy w tamtym czasie mieli dwa sposoby zarobkowania: albo grali w filharmonii, albo w knajpie, gdzie musieli grać współczesne przeboje. Kiedy w 1954 roku wyskoczył Bill Haley z „Rock Around the Clock” i zaczęło się to szaleństwo, to publiczność dancingowa też zaczęła się domagać rock’n’rolli, a zespoły grające do tańca obok fokstrotów, rumb i tang, włączały do swego repertuaru i tę dziką muzykę lub też grały swoje impresje na jej temat. Zosia Komedowa, żona Krzysztofa, wspominała, że w lecie 1957 roku muzycy sekstetu jej męża, by podreperować domowe budżety, pojechali do Międzyzdrojów i tam pod nazwą Grepsor i jego Chłopcy grali rock’n’rolle. Jan „Ptaszyn” Wróblewski, który, jako Jan Moniak, grał wtedy z nimi, też to potwierdza. Natomiast pierwszy oficjalny show, od początku do końca był zaplanowany i ułożony przez Franciszka Walickiego, jako koncert rock’n’rollowy, odbył się w Gdańsku, w Rudym Kocie, 24 marca 1959 roku.

A nie wcześniej w Gdyni?
Pojawiła się taka wersja. Faktem jest, że Franek Walicki grupę Rhythm and Blues utworzył z muzyków wyjętych z orkiestry Marynarki Wojennej, którzy grywali również w kasynie oficerskim. Tam też mieli próby przed występem w Rudym Kocie. Myślę, że ten mit zrodził się, gdy Franek postanowił sprzedać swoje pamiątki, a jedynym poważnie zainteresowanym było Muzeum Gdyni, więc by ich przekonać, dorobił do tego stosowną ideologię, którą gdynianie chętnie podchwycili. W micie założycielskim znalazłem też inne nieścisłości. Na przykład w wielu encyklopedycznych publikacjach zapisano, że gitarzysta Rhythm and Blues, Leszek Bogdanowicz, którego wzmacniacz mamy na wystawie, grał na czeskiej gitarze Jolana Grazioso, co nie jest nieprawdą, bo ze zdjęć wynika, że grał na enerdowskiej Musimie Record. Takich ciekawostek jest jeszcze cała masa.

Wystawa „Nikt nam nie zabierze młodości. Narodziny bigbitu. Odsłona gdańska”, otwarta w minioną niedzielę w Galerii Palowa w Ratuszu Głównego Miasta w Gdańsku, koncentruje się, że tak powiem, na stronie techniczno-sprzętowej dziejów bigbitu. Jak rozumiem, to świadomy zabieg?
Doszliśmy do tego razem z Grzegorzem Jedlickim z Muzeum Gdańska. Przede wszystkim muzykę bardzo trudno pokazać na takiej wystawie. Po wtóre mogliśmy powiesić tysiąc zdjęć, plakatów i okładek płyty, ale tak robią wszyscy. Postanowiliśmy więc uświadomić zwiedzającym, jak wieki skok technologiczny miał miejsce w ciągu tych 60 lat, ale też ile trudu i wyrzeczeń wymagało granie ukochanej muzyki. Żeby kupić dobre struny, trzeba na to przeznaczyć całe honorarium z jednego koncertu. Żeby zdobyć zachodnią gitarę, należało dużo grać i odkładać pieniądze na nią przez co najmniej rok. Współcześni nie zdają sobie z tego sprawy, bo dziś muzyk idzie po prostu do sklepu kupuje, to czego potrzebuje, a w najgorszym wypadku czeka tydzień lub dwa na realizację zamówienia. Wtedy młodzi muzycy musieli kraść głośniki z ulicznych megafonów, gitary robili z desek do prasowania, a wzmacniacze budowali wedle instrukcji z „Młodego Technika”, bo sklepy takim asortymentem w zasadzie nie dysponowały. Innym problemem była dostępność do aktualnej w świecie muzyki, do płyt, nut i tekstów.

Podobno muzycy spisywali utwory z radia, ze słuchu, ponieważ nie mieli płyt, ani nawet magnetofonów.
Sam tego doświadczyłem, przygotowując płytę zespołu Flamingo [trójmiejski zespół jazzu tradycyjnego działający w latach 1958-70 - red.]. W radiowym archiwum znalazłem taśmy opisane przez członków grupy: tytuł, kompozytor, itp. Kiedy jednak zacząłem sprawdzać te informacje, okazywało się, że utwory przypisywane jakiemuś kompozytorowi nie figurują w jego twórczym dorobku. Rozbieżności były tak duże, że w desperacji poprosiłem trzech wybitnych specjalistów od jazzu tradycyjnego i dopiero oni prawidłowo opisali część utworów, ale autorów aż pięciu kawałków nie udało się rozpoznać do dzisiaj. Wynikało to z faktu, że muzycy, nie mając innego wyjścia, po nocach nasłuchiwali radia i na szybko notowali interesujące ich nutki, ale czasem nie nadążali i coś tam im tam umknęło, więc na próbach wspólnie tworzyli brakujące fragmenty. W efekcie często powstały w zasadzie nowe utwory. Poza tym, ze znajomością angielskiego też bywało kiepsko, to i tytuły zapisywano tak, jak je usłyszał. Z bigbitem i rock’n’rollem na początku było bardzo podobnie.

Bigbit i rock’n’roll. Niektórzy twierdzą, że to dwa różne określenia tej samej muzyki, inni, że jednak to odmienne gatunki.
Nie ma na świecie takiego tworu, jak nasza muzyka bigbitowa, choć we Francji i USA używano tego określenia, ale w nieco innym znaczeniu. Odmienność polskiego bigbitu wynika m.in. z tego, że rock’n’roll uważany był za muzykę prymitywną, gorszego sortu, a grali ją u nas przeważnie wykształceni muzycy, więc taka opinia ich uwierała. By pozbyć się tego odium, starali się tę muzykę ucywilizować, udoskonalić. Władzę także irytowały te prostackie rock’n’rolle, wobec czego dbający o swej interesy kompozytorzy, ubierali je w takie pseudoambitne lub pseudosłowiańskie szatki, tym samym czyniąc je bardziej strawnymi. Pierwsze polskie rock’n’rolle tworzyli zawodowcy, a większość bigbitowych przebojów to kompozycje tych samych ludzi, którzy pisali piosenki dla Marii Koterbskiej, Mieczysława Fogga i im podobnych. Dopiero z czasem, gdy muzycy grający tę muzykę zorientowali się, że prawdziwa kasa to leży w ZAiKS-ie, to zaczęli walczyć o swoje i komponować samodzielnie.

Mimo to ówczesna młodzież oszalała na punkcie tej muzyki.
Ewidentnie zadecydowały o tym dwie rzeczy. Po pierwsze, była otoczona nimbem owocu zakazanego, bo na wszystko, co z Zachodu, władze patrzyły krzywym okiem, co podnosiło tego atrakcyjność w oczach młodzieży. Z drugiej strony - muzyką, którą nadawano wtedy w radiu, był skażony słowiańską nutą swing i bel canto. To była muzyka naszych rodziców i choćby dlatego młodzieży to nie podobało się. Dokładnie pamiętam ten dreszcz, gdy zobaczyłem Elvisa Presleya w Kronice Filmowej, albo nerwowe wyczekiwanie na program radiowy „Muzyka i Aktualności”, w którym co jakiś czas pojawiały się rock’n’rolle. Na Zachodzie buntująca się młodzież znalazła swoją muzykę, która niedługo potem przeniknęła na drugą stronę Żelaznej Kurtyny.

W PRL jeszcze dochodził czynnik polityczny. Dość dwuznaczny zresztą, bo niby władza tępiła tę „zarazę”, ale bez jej akceptacji nie było szans, żeby to zaistniało. A przecież organizowano koncerty, nagrywano płyty i to w pierwszym obiegu, bo inny jeszcze wtedy nie istniał.
Myślę, że wiele wyjaśniłoby dogłębne zbadanie życiorysu Franka Walickiego, który pochodząc z zamożnej mieszczańskiej wileńskiej rodziny, został oficerem Marynarki Wojennej i to w czasach, gdy ludzi o takich korzeniach tępiono z urzędu. Potem odszedł z wojska po procesie komandorów, ale został szefem działu kulturalnego w partyjnej gazecie. Po pierwszym festiwalu jazzowym w Sopocie, na organizatorów wylała się - jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli - fala hejtu. Zwołano nawet specjalną egzekutywę Komitetu Wojewódzkiego, by napiętnować ich naganną, wręcz szkodliwą politycznie, postawę, a towarzysz Walicki nie dość, że wyszedł z tego bez szwanku, to na dodatek zrobił kolejny festiwal jazzowy w Sopocie. Kto wie, czy takie badania nie wykazałyby, że władza po cichu wspierała jazz i rock’n’rolla, a jego trudności wynikały ze strachu i autocenzury lokalnych kacyków? Świadczyć może o tym fakt, że wiele rzeczy załatwiało się wtedy, tworząc pozory, że kogoś się zna lub też, że to, co się robi, dzieje się za wiedzą jakieś ważnej osoby, ale to była ryzykowna gra. Franek był mistrzem takich manipulacji, ale bez realnego politycznego wparcia w żadnym wypadku by tego nie przetrwał. Nie dał mu rady nawet śląski pierwszy sekretarz Edward Gierek, który co prawda doprowadził do tego, że zespół Rhythm and Blues nie mógł występować w salach powyżej 400 miejsc, co doprowadziło do jego upadku, ale Franek już w pół roku później założył nowy zespół - Czerwono-Czarni. Takich zagadek jest w jego życiorysie więcej, co w niczym nie umniejsza jego zasług dla polskiej muzyki i kultury. Walicki był bardzo kreatywny, potrafił poruszać się w tamtych realiach i musiał mieć mocne plecy. Poza tym każdy swój pomysł potrafił ideowo obudować, uzasadnić, czego najlepszym przykładem jest sopocki Non Stop. Oficjalnie chodziło o wychowywanie młodzieży i godziwą dla niej rozrywkę, ale czyż dla managera może być bardziej komfortowa sytuacja, gdy jego zespół przez dwa miesiące gra niemal pod domem i zarabia pieniądze?

Wierzysz, że w Rudym Kocie powstanie muzeum rocka?
Czy wierzę? Trzeba mieć nadzieję. W niedzielę prezydent Grzelak po raz pierwszy publicznie i oficjalnie potwierdził, że władze miasta nad tym pracują. A co z tego będzie - zobaczymy. Uważam, że skoro czterokrotnie mniejsze Opole ma taką placówkę, skoro maleńki Jarocin stać na takie muzeum, to i trójmiejska aglomeracja nie powinna mieć z tym większego kłopotu.

A co ty byś tam widział?
Z jednej strony, tak jak powiedziałem, zrobiłbym tam muzeum muzyki niepoważnej. W Trójmieście wybuchła moda na jazz, narodził się rock’n’roll, miały miejsce inne ważne rockowe inicjatywy, a do tego mamy przecież historyczny Festiwal Sopocki, jest więc czym się chwalić, co dokumentować. Myślę, że tak jak przy każdym szanującym się muzeum, działałaby tam też komórka badawcza, której zadaniem byłoby m.in. rozwikłanie zagadek, o jakie pytałeś na początku. Chodzi o to, by zajęli się tym naukowcy, bo my jesteśmy przecież amatorami. Poza tym, tak jak w Jarocinie czy Liverpoolu, uruchomiłbym tam klub muzyczny, w którym regularnie graliby młodzi ludzie tworzący dzisiaj tę muzykę, bo przecież taka Trupa Trupa pisze kolejną kartę historii trójmiejskiej muzyki.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki